O średniej rundzie, czyli bilans Widzewa

Widzew zakończył rundę mocnym akcentem, wygrywając w Poznaniu z Lechem. Nie było to błyskotliwe zwycięstwo, raczej wymęczone trzy punkty po skutecznym murowaniu własnej bramki i jednej szczęśliwej akcji. Ale dobrze, że Łodzianie wykorzystali słabą formę rywala,  bo w przekroju rundy bywało z tym różnie. Zdarzały się błyskotliwe sukcesy, jak z Jagiellonią czy Śląskiem – i wstydliwe wpadki, jak z ŁKS-em czy Legią… Bilans wychodzi więc na zero, a raczej tak na trzy z plusem, w szkolnej skali ocen od 1 do 6.

Jak grali poszczególni piłkarze?

Maciej Mielcarz – nadal twierdzę, że nie jest to żaden wybitny zawodnik. Ale w ostatnich meczach imponuje skutecznością, ma dobry refleks – odbija wtedy, gdy jest to potrzebne. To na polską ligę wystarcza w zupełności. Dobry bilans Mielcarza to w znacznym stopniu zasługa postawy obrońców, nie dopuszczających do zbyt wielu groźnych sytuacji pod własną bramką. Niemniej oddajmy Maćkowi sprawiedliwość, rundę na pewno może zaliczyć do udanych, co wyraźnie znalazło potwierdzenie w statystykach rundy: Widzew stracił bardzo mało goli. Oby tak dalej!

Jakub Bartkowski – młody obrońca w pełni wykorzystał okazję, jaka nadarzyła się po kontuzji Łukasza Brozia. Wskoczył na prawą flankę i okazał się jednym z objawień rundy! Gra bez żadnych kompleksów, nie boi się żadnego rywala. Może tylko zbyt mało wspiera kolegów w poczynaniach ofensywnych – ale mając przed sobą bardzo aktywnego z przodu Adriana Budkę, asekuruje doświadczonego kolegę… Zdecydowanie, runda na plus i gratulacje za udany debiut.

Jarosław Bieniuk – w tym półroczu defensywa jest najmocniejszą stroną Widzewa, a „Palmer” to najbardziej doświadczony i chyba najpewniejszy punkt naszej obrony. Zdarzały mu się wpadki, jak w meczu z Wisłą – ale generalnie, w przekroju rundy, trzeba nazwać Bieniuka zawodnikiem niezastąpionym. Potrafi stworzyć zagrożenie przy stałych fragmentach gry, dzięki wzrostowi wygrywa w polu karnym pojedynki główkowe. Byle tylko umiał inicjować ataki, jak niezapomniany Tomasz Łapiński…

Ugo Ukah – oto facet, który pracuje na pozytywach: gdy tylko mu się powodzi, notuje serię udanych wydarzeń. Tak było z nominacją do kadry Nigerii, która wyraźnie wzmocniła psychikę naszego piłkarza, jednego z najdłuższym stażem w drużynie. Ugo jest twardzielem, kibice mówią, że potrafiłby przyjąć na głowę cegłę, spadającą z trybun… To widać na boisku, choć czasami sympatycznego obrońcę ponoszą nerwy – może bezmyślnym zagraniem osłabić drużynę, schodząc do szatni z czerwoną kartką na koncie. Mimo to świetnie współpracuje z Bieniukiem, tworzą jedną z najlepszych par stoperów w lidze – nadto Ukah, mimo słusznej postury, umie poradzić sobie także na boku obrony.

Sebastian Madera – wciąż niespełniony talent, który do kłopotów ze zdrowiem dołożył w tej rundzie konflikt z kibicami. Nie wiadomo, czy zostanie wiosną w zespole, chodzą pogłoski o jego zamiarach transferowych. Byłoby szkoda, gdy Sebastian jest w formie, tworzy dużą wartość w defensywie, wprowadzając tam spokój i porządek. Podobnie jak Bieniuk czy Ukah – dobrze gra głową.

Dudu – to lewy obrońca, jakich w polskiej lidze brakuje, bo świetnie umie zainicjować akcję ofensywną skrzydłem oraz dośrodkować po stałym fragmencie. Dzięki temu jest skutecznym asystentem. Obecny Widzew atakuje głównie skrzydłami, więc Dudu jest w zespole niezbędny – zwłaszcza, że wciąż nie mamy lewego pomocnika z prawdziwego zdarzenia. Mimo to ocenę Brazylijczyka muszą obniżyć niepewne interwencje w defensywie, a takich zdarzyło mu się w tej rundzie kilka.

Hachem Abbes – sprowadzony do Widzewa jako zmiennik na lewą obronę, z konieczności grał na prawie każdej pozycji w defensywie. I błysnął talentem, a przede wszystkim uniwersalizmem: gdy musiał zastąpić stopera czy defensywnego pomocnika, w ogóle nie było widać w zespole luki na tej pozycji. Dlatego Hachem okazał się cennym nabytkiem i dobrze się stało, że Widzew ma takiego piłkarza.

Adrian Budka – zaczynamy przegląd drugiej linii od prawej strony, a tam z pewnością działo się przez pół roku najwięcej dobrego. Adrian jest dobrym duchem, liderem i motorem napędowym zespołu. Wyróżniał się walecznością w każdym meczu i choć krytycy wypominają mu podeszły wiek oraz braki techniczne – uważam, że w przekroju rundy nie można wskazać w zespole aktywniejszego piłkarza. Nie jest tajemnicą, że Budka zostawia serce na Widzewie, możemy więc być pewni jego postawy, nawet wtedy, gdy czasy nie są najlepsze. Budka odpowiada za konstruowanie większości akcji ofensywnych zespołu, młodsi koledzy na pewno mają się od kogo uczyć – przede wszystkim motywacji, postawy na boisku.

Mindaugas Panka – reprezentant Litwy jest zawodnikiem, po którym na pewno możemy spodziewać się dużo więcej. Środkowy, defensywny pomocnik – na pewno waleczny, dobry w destrukcji. Ale zdecydowanie zbyt mało kreatywny. Bardzo często myli się w wyprowadzaniu piłki po odbiorze, zbyt rzadko skutecznie podaje w ataku pozycyjnym, gdzieś zniknęła jego umiejętność strzału z dystansu… W tej rundzie zdecydowany spadek dyspozycji.

Bruno Pinheiro – spisałbym go na straty, gdyby nie zaskakująco udany mecz z Lechem. Kilka świetnych podań otwierających, sztuczki techniczne – wreszcie bramka, przesądzająca o sukcesie na trudnym terenie… Może to jest sposób na wykorzystanie chłopaka: ustawiać go z przodu, za napastnikami lub w roli kreatora gry. Ma duże umiejętności indywidualne, jest w miarę szybki i zwinny, może powinien odpowiadać za konstruowanie akcji? Zwłaszcza, że w Widzewie takiego zawodnika bardzo brakuje.

Krzysztof Ostrowski – moja ocena tego piłkarza jest jednoznacznie negatywna a mijająca runda tego w żaden sposób nie zmieniła. Gdy wychodzi w pierwszej jedenastce, zawsze jest najsłabszym punktem drużyny. Mówiąc szczerze, nie wiem co on jeszcze robi w Widzewie.

Piotr Grzelczak – w systemie gry z jednym napastnikiem, wystawiony do walki „na aferę” i to bez należytego wsparcia ze środka boiska, nie miał Piotrek łatwego zadania. I to go trochę rozgrzesza ze słabej skuteczności, jaką Grzelczak prezentował w tej rundzie. Mimo to uważam, że stać go na więcej. Przy obecnej sytuacji kadrowej wróciłbym do koncepcji z Piotrem na lewej pomocy: jest silny, przebojowy, dobrze dośrodkowuje lewą nogą. Byłby chyba bardziej przydatny z boku boiska, dogrywając kolegom.

Nika Dzalamidze – okrzyknięty gwiazdą, rewelacją i zbawieniem pokazał się w dwóch meczach i zgasł. Próbowano to na wszelkie sposoby wyjaśniać. Mnie się wydaje, że młodemu piłkarzowi trochę zawrócili w głowie niezbyt odpowiedni doradcy… Wygląda na to, że ktoś za wszelką cenę próbuje robić z Gruzina towar eksportowy o dużej wartości. Pewnie po to, by zgarnąć prowizję z jego transferu na klubu na Zachodzie. Póki co, Widzew nie ma z Dzalamidze większego pożytku i jeśli rzeczywiście Jagiellonia zdecyduje się go wykupić, raczej żadnej tragedii z tego u nas robić nie należy.

Princewill Okachi – mam wrażenie, że ten chłopak ma papiery na dobrą grę, ale jego potencjał pozostaje niewykorzystany. Chyba niepotrzebnie ustawiany jest często na lewej pomocy, bo ma umiejętności gry kreatywnej. Mógłby grać jako playmaker, cofnięty napastnik lub egzekutor: oczywiście warunkiem jest stworzenie mu takiej szansy. Jest młody, wszystko przed nim.

Przemysław Oziębała – ma wśród kibiców wielu przeciwników, ale potrafi strzelać ważne bramki, jak ta przeciwko Wiśle na inaugurację. Cały czas jestem zdania, że „Ozi” to typowy snajper, którego wszakże musi obsługiwać podaniami jakiś kreatywny pomocnik. W takim systemie Przemek umie zdobywać gole, co udowadniał wcześniej, m. in. jako gracz Zagłębia Sosnowiec. Problem w tym, że Widzew nie ma kreatywnego pomocnika. Albo inaczej,  żadnego z posiadanych piłkarzy w tej roli nie wykorzystuje.

Ben Radhia – wymieniany jako napastnik, bo grał tam ostatnio, zadziwiając umiejętnościami skutecznych działań w pierwszej linii. Mam wrażenie, że Benowi nie brakuje dobrej woli i ambicji, potrafi być na boisku wojownikiem, posiada do tego predyspozycje. Ale kontuzje przytrafiają mu się zbyt często. Podobnie jak Igorovi Alvesowi, przy którym można zakończyć podsumowanie drużyny twierdząc, że jeśli piłkarz z Brazylii ma talent do rozgrywania piłki, musi poczekać, aż zdrowie pozwoli mu na pełne wykorzystanie możliwości…

Pomijam świadomie całą armię juniorów, z której można by wyróżnić jedynie Piotra Mrozińskiego – ten umiał przebić się do zespołu i z roli defensywnego pomocnika wywiązał się poprawnie, kilka razy. Pozostali czekają na swoją szansę i niewątpliwie są przyszłością drużyny.

Czekamy więc na wiosnę w wykonaniu podopiecznych Radosława Mroczkowskiego, który musi sobie radzić zarówno z problemami kadrowymi, jak i z niezbyt jasną sytuacją materialną klubu. Na razie radzi sobie dobrze, umiejętnie wykorzystując dany potencjał, zbierając punkty jak tylko się da, choć czasem kosztem atrakcyjności gry zespołu. Zdaje się, że nie ma co liczyć na spektakularne transfery w przerwie zimowej, więc obserwujmy to dalej z nadzieją, że przyszły rok przyniesie więcej pozytywnych wiadomości.

 

O kolejnych podwyżkach, czyli znów będzie gorzej

Rząd ujawnił kolejne plany walki z kryzysem za pomocą pieniędzy, wyjętych z naszych kieszeni. Media donoszą, że benzyna wkrótce zdrożeje 18 groszy na litrze – to efekt podwyższonej akcyzy paliwowej. Da to ponoć wpływy budżetowe w wysokości ok. 2 mld PLN.

Podwyżki cen benzyny to najbardziej wredna forma opodatkowania społeczeństwa, bo chwilę później wszystko drożeje. Czemu? Bo właściwie wszystko trzeba gdzieś dowieźć. Ludzie, zajmujący się transportem np. pieczywa muszą wydać więcej na benzynę do swoich ciężarówek. Podnoszą zatem cenę chleba i bułek, by wyrównać sobie stratę – w końcu też muszą zarobić na życie, a przy dzisiejszych kosztach prowadzenia firmy jest to bardzo trudne, coraz trudniejsze… Zatem konsument pieczywa natychmiast zauważa i odczuwa podwyżkę ceny chleba, musi więcej wydać na ten produkt, mniej zostaje mu w kieszeni. I tak jest ze wszystkim, bo niektórych artykułów, jak jedzenie, środki higieniczne, ubranie po prostu nie da się nie kupować. Zużywają się i potrzebujemy nowych.

Wygląda więc na to, że oprócz zapowiadanych w Tuskowym expose (czyli jawnych) obciążeń finansowych Rząd szykuje nam nowe podatki ukryte, wynikające z decyzji fiskalnych jako skutek uboczny – jak z tym droższym chlebem na skutek podwyżki cen paliwa. Tychże ukrytych zabiegów socjalistycznego (tak jest, mówmy już otwartym tekstem) Rządu czeka w kolejce kilka, np. zapowiadana likwidacja „lokat antybelkowych” w bankach oraz wyższa akcyza na wyroby tytoniowe. Do tego, zamiast ograniczać administrację, Tusk znów ją rozmnaża: powstało właśnie nowe Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, pod światłym przewodnictwem Wielce Czcigodnego Michała Boni. Tego samego, który wymyślił 19% podatku od umów o dzieło dla twórców, bo tak wygląda w praktyce planowana likwidacja 50% kosztów uzyskania przychodu od działalności artystycznej…

Oczywiście wprowadzane zmiany fiskalne nie zaszkodzą najbogatszym – w tym klasie polityków. Oni nie odczują nowych obciążeń, bo i tak mają na kontach tyle, że parę groszy więcej na paliwo, brzydko mówiąc, zwisa im obojętnym kalafiorem. Cynicznie powiem, że nie odczują ich również najubożsi, bo oni i tak żyją na granicy nędzy – tyle, że liczba nędzarzy może się w Polsce bardzo szybko zwiększyć. Zmiany najbardziej dotyczą tzw. klasy średniej, „przeciętnego Kowalskiego”, który uczciwie zarabia te swoje dwa, trzy tysiące złotych – i z przerażeniem stwierdza, że każdego miesiąca ta sama kwota wystarcza mu na mniejsze wydatki… Gdy „Kowalskim” pensja przestanie wystarczać na jedzenie, wtedy się zacznie.

Nie wiem, jak nisko musi opuścić się próg ubóstwa w naszym kraju, by ten Rząd zaczął uciekać w popłochu przed rozwścieczonym tłumem, biegnącym na Urząd Rady Ministrów z siekierami czy butelkami z benzyną. Taki scenariusz, przypominający niedawne wydarzenia w Argentynie i Grecji, wydaje się coraz bardziej realny. Niektórzy twierdzą, że na krwawe protesty w Polsce poczekamy najwyżej rok. Ja uważam, że przy obecnym tempie wprowadzania zmian, bijących w kieszenie wszystkich, poza tuczącymi się naszą pracą politykami i urzędnikami, rewolucja społeczna w tym kraju nastąpi o wiele szybciej.

O przypadku WORD, czyli jak działają instytucje państwowe

W łódzkim WORD, czyli Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego, doszło kilka lat temu do grubej afery. Egzaminatorzy brali ciężkie łapówy za zdany egzamin praktyczny, powstała mafia, w końcu uzbrojeni antyterroryści wyciągali z domów podejrzanych o korupcję urzędników.

Na skutek tej sprawy rygory egzaminacyjne w WORD-zie gwałtownie się zaostrzyły. W samochodach zainstalowano system kamer i nagrywarki, dyrekcja ośrodka zapowiedziała regularne przeglądanie filmów oraz skrupulatne przyglądanie się pracy całej kadry egzaminacyjnej.

Niemal w tym samym czasie (mówimy o sytuacji sprzed mniej więcej sześciu lat) zmieniły się polskie przepisy Kodeksu Drogowego w zakresie samego egzaminu. W Łodzi skutek był taki, że praktyczny test stał się wyjątkowo trudny do zdania – wprowadzono „ustawowe” utrudnienia, nadto przyglądano się mocno samym egzaminatorom… Zaczęły mnożyć się skargi, zażalenia i protesty – ludzie odpadali po kilkanaście razy, a każdy egzamin na prawo jazdy kosztuje do dziś ok. 130-tu złotych.  Pokrzywdzeni mieli wrażenie, że mafia egzaminatorów wcale nie została rozbita, tylko teraz kasę tłucze już po linii legalnych działań: po prostu uwala na egzaminach więcej osób, żeby do kasy WORD wpłynęło więcej pieniędzy za kolejne poprawki.

Na łódzkim podwórku wzmocniła się więc ogólnopolska tendencja, obecna we wszystkich WORD-ach: prowadzić egzaminy bardzo surowo i skrupulatnie. Wraz z wprowadzeniem nowych przepisów egzaminacyjnych wskaźniki zdawalności we wszystkich ośrodkach wojewódzkich gwałtownie się pogorszyły.  Łódź była natomiast w niechlubnej czołówce ośrodków z najniższą średnią. Przez lata liczba ta nieco się poprawiła, ale do dziś zaliczenie jazdy za pierwszym razem w łódzkim ośrodku graniczy z cudem. Informacje z innych WORD-ów wciąż potwierdzają ogólnopolską zasadę: egzamin na prawo jazdy to poważne wyzwanie dla każdego młodego kierowcy w Polsce.

Dyrekcja łódzkiego WORD-u (jak w całej Polsce, mianowana z politycznego klucza) przedstawia własną wersję wydarzeń. Według niej, szkoły jazdy fatalnie kształcą kandydatów na kierowców. Niby godzin obowiązkowej jazdy jest za mało, ludzie przychodzą na egzaminy nieprzygotowani, wysypują się podczas jazdy testowej na najprostszych zadaniach… Tymczasem do dziś mnożą się skargi na nadmierną surowość egzaminatorów, układanie tras tak, by zastawiać na zestresowanego kandydata pułapki, nie zaś po to, by faktycznie ocenić przygotowanie do jazdy. Odpadający skarżą się na przykład, że egzaminator przerwał egzamin po przekroczeniu dozwolonej prędkości o jeden kilometr.

Na te dwie strony WORD-owskiego medalu nakłada się sprawa zasady funkcjonowania tych ośrodków.  Jak działają WORD-y? Są to instytucje podległe Urzędom Marszałkowskim, zatem funkcjonują w oparciu o pieniądze z budżetu regionalnego. Podstawą ich finansowania są więc pieniądze publiczne, a WORD-y mają – ustawowo – zakres zadań, które muszą za te pieniądze wypełniać. Oprócz prowadzenia egzaminów są to m.in.: działalność profilaktyczna dla dzieci (wykłady o bezpiecznym zachowaniu się w ruchu drogowym), utrzymanie floty pojazdów egzaminacyjnych (zwykle dzieje się to na zasadzie leasingu, zatem płaci się za wynajmowanie aut oraz paliwo do nich), utrzymanie wszystkich pracowników ośrodka. Kosztuje to razem pewną kwotę pieniędzy, powiedzmy „x”. Na ten cel WORD otrzymuje z Urzędu Marszałkowskiego subwencję, również w wysokości „x”. Ale (jak udało mi się ustalić w łódzkim ośrodku) jest to subwencja ZNACZNIE NIŻSZA od kwoty wydatków, jakie WORD musi każdego miesiąca wydawać w ramach swych obowiązkowych zadań.

W czym problem, moglibyśmy powiedzieć, w końcu WORD organizuje płatne egzaminy, którymi może uzupełnić sobie brakujący budżet. Ano, właśnie problem jest duży – w istniejącym systemie każdy polski ośrodek ruchu drogowego ma WYRAŹNY INTERES w uwalaniu ludzi na egzaminach! Im więcej powtórek,tym więcej kasy wpływa na konto ośrodka, pozwalając mu na odkładanie potrzebnej gotówki. Jak chwalą się łódzcy urzędnicy z WORD-u, udało im się wypracować pokaźny zapas, nie boją się więc sytuacji, w której wydatki przerosną wpływy. Świetnie – ale co wtedy, gdy ich koledzy w Urzędzie Marszałkowskim podejmą np. decyzję o zmniejszeniu subwencji dla WORD-u? Zdrożeją egzaminy? Czy znów ich kryteria zostaną zaostrzone, by każdy zdający podchodził do próby co najmniej kilka razy? Bo inaczej ośrodek zbankrutuje lub wpędzi się w długi?

Sprawa jest bardzo trudna, bo faktycznie nikt nie chce, by WORD-y masowo wypuszczały na drogi niedouczonych kierowców. Ale na pewno nie może być tak, by w interesie samego ośrodka było uwalanie jak największej ilości zdających! I to bez względu na posądzanie egzaminatorów o tworzenie branżowej mafii.

Osobiście, to żadna niespodzianka, sprywatyzowałbym WORD-y. Wówczas ośrodki te mogłyby skupić się wyłącznie na utrzymaniu kadry ludzi i samochodowej floty – według własnych rachunków ekonomicznych. A odpadłyby wszystkie zadania, narzucane w ramach subwencji państwowej. Dzieci w szkołach mogłaby uczyć Policja, zresztą i dziś robi to z dobrym skutkiem.  Utrzymanie WORD-u stałoby się tańsze, być może do tego stopnia, że zniknęłoby powiązanie interesu ośrodka z ilością zdanych egzaminów…

A może Wy, drodzy czytelnicy, mielibyście pomysł na lepsze rozwiązanie systemowe?

O premierskim expose, czyli równi pochyłej ciąg dalszy…

Usłyszeliśmy, że jest źle – i że znów musimy za to zapłacić. Gorzej będą mieli bogaci rolnicy i artyści, użytkownicy internetu, wszyscy pracodawcy (zapłacą wyższą składkę rentową), wszyscy pracownicy – bo później odejdą na emeryturę…

… nie usłyszeliśmy ani słowa o prawdziwych powodach kryzysu państwa ani o naprawdę skutecznych sposobach jego likwidacji.

Jak zwykle od 1989 roku nie wiadomo, dlaczego NIC nie zmieni się:

– w sprawie prywatnych firm. Nie ma mowy o obniżeniu kosztów ZUS-u ani kosztów pracy dla prywatnych przedsiębiorców. Ponieważ to zbyt drogo, ludzie nie chcą zakładać firm ani zatrudniać nowych pracowników w już istniejących firmach. Skutek? Bezrobocie ( w samej Łodzi – 10%, czyli 131 tysięcy ludzi bez pracy) czyli ogromny koszt publiczny! Utrzymywanie armii bezrobotnych to ogromny wydatek w budżecie państwa. Podwyższenie składki rentowej jeszcze pogorszy i tak fatalną sytuację na polskim rynku pracy.

– w sprawie biurokracji. Nie ma mowy o likwidacji dziesiątek niepotrzebnych urzędów i setek etatów państwowych, na każdym szczeblu administracji. Siedzą sobie urzędnicy i przekładają papierki, od ósmej do szesnastej – za nasze pieniądze. Bo prawo jest takie, że uzasadnia tworzenie kolejnych etatów biurokratycznych, czyli takich, na których pensje składają się wszyscy obywatele… Mało tego, wciąż tworzone są nowe etaty urzędnicze, oczywiście dla zaufanych ludzi, którym politycy „coś zawdzięczają”, lub którzy pomogli w kampanii wyborczej. Problemu bezrobocia to nie zmniejsza – za to skutecznie podwyższa wydatki państwa.

– w sprawie marnotrawstwa. Istnienie deficytowych spółek skarbu państwa, czyli produktów, z których potężne dochody czerpią zausznicy rządzących polityków, a które przynoszą realne straty dla budżetu wciąż jest dla premiera tematem tabu! Nic nie mówi się o prywatyzacji państwowego majątku, co mogłoby wydatnie wzbogacić i jednocześnie odciążyć budżet, mowa jedynie o aferach, które wychodzą na jaw przy okazji prywatyzacji bandyckich, odkrywanych przez dziennikarzy śledczych.

– w sprawie systemu dystrybucji pieniędzy publicznych. Polski system podatkowy jest tak skonstruowany, że pieniądze trafiają najpierw do centrali w Warszawie, a dopiero potem budżet rozdzielany jest na ośrodki samorządowe w postaci subwencji, oczywiście ustalanych z politycznego klucza. Jakby nie działało podstawowe prawo ekonomii, że im pieniądz dalej podróżuje, tym jest go mniej – po prostu rosną koszta transportu tegoż pieniądza…

Dopóki jakiś Rząd, przy wsparciu jakiegoś Parlamentu, nie wprowadzi w Polsce zasad, dzięki którym państwo będzie zarządzane jak dochodowa firma, nadal będziemy chcieli stąd uciekać. Proponowany, socjalistyczno / komunistyczno / quasi-liberalny sposób funkcjonowania tego systemu ma wszelkie szanse skończyć się bankructwem, jak w Argentynie czy Grecji.

Jest mi totalnie obojętne, pod jakim politycznym sztandarem i z jakiej partii ten „jakiś” Rząd będzie się wywodził. Byleśmy wreszcie mogli tu normalnie żyć.

O koncertach EC, czyli radość i zaskoczenie!

Dwa koncerty Electric Chair w długi weekend: zupełnie odmienne, ale – w obu przypadkach – bardzo pozytywne doznania…

W piątek zostaliśmy zaproszeni do Krośniewic, bo szef tamtejszego Centrum Kultury, Pan Eugeniusz Kikosicki jest fanem każdej interesującej formy muzycznej – dzięki czemu robi koncerty, znakomicie ożywiające kulturalnie środowisko regionu. Wszystko odbywa się w nowoczesnej hali, z udziałem profesjonalnych ekip, świetnego sprzętu i odpowiedniego na ten cel budżetu. Trzy zespoły, bo łączyliśmy scenę z Gemmini Abyss i Whispering, miały do zaoferowania ciekawy repertuar, każdy nieco inaczej prezentował klimatyczne odmiany muzyki metalowej. Czyli, nie skupiano się wyłącznie na rytmie, ale próbowano udowodnić, że nawet ostra konwencja pozwala pamiętać o różnych składnikach muzycznego dzieła. Na widowni znalazło się nieco ponad stu widzów i wyglądało na to, że publiczność zawiedziona nie była. Znakomita atmosfera, królewskie przyjęcie ze strony wszystkich gospodarzy imprezy, dbałość o szczegóły organizacyjne. Więcej takich koncertów! Serdecznie pozdrawiamy całą krośniewicką ekipę, jak również nowych fanów EC, którzy po koncercie kupowali nasze single, zbierali na nich autografy – a później mocno ożywili się w przestrzeni internetowej. 🙂

Bardzo mocno podbudowani świetną atmosferą i udanym występem, pojawiliśmy się następnego dnia w wielkopolskiej miejscowości Włoszakowice, niedaleko Leszna. EC zagrało w zupełnie innej roli, tym razem nie jako „gwiazda wieczoru”, ale przed znakomitościami krajowej sceny rockowej: Lombardem i Oddziałem Zamkniętym. Obie formacje ściągnęły liczną widownię, sprzedano ponad pięćset wcale nie tanich wejściówek, przez co sala kompleksu „Toscania” wypełniła się do ostatniego miejsca. Trochę obawialiśmy się roli „supportu”, zwłaszcza, że i klimat naszej muzyki nieco odmienny – i publiczność miała prawo nie wiedzieć zupełnie nic o naszym zespole i jego stylistyce. Obawy były zupełnie płonne!  Publiczność przyjęła nas zaskakująco serdecznie, nazwałbym to stanem życzliwego zdumienia – a gdy w trakcie koncertu, przy obcych sobie utworach, publiczność zaczęła bawić się wraz z nami, cały stres ustąpił miejsca poczuciu wielkiego zadowolenia! W ostatniej tego wieczoru „Luanie” wzmocnił nas na scenie wypróbowany przyjaciel, gitarzysta Lombardu Daniel „Gola” Patalas, wzbudzając oczywisty aplauz publiki, a przy tym radykalnie wzmacniając wymowę utworu… Znakomite przyjęcie i – już później w kuluarach – piękny bukiet róż dla Agaty, w uznaniu jej wyjątkowych możliwości wokalnych…

Trzeba przy tej okazji wspomnieć o kilku ważnych sprawach. Po pierwsze, ujmująca i wręcz rodzinna postawa wobec nas zespołu Lombard. To przecież giganci krajowej sceny, a przy tym tak życzliwi, fantastyczni i przyjacielscy ludzie, że granie przed nimi – oprócz zaszczytu występu w doborowym towarzystwie – rodzi ogromny dla nich szacunek! Marta Cugier poświęciła nam podczas koncertu Lombardu kilka słów ze sceny, tak ciepłych i życzliwych, że aż odjęło nam mowę… Jesteśmy ogromnie wdzięczni Lombardowi za te relacje, biorąc pod uwagę wysoką klasę tych ludzi z jednej strony zupełnie oczywiste, ale przecież tak rzadko spotykane na – niestety, pełnej zawiści – krajowej scenie.

Druga sprawa to prywatne zaangażowanie w organizację tego koncertu Agnieszki Patalas, menadżerki „Toscanii”, dzięki której Electric Chair zostało dostrzeżone i zaproszone na wspólną scenę z tak wybitnymi gwiazdami. Impreza była zorganizowana perfekcyjnie, dopięta na ostatni guzik – a gościnność miłych gospodarzy, zwłaszcza oceniając kulinarną stronę przedsięwzięcia, okazała się bardziej niż wyjątkowa. Mam ogromną nadzieję, że wszyscy muzycy opuszczali Włoszakowice tak zadowoleni, jak my, a świetnie reagująca publika (wchodzący na scenę Lombard rozpoczął na widowni prawdziwe szaleństwo i tak już zostało do końca wieczoru) na długo ten koncert zapamięta.

Reasumując, zakończyliśmy weekend w znakomitych nastrojach i pełni „elektrycznej” energii do dalszej pracy! O wszelkich dalszych planach zespołu nie omieszkamy na bieżąco informować: www.electric-chair.pl

O zabranym mandacie, czyli polskie absurdy wyborcze

Dariusz Barski i Bogdan Święczkowski, którzy w wyborach uzyskali mandaty parlamentarne, nie będą posłami. Wszystko dlatego, że obydwaj to prokuratorzy w stanie spoczynku. Obaj kandydowali z PiS, a ustępujący marszałek sejmu Grzegorz Schetyna (PO) uchylił im mandaty. Powód – nie można być jednocześnie posłem i prokuratorem, nawet w stanie spoczynku. Tak stanowi polskie prawo. Trudno też przypuszczać, że jakiś rodzaj międzypartyjnej rywalizacji nie miał w tej sprawie żadnego znaczenia.

Zatem wyborcy, którzy głosowali na konkretnych ludzi w Sejmie, swoich przedstawicieli mieć nie będą. Mają prawo czuć się oszukani: kto oddał głos przykładowo na Barskiego, a takich osób było 12 tysięcy, będzie musiał czuć się wyborcą innego parlamentarzysty. Tu akurat, najprawdopodobniej, Jarosława Jagiełły. Prywatnie bardzo Jarka lubię, to spokojny i kulturalny człowiek – lecz jeśli ktoś nie czuje do niego zaufania ani sympatii, musi żyć ze świadomością, że oddał głos nie temu, kogo widziałby w sejmowych ławach.

Ciśnie się na usta natychmiastowe pytanie: kto, na rany Chrystusa, decyduje o wpuszczaniu na listy wyborcze ludzi, którzy zgodnie z prawem nie mogą być posłami? Albo inne: kto uchwala tak absurdalne prawa, że później – zupełnie legalnie – cały proces wybierania ludzi traci sens?

Odpowiedź jest bardzo prosta: w Polsce nie wybieramy żadnych ludzi. Wybieramy partie. Oszustwo polega na tym, że oddany głos liczy się najpierw dla listy, potem dla określonej osoby. Najpierw zlicza się ogólną liczbę głosów na listę i dopiero później, z tejże listy, wybiera się osoby z największym poparciem. To po pierwsze, po drugie – nie ma żadnych jasnych procedur, określających możliwość zarejestrowania listy wyborczej (sprawa Kongresu Nowej Prawicy i Janusza Korwin – Mikkego) ani żadnych czytelnych zasad, zakazujących udziału w wyborach osobom w określonych warunkach jeszcze przed dniem elekcji (niniejsza sprawa Barskiego i Święczkowskiego).

Co ciekawe, są tacy, którzy obecny stan rzeczy nazywają wolnością. Nie należę do tych osób.

O Dzalamidze, czyli jak się robi PR sportowy

Widzew nie zakontraktuje Niki Dzalamidze. Klub wycofał się z prawa pierwokupu utalentowanego napastnika, skorzysta zapewne Jagiellonia. W świat poszły informacje, jakoby reprezentant gruzińskiej młodzieżówki wykazywał się gwiazdorstwem, krnąbrnością i nie pasował charakterem do drużyny.

W tym samym czasie menedżer piłkarza ujawnił dziennikarzom fakt, iż jego podopieczny od pięciu miesięcy czeka w klubie na wypłatę pensji. Nieoficjalnie, w rozmowach prywatnych, do zaległości przyznają się inni zawodnicy.  Chodzą plotki, jakoby z powodów finansowych zarząd klubu szykował do sprzedania kolejnych zawodników z pierwszego składu (Madera, Dudu) oraz na temat niepokojących działań handlowych podobnego rodzaju, jak choćby sprzedaż gruntów pod planowaną niegdyś budowę osiedla mieszkań dla piłkarzy.

To wszystko razem pokazuje, jak skutecznie działa sekcja PR Widzewa Łódź. W sytuacji, gdy fakty ewidentnie pokazują finansową mizerię, gdy wszystkie działania dokumentują zwijanie sportowego interesu i okrajanie mocarstwowych planów – w oficjalnym stanowisku władz klubu nic się nie dzieje, wszystko jest w porządku i firma funkcjonuje bez zakłóceń.

Rozumiem politykę Widzewskich działaczy. Żadna firma nie powinna chwalić się kłopotami, zwłaszcza finansowymi, to nie jest powód do dumy – a zdarzyć się może, w końcu kryzys dotyka wielu inwestorów, nie tylko w świecie sportu. Niemniej czym innym jest dbałość o dobry wizerunek przedsiębiorstwa, a czym innym zwykłe mydlenie oczu – kibicom, opinii publicznej, środowisku. Można odnieść wrażenie, że od pewnego czasu Widzew ma potężne kłopoty egzystencjalne, zaś klubowi działacze zachowują się, jakby reprezentowali co najmniej światowego potentata w rodzaju Barcy czy Realu Madryt…

Ludzie obserwują fakty i wyciągają wnioski. Stąd konflikt działaczy z kibicami, którzy widzą, co się dzieje – i życzą sobie prawdy. Nie chcą pokątnie przekonywać się, że król jest nagi. Lepsza w takich warunkach wydaje się polityka szczerości, określenia realnych celów egzystencjalnych czy sportowych i wyłożenie ich ludziom zainteresowanym. Czyli po prostu kibicom, którzy ze swej natury są najwierniejszymi klientami marki Widzew.

Rozumiem, że planowana inwestycja w budowę stadionu Widzewa przechodzi ciężkie chwile w Magistracie. Nie ma stadionu więc nie ma dochodowej infrastruktury… To jednak zarząd klubu powinien zadbać o to, by prezydenci Miasta nie postrzegali ich działań jako próby zbudowania hipermarketu pod klubowym sztandarem – a widać gołym okiem, że urzędnicy mają takie właśnie przekonanie. Kibice nie ponoszą za to winy, płacą za widowisko sportowe, oczekując określonego poziomu. Czekamy na dzień, w którym uda się pogodzić wszystkie interesy – właścicieli, którzy chcą wreszcie zacząć czerpać zyski z prowadzonej działalności. Piłkarzy, którzy chcą godnie zarabiać na życie. Kibiców, którzy chcą, by Widzew grał na miarę dawnych sukcesów.