O kompromitacji w Zabrzu, czyli oszustwo Widzewa

Zostały cztery minuty do końca spotkania, a Widzew przegrywa w Zabrzu z Górnikiem 3:0. Od zwycięstwa w tym meczu zależało, czy Łodzianie włączą się do walki o europejskie puchary. Przykre jest to, że ani przez jedną minutę nie chcieli do tej walki się włączyć.

Jest kilka spotkań, które w tym sezonie Widzewiacy rozegrali „na alibi”. Po to, by udawać grę, dotrwać do końca. To było jedno z tych spotkań – Widzew traci właśnie czwartą bramkę… Kibice nie są na tyle naiwni by wierzyć, że ich ulubieńcy nie mogą nawiązać skutecznej walki z zespołami takimi, jak Górnik Zabrze. Gdy im zależy, piłkarze Widzewa potrafią wznieść się na wyżyny umiejętności i pokonać rywali znacznie wyżej notowanych. Pytanie brzmi, czy o wynikach tej drużyny naprawdę zawsze decydują sprawy wyłącznie sportowe.

Odwrotnie, niż w ligach zachodnich polskie zespoły grywają w kratkę, taka była cała nasza liga w tym sezonie. Zdarzały się mecze kuriozalne – zespoły świetne w jednej kolejce, kompromitowały się w następnej. Być może więc problem uczciwości piłkarzy dotyczy całej ligi, ale mnie jako kibica interesuje postawa Widzewa: gdy oglądam mecz, w którym „mój” zespół markuje grę, mam prawo czuć się oszukany.

Jadąc do Zabrza Widzewiacy demonstrowali luz i spokój. Nawet zatrzymali się na chwilę w Częstochowie, bo zagraniczni zawodnicy chcieli zobaczyć sanktuarium jasnogórskie. A w czasie spotkania Grzesio Mielcarski powiedział: „Widzewiacy wyglądają tak, jakby jechali tu trzy dni autobusem i właśnie przed chwilą z niego wysiedli.” To chyba wystarczy za cały komentarz…

Nie jest tajemnicą, że w Widzewie (znów, niestety) sprawę komplikują kłopoty finansowe. Pilkarze liczą, zamiast zarobionych złotówek, kolejne tygodnie zaległości. To nawet można zrozumieć: ktoś nie płaci, to nie pracujemy. Ale z perspektywy zawodowej uczciwości byłoby lepsze, gdyby cała drużyna w ramach protestu nie wyszłaby na boisko – czy w Zabrzu, czy wcześniej – aniżeli udawała, że pracuje, oszukując swoich kibiców. Jeśli tak jest, jeśli naprawdę świadomie nie angażują się w grę, nie są godni najmniejszego nawet szacunku. I to kibice powinni zbojkotować mecze z ich udziałem.

Nie może być zgody na postawę piłkarzy, którą śmiało nazwać można antysportową. Widzew utrzymał się w ekstraklasie, latem dojdzie pewnie do małej rewolucji personalnej (że finansowej, czyli znacznie mniejsze nakłady właściciela na drużynę, widać już po miejscach planowanych zgrupowań). Jest więc pewne, że zespół będzie od jesieni mierzył siły na zamiary i nikt cudów od nich nie oczekuje. Poza jednym – kibice mają prawo domagać się bezwzględnej uczciwości i maksymalnego zaangażowania w grę tych, którzy noszą  koszulkę z Widzewskim herbem na piersi. W przeciwnym razie całe to przedsiębiorstwo, jakim jest obecnie zespół Widzewa Łódź, straci swoich najwierniejszych klientów. A wtedy fimie – oby nigdy tak nie było – naprawdę zajrzy w oczy widmo totalnego bankructwa.

O wielkiej Barcelonie, czyli futbol totalny zwycięża!

Końcówka tygodnia obrodziła wielkimi wydarzeniami sportowymi. Oto pięć minut zostało do końca finału tegorocznej Ligi Mistrzów, a Barcelona prowadzi z MUTD 3:1. Super mecz, piękne bramki i zaskakująca taktyka najlepszej klubowej drużyny świata…

Barca gra w taktyce, którą opisać można: 1 – 4 – 6. To dziwne, ale w tym systemie właściwie nie ma typowych napastników! Widać to po ustawieniu, jakie Barcelona buduje na boisku: w bramce Valdes, dalej klasyczna czwórka nominalnych defensorów, od prawej Dani Alves, Mascherano (właśnie zmienia go Puyol), Pique, Abidal. A później jest właśnie futbol totalny, czyli atakująca szóstką grupa zawodników ofensywnych! Blisko prawej flanki David Villa, z lewej Pedro Rodriguez, a pozostali zajmują środek boiska: Busquets, Xavi, Iniesta, Messi. Porażająca siła rozegrania, zagęszczenie środka powoduje, że w sumie nie ma znaczenia, który z nich stanie się podczas akcji egzekutorem. Villa i Pedro zbiegają oczywiście z boków do przodu, wspierani wtedy przez ofensywnie grających bocznych obrońców, ale tak naprawdę nigdy nie wiadomo, który z napierającej grupy będzie akurat napastnikiem…

Koniec meczu, Barcelona zasłużenie triumfuje. Przede wszystkim dzięki pięknemu stylowi gry, bardzo ofensywnej taktyce. Niby do każdego systemu trzeba mieć wykonawców, ale taki mecz to idealny przykład szkoleniowy dla trenerów, także i polskich drużyn. Widać jak na dłoni: bez środka boiska nie ma dobrej, skutecznej gry. Trzeba mieć w drużynie klasowych rozgrywających, którzy umieją myśleć, świetnie wymieniają podania w czasie gry pozycyjnej, potrafią zaskakująco otworzyć koledze drogę do bramki lub skutecznie uderzyć z daleka. Tak należy szkolić młodych graczy, to jest przyszłość futbolu! Kreatywna gra środkiem. Piłka nożna staje się coraz bardziej inteligentną grą, a jeśli ma być też grą prawdziwie zespołową, niech przykład Barcelony posłuży tutaj za wzór.

Messi, Iniesta, Xavi… Ech, gdyby trener Michniewicz choćby jednego z nich miał w Widzewie!!! 🙂

 

O triumfie polskich siatkarzy czyli nowa era reprezentacji rozpoczęta!

Ależ to był mecz! Polska w świetnym stylu rozprawiła się 3:0 z reprezentacją USA, aktualnym mistrzem olimpijskim oraz jedną z trzech najlepszych drużyn siatkarskich globu. I chyba wszyscy, nie tylko na żywo w łódzkiej Atlas Arenie ale i przed telewizorami, przecierali oczy ze zdumienia…
…bowiem kadra Polaków przechodzi okres totalnej rewolucji składowej. Dotychczasowe filary: Zagumny, Wlazły, Winiarski, Pliński, a z powołanych Bąkiewicz, Gruszka czy Jarosz to ludzie, którzy w piątek ani razu nie pojawili się na parkiecie. I ani przez moment nie było widać tej nieobecności!!!

Amerykanie też mają przebudowę. Jest nowy trener, a gwiazda zwycięskiego teamu z Pekinu, Lloyd Ball, postanowiła zawiesić na kołku reprezentacyjne buty. Genialnego rozgrywającego niełatwo zastąpić, przekonali się o tym w Łodzi zarówno Suxho jak i zmieniający go Thornton – ale są to, że tak powiem, niewiele dla nas znaczące kłopoty mistrzów olimpijskich.

O wiele ciekawsze rzeczy działy się w tym meczu po naszej stronie parkietu. Nie ma Zagumnego? Proszę bardzo: wracający w atmosferze skandalu rezerwowy Sisleya Treviso Łukasz Żygadło rozrzucał piłki jak natchniony, co chwila gubiąc wieżowce amerykańskiego bloku. A gdy się męczył, wchodził Paweł Woicki, chyba najbardziej niekonwencjonalny i zwariowany rozgrywający świata… Ważne, że po jego wystawach piłki wbijały się w amerykańskie boisko równie regularnie jak wtedy, gdy podawał je Żygadło. Totalnie odmłodzony blok, z Piotrem Nowakowskim (trzecia skuteczność meczu) i Radosławem Kosokiem na środku, momentami ośmieszał amerykańskich atakujących, zwłaszcza grą pasywną, osłabiając siłę atakujących piłek. Na libero imponujący spokojem (tak!) Krzysztof Ignaczak – a na przyjęciu, dla mnie największe zaskoczenie spotkania, Michał Ruciak. Cóż za przemiana! Z chwilami anemicznego, słabego psychicznie i nierównego grajka – w inteligentnego gracza, będącego w stanie zaproponować serią kilkanaście takich zagrywek, po których rywale nie mieli kompletnie pomysłu na skuteczne przyjęcie. I gubili punkty.

Najprzyjemniej jednak oglądało się skrzydłowych. To, co w tym meczu wyprawiali na zmianę: Bartosz Kurek (MVP spotkania), oraz – co trzeba mocno podkreślić – Zbigniew Bartman, ocierało się o skalę siatkarskiego geniuszu. Obydwaj atakowali fenomenalnie, co chwila zmieniając sposób działania – od atomowych, wbijanych prosto w parkiet „gwoździ” do sprytnych ominięć lub kontrolowanych ocierek, wyprowadzających w pole blok rywali…

Zaiste, był to mecz rewolucyjny. Pokazał drużynę z ogromnym charakterem, walczącą o każdą piłkę od pierwszej do ostatniej sekundy, potrafiącą w sam czas otrząsnąć się po serii własnych błędów, ani na chwilę nie gubiącą potrzebnej koncentracji. I wydaje się, że jest to przede wszystkim zasługa jednej osoby. Po raz pierwszy w meczu o realną stawkę prowadził drużynę włoski trener, Andrea Anastasi. Ileż było w nim spokoju, kompetencji, pewności tego, co chce osiągnąć! A może raczej nie w nim, a w zespole, który pod jego wodzą rozpoczyna właśnie bój o światową czołówkę. I niech walczą! Oby cały czas w takim stylu! Przed nami drugi mecz z USA w Łodzi. Jeśli tylko nasi wytrzymają kondycyjnie (pierwsze spotkanie Anastasi rozegrał praktycznie jednym składem) i spokojnie kontrolować będą statystykę własnych błędów, będzie to pierwszy od bardzo dawna tak wyraźny triumf Polaków nad rywalem ze ścisłej światowej czołówki. I być może naprawdę początek nowej siatkarskiej ery.

O zwolnieniach urzędników, czyli krok w dobrą stronę, ale za późno i bez sensu

Donald Tusk ma zwalniać urzędników, około 20-tu tysięcy osób w całym kraju. Na mocy rządowego przyzwolenia, a może nakazu, pracę mają tracić urzędnicy Kancelarii Premiera, ministerstw, ZUS, KRUS i NFZ, najczęściej w wieku przedemerytalnym lub z kończącymi się umowami na czas określony. Niby to dobrze, niby o to chodzi: odchudzajmy biurokrację, tnijmy wydatki państwa, szanujmy publiczną składkę, bo mnóstwo jest potrzeb, które należy dzięki niej wypełnić…

…mimo to, zapytajmy: co w skali kraju da zwolnienie 20-tu tysięcy urzędników? Jaką moc gospodarczą, poza oczywistym działaniem przedwyborczym, ma decyzja, pozbawiająca pracy ludzi bez najmniejszej korzyści makroekonomicznej?

Zdaje się, że Premier próbuje ratować nadszarpnięty ostatnimi podwyżkami wizerunek liberała. Oczywiście, jak należało się spodziewać, mamy do czynienia wyłącznie z działaniem pozornym, nie zaś z potrzebnymi natychmiast temu krajowi zmianami systemowymi.

Zwalnianie urzędników miałoby dla Polski sens tylko wówczas, gdyby zlikwidowano całe instytucje, niszczące zamożność naszych obywateli. W tym samym momencie konieczne byłoby natychmiastowe ułatwienie życia obecnym i potencjalnym przedsiębiorcom – po to, by łatwo było w Polsce zakładać i utrzymywać prywatne firmy. Wówczas, uwolniony od państwowych restrykcji rynek zapełniłby się miejscami pracy dla osób, zwalnianych z likwidowanych urzędów.

Dziś każdy, kto chciałby rozwinąć własny biznes od zera, nie waży się stawać do walki z kilkusetzłotową opłatą ZUS każdego miesiąca (wnoszoną bez względu na wysokość osiągniętych zysków). Większość potencjalnych przedsiębiorców odpada po żmudnej walce z urzędnikami w gęstwinie formalności, przepisów, koncesji i innych utrudnień. Gdyby nie administracyjna biurokracja, firm byłoby znacznie więcej: zapytajcie jakiegokolwiek Polaka, który pracował w Irlandii i założył tam firmę. Likwidując biurokrację, zdejmujemy za jednym zamachem koszta i przeszkody, a nowe firmy załatwiają sprawę obawy przed bezrobociem. Proste? Tak – ale wówczas politycy i ich znajomi, zatrudniani na urzędniczych etatach, straciliby szansę żywienia się naszym kosztem.

Dlatego decyzje personalne Tuska nie przyniosą nikomu żadnej korzyści: polskiego budżetu nie uratują przed nadmiernym zadłużeniem, a rodzinom dwudziestu tysięcy osób stworzą dramat egzystencjalny, powiększając przy tym armię polskich bezrobotnych.  Pamiętajmy o tym przed jesiennymi wyborami.

O emeryturach, czyli problem był, jest i będzie

Umilkło wokół drażliwej sprawy OFE, ale problem pozostaje. Jakikolwiek materiał prasowy (zwłaszcza bolesny efekt daje to w telewizji) poświęcony jest aktualnym tematom drożyzny, łatwo dotrzeć reporterowi do płaczących emerytów. Ronią łzy od lat, nie bez powodu. Muszą często wybierać, między zakupem leków a jedzeniem. Żyją na granicy naturalnej egzystencji, po wielu latach ciężkiej pracy dla dobra socjalistycznej ojczyzny…
…tymczasem za Odrą, w tej samej Unii Europejskiej, osoby starsze wykorzystują sute emerytury do finansowania sobie podróży zagranicznych. Dopiero wtedy mają czas na zwiedzanie świata! Zamożni, szczęśliwi, z godnością odliczają ostatnie lata życia, spędając je w komforcie i dostatku. Wygodnie.

U nas system emerytalny (jak wszystko, co w sferze wydatków publicznych) gwarantuje beneficjentom trwałą biedę. Zmieniają się rządy, partie u władzy – a po roku 1989 żadna ekipa polityczna, spośród zarządzających tym krajem, nie jest w stanie poradzić sobie z tragedią polskich emerytów. No, chyba, że są to emerytowani funkcjonariusze byłych służb bezpieki, UB i SB. Ich los materialny na stare lata wydaje się niezagrożony.

To efekt działania dwóch czynników. Po pierwsze, pozostawienia systemu emerytur w formie praktycznie niezmienionej od czasów komunistycznych. Wprowadzenie kilku filarów i słynnych OFE to atrapa, udająca zmiany systemowe. W istocie rzeczy są to te same, państwowe emerytury, tylko nazywają się inaczej. Istotą oszczędzania na emeryturę jest zgromadzenie na własnym koncie, w czasie lat wydajnej pracy, takich pieniędzy, by można było spokojnie z nich korzystać po długim okresie „pączkowania” na bankowych kontach. U nas nikt nie ma – tak naprawdę – swojego, prywatnego konta emerytalnego, by od początku pracy zawodowej zadbać samodzielnie o emerytalne oszczędności. Zabiera się nam – przymusowo! – państwową składkę, dla pozoru rozkładaną później na poziomach kilku filarów. Jest banalną prawdą, że większa część tej składki przeznaczona jest na bieżące utrzymanie urzędników. Nie zaś, jak powinno być, na wieloletne, spokojne procentowanie dzięki wybranej ofercie bankowej.

Drugi czynnik to kompletny brak politycznej woli na zmianę istniejącej sytuacji. ZUS, w swej prawie militarnej potędze, jest nienaruszalny – jak państwo w państwie. Marnotrawi ogromne pieniądze bez żadnej kontroli, stawia pałace, zatrudnia tysiące ludzi, przekładających papierki z biurka na biurko. Czemu działa bezkarnie? Chodzi oczywiście o głosy w wyborach. Żaden polityk nie tknie ZUS-u, dopóki utrzymywani przez ten zakład emeryci stanowią ważną grupę potencjalnych wyborców. Rzeczywiście – trudno wytłumaczyć seniorom, że likwidacja instytucji, zapewniającej im comiesięczne dochody, miałaby pozytywny skutek dla nich wszystkich. Wolą klepać biedę, niż popierać ryzykowne gospodarczo zmiany – to przywilej wieku i związanej z tym potrzeby bezpieczeństwa, choćby minimalnego.

Tymczasem, jak zwykle w sprawach systemowych, rozwiązanie jest banalnie proste. Należy natychmiast zlikwidować ZUS i sprzedać na wolnym rynku cały jego majątek. Spieniężyć pałace i uzyskane dochody złożyć na korzystnie oprocentowanym koncie bankowym. Otrzymalibyśmy bazę finansową, potrzebną do wypłaty bieżących emerytur. Jednocześnie, w jednym momencie, trzeba oddać pracującym obecnie ludziom ich zgromadzoną składkę – i uwolnić rynek ubezpieczeń emerytalnych, w całości. Od tego momentu wszyscy pracownicy, sami wybierając prywatnego ubezpieczyciela, zaczęliby dbać o swoje emerytalne oszczędności. Bez pośrednictwa jakichkolwiek urzędasów. I bez złodziejstwa, jakie każdego miesiąca dokonywane jest przez „opiekuńcze” państwo na własnych obywatelach.

Pracuję w zawodzie szesnasty rok, z tego około dwóch lat przepracowałem jako pracownik etatowy. Od wielu lat zarabiam w ramach umowy o dzieło. Sam odkładam pieniądze na własną emeryturę, bez pośrednictwa żadnego ZUS-u i innych urzędów. A indywidualną składkę zdrowotną odzyskuję raz do roku dzięki skarbowym przepisom. Można, choć wydaje się to niemożliwe, działać i funkcjonować z ominięciem złodziejskiego aparatu państwowego. Polecam to Wam gorąco.

O stadionach, oby po raz ostatni…

I znów afera ze stadionami – premier Donald Tusk zamknął trzy, w tym stadion Widzewa. Bez żadnej przyczyny, jedynie w ramach odwetu za wywieszanie transparentów z Jego nazwiskiem, przeciwnych rządowej polityce.

Mamy więc  jasność, nie ma żadnej walki o bezpieczeństwo na stadionach, ani przeciwko zorganizowanym grupom przestępczym w szalikach klubów piłkarskich. Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości co do prawdziwych intencji polityków odnośnie kibiców, dziś traci je bez żadnych złudzeń. Tu chodzi wyłącznie o partykularny interes polityczny, o głosy wyborcze, nic więcej. Bandytów na stadionach nikt nie ruszy, bowiem nie jest to w interesie żadnego z ugrupowań politycznych, aktualnie będących u władzy.

Jedna sprawa to tchórzostwo wobec gangsterów (lub, czego nie udowodnimy, a co jest możliwe – powiązania z nimi) a druga to bezczelna postawa władz wobec tysięcy normalnych ludzi, którzy co tydzień chodzą na stadiony. Oraz wobec właścicieli klubów, którzy tracą ogromne pieniądze na skutek decyzji politycznych. Zdaje się, że ekipa premiera Tuska zapomniała o sprawdzonej, rzymskiej maksymie: „chleba i igrzysk”… Jestem przekonany, takie działanie tylko wyborców rozjuszy, a kolejna krajowa elekcja już niedługo. Zobaczymy, jaki wynik zapisze po swojej stronie premier i jego POplecznicy.

Można powtarzać do znudzenia – wystarczy zapytać Anglików, jak się walczy ze stadionową bandyterką. I wprowadzić rozwiązania skuteczne, już przetestowane. Problem polega na tym, że trzeba naprawdę chcieć to zrobić. A wydaje się coraz bardziej jasne, że tak naprawdę nikomu na tym nie zależy.

O kibolach (znowu), czyli droga donikąd

Kibole się znów rozpanoszyli, zatem Rząd postanowił wydać im bezwzględną wojnę…

…która, jak zwykle, nie przyniesie żadnych pożądanych rezultatów – jej efektem będzie jedynie eskalacja konfliktu oraz kolejne rozróby. Oraz szereg negatywnych efektów ubocznych, zupełnie nie związanych z działalnością stadionowych grup przestępczych.

Premier Tusk pokazuje się w telewizji z ustami pełnymi frazesów – o tym, jak wszyscy mamy już dość terroru bandytów w szalikach i kominiarkach. Trzeba więc zamykać stadiony, najlepiej wszystkie naraz i na wszelki wypadek, żeby w zarodku zdusić kibolską agresję. Jest to zachowanie podwójnie złodziejskie i niegodziwe: mierzy w niczemu niewinnych kibiców piłkarskich, którzy nie zajmują się bandyterką oraz we właścicieli klubów, którzy tracą własne pieniądze, gdy stadion zostaje przymusowo zamknięty.

Rząd, oczywiście w ramach kampanii wyborczej (trzeba pokazać, że coś robimy), wylewa dziecko z kąpielą. Albo inaczej – odcina rękę, gdy boli palec. Zaczyna się rzecz jasna od zasady odpowiedzialności zbiorowej: karzemy wszystkich kibiców, choć awanturują się nieliczni. I konkretni: bojkówkarzy, dzięki już istniejącym kamerom stadionowego monitoringu, nawet w Polsce rozpoznać można bez trudu. A tych w kominiarkach pomagają rozpracowywać tzw. kontakty, czyli ludzie Policji, wprowadzeni w środowisko kibiców. Niestety, politycy nie mówią o bezwzględnym wyłapaniu i surowym ukaraniu ludzi, którzy dopuszczają się konkretnych czynów. Znacznie łatwiej – i bezpieczniej – jest zamykać stadiony.

Dlaczego bezpieczniej? Agresja kiboli nie bierze się znikąd. Są to najczęściej ludzie powiązani z konkretnymi środowiskami przestępczymi. Gangi narkotykowe, złodziejskie grupy wszelkiej maści mają na stadionach znakomite pole do działania. Wyłapać poszczególnych sprawców zadym – to znaczy zadrzeć z bandytami, w znaczeniu szerszym niż tylko chuligaństwo stadionowe. Boją się ich wszyscy, począwszy od  osób, zarządzających klubami przez Policję i PZPN (oraz Ekstraklasę S.A) do polityków, wydających decyzje administracyjne. Cóż, każdy chce żyć spokojnie i zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie…

I dlatego właśnie potrzebne są odważne działania systemowe. Jednoczesny atak na możliwie największą ilość „łbów hydry”. Prezesi klubów muszą wreszcie odważyć się i podjąć skuteczną walkę z odnogą środowiska szalikowców, która stale podejmuje się działań agresywnych. Bez obaw, przegonimy ich ze stadionu, to pojawią się na nim ludzie spokojni, których teraz bandyterka odstrasza. I też kupią bilety – a rozrabiać nie mają zamiaru. Politycy powinni wreszcie radykalnie zaostrzyć karę za stadionowe rozróby i ująć to w konkretnych przepisach. A Policja i sądy powinni zacząć konsekwentnie kary te egzekwować. I absolutna cisza w mediach, gdy tylko zadymy się pojawią! Tymi trzema drogami Margaret Thatcher zaprowadziła spokój na stadionach brytyjskich. Skutecznie.

O narkotykach, czyli szczyt światowej hipokryzji !

Narkotyki – nie biorę, żeby nikt nie miał wątpliwości. Od tego świństwa należy chronić wszystkich, zwłaszcza dzieci – prowadzą do uzależnienia i śmierci, doskonale to wiemy…
…natomiast równą oczywistością jest, że sprzedaż wszelkiego typu narkotyków, nawet najcięższych, powinna być jak najzupełniej legalna, oczywiście wyłącznie dla osób pełnoletnich – jak alkoholu czy papierosów.

Czym innym jest bowiem szkodliwość narkotyków, a czym innym wolność ich produkcji i obrotu handlowego. Jak wszystko co zakazane, narkotyki tworzą rynek podziemny, z którego znakomicie żyją mafie i gangi na całym świecie. W niektórych krajach, jak Meksyk czy Kolumbia, wojny narkotykowe przewróciły do góry nogami cały porządek społeczny. Policje naszego globu dwoją się i troją, by stawiać czoło wytwórcom, dealerom, przemytnikom, uzbrojonym bojówkom, zarabiającym krocie w światowym narkobiznesie. Wojna, co oczywiste, jest działaniem beznadziejnym i przy obecnym stanie prawnym nigdy się nie skończy. Tymczasem cały problem zostałby zlikwidowany dzięki jednej prostej zasadzie – powszechnej legalizacji narkotyków.

Albowiem narkotyków, jak zresztą żadnej używki, zakazywać nie należy. Dorosły (powtarzam – pełnoletni!) człowiek ma wolny wybór: jeśli chce, niech bierze co mu się żywnie podoba. I niech sobie to wciska w organizm wszelkimi sposobami – jego wybór, jego życie, jego problem. Wara od tego wszelkim politykom, urzędnikom i biurokratycznym bojownikom o tzw. zdrowie obywateli. Po to człowiek ma rozum i wolę, żeby o własne zdrowie zadbał sobie sam. A już marnotrawienie pieniędzy publicznych na kolejne urzędy „antynarkotykowe” (które nigdy nie zwalczą problemu narkomanii) oraz wciskanie grubych milionów w policyjne akcje przeciwko narkobiznesowi – to jawny przykład złodziejstwa, sięgającego do kieszeni podatników.

Normalny człowiek chce żyć i dba o zdrowie, taką samą troską wykazując się wobec swoich dzieci. Nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoli swoim dzieciom zażywać narkotyków, każdy normalny rodzic dopilnuje, żeby dziecko ich nie brało. Toteż nawet gdyby dragi znalazły się w sklepach, w wolnej sprzedaży (jak wódka czy papierosy), ludzie o zdrowych zmysłach na pewno powstrzymaliby się przed ich kupowaniem. I sprawdzaliby, czy nie kupują narkotyków ich dzieciaki. Największą hipokryzją rządzących jest całkowicie wolne handlowanie alkoholem, czerpanie zysków z akcyzy – podczas gdy wódka, w chwili przedawkowania, jest znacznie bardziej niebezpieczna dla życia człowieka niż np. marihuana! Według ekspertów z zakresu medycyny sądowej nikt nie jest w stanie śmiertelnie przedawkować marihuany! Można palić blanty całą noc, a żadna dawka „marychy” nie zabije konsumenta. Co innego wódka, której jednorazowe przedawkowanie może skończyć się zgonem. Dlaczego więc obok niej na półce sklepowej nie ma amfetaminy, kokainy czy heroiny? Odpowiedź jest prosta – nie byłaby światu potrzebna potężna armia darmozjadów, za nasze pieniądze bohatersko zwalczająca „ogromny problem narkotykowy”…

Nie ma uzasadnienia dla zakazu sprzedaży narkotyków – tak, jak nikt nie zakazuje handlu wódką czy tytoniem. Uwolnienie tego rynku skutkowałoby znacznie większą ilością pozytywów, niż stan obecny – w którym giną ludzie, marnotrawione są potężne pieniądze, a ćpuni tak samo, jakby dragi były w sklepach, wciągają w siebie coraz większe dawki narkotyków. Tyle, że kupują je na czarno. Należy jak najprędzej zalegalizować wszystkie dragi, tłumacząc się wysokim interesem społecznym. Ludzie o zdrowych zmysłach z pewością nie kupowaliby tego świństwa, a inni niech martwią się o siebie za swoją własną kasę.

O prawicy, czyli bałagan pojęciowy

Tak naprawdę nie wiadomo, czym jest prawica. O ile w wypadku ugrupowań lewicowych łatwo jest dokonać klasyfikacji w miarę uniwersalnej (czyli takiej, która urodzi definicję lewicy aktualną we wszystkich państwach) – prawica w każdym zakątku świata znaczy co innego.

W Polsce, jeśli ktoś w tzw. towarzystwie przyznaje się do poglądów prawicowych może łatwo narazić się na zarzut faszyzmu. Tymczasem faszyzm – ten, który historycznie znamy z rządów Hitlera i Mussoliniego – to narodowy socjalizm, bazujący w swej genezie na problemach z bezrobociem i walce lewicujących (związkowych) ugrupowań o poprawę losu „mas pracujących”. Dołóżmy do tego tęsknotę za silnym przywódcą, który wmówi narodowi, że naród „potrzebuje więcej miejsca na realizację swych celów życiowych” i kłopot gotowy… Co to jednak ma wspólnego z prawicowością, doprawdy nie jestem w stanie zrozumieć.

Albowiem zwolennicy tłumaczenia prawicowości na sposób gospodarczy mówią wprost – chodzi o ustrój, oparty na kapitalistycznych zasadach rynkowych, będący zaprzeczeniem komunizmu i socjalizmu, także w sferze ideologicznej (światopoglądowej). Paradoks naszego kraju polega na tym, że od komunistów tak naprawdę uwolnili Polskę związkowcy, czyli działacze na całym świecie jednoznacznie powiązani z poglądami lewicowymi. Stąd też podział „Solidarnościowej” opozycji na frakcje, które zaczęły zwalczać się od zarania walki o systemowe przemiany, długo przed Okrągłym Stołem. Do dziś partie, uznawane w Polsce za prawicowe uważają pakt z komunistami za narodową zdradę – ale problem w tym, że często owa ideologiczna prawica absolutnie neguje wolny rynek, kapitalizm i liberalizm, skreślając te gospodarcze formacje we własnych programach wyborczych. W tym sensie taki na przykład PiS prawicą być uznany nie może, już bardziej do tego miana pretendowałaby PO (o której radykalni liberałowie mawiają, że jest to „łże-prawica”, posługująca się wolnorynkowymi hasłami, a w rządzeniu wdrażająca wręcz przeciwny porządek).  Stricte prawicową w rozumieniu gospodarczym partią, preferującą nadto konserwatywne zasady obyczajowe, chce być Unia Polityki Realnej. Nigdy nie sprawowała jednak władzy, więc trudno uznać, czy w demokratycznej rzeczywistości byłaby w stanie utrzymać swe prawicowe ideały. A generalnie, mamy w Polsce pomieszanie z poplątaniem: za prawicę robią nad Wisłą ugrupowania prokościelne, narodowe, wprawdzie antykomunistyczne, ale gospodarczo proponujące wyborcom czysty bolszewizm.

Dlatego w Polsce trudno odnaleźć prawicę. Ludziom przywiązanym u nas do gospodarczej definicji prawicowości, w rozumieniu np. amerykańskich republikanów, pozostaje odrzucić wolność głosowania lub wybierać tzw. mniejsze zło. Żadne z takich rozwiązań nie wydaje się szczególnie dobre – mówiąc szczerze, nie pozostawia takim osobom żadnego wyboru. Trzeba zatem powtórzyć mądrą myśl Stefana Kisielewskiego: „nie mam poglądów politycznych, mam poglądy gospodarcze”. Bowiem nie forma sprawowania władzy, a jej treść liczy się dla poziomu życia szarych obywateli.