Podobno w sobotę Donald Tusk ma ogłosić dzień pierwszej deregulacji, czyli rządowego planu uwolnienia dostępu do zawodów, wcześniej blokowanych systemem rozmaitych ograniczeń. Oznaczałoby to wielkie uwolnienie rynku koncesjonowanych profesji – m.in. przewodnik turystyczny, kierowca taksówki, pośrednik w handlu nieruchomościami – oraz (tak naprawdę) ogromny skok cywilizacyjny dla Polski w drodze do zachodniej normalności.
Pisałem wcześniej o gwałtownym proteście korporacji prawniczej na wieść o zaplanowanej deregulacji:
http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2011/12/14/o-korporacjach-czyli-wreszcie-popieram-tuska/
Tym razem chodzi o konkretne wprowadzanie reformy deregulacyjnej, szczegóły ujawnia dzisiejsza (28.02.12) Rzeczpospolita w artykule „Zawody dla każdego”. Cóż, nie wszystkie zawody, jedynie tylko część dotychczas regulowanych – ale dobre i to, jaskółka ma tym razem szanse zapowiedzieć prawdziwą wiosnę.
W Polsce, jak odkryli dziennikarze „Rzepy”, jest 380 zawodów, wymagających różnego typu uprawnień – czyli „papierów”, przyznawanych najczęściej przez środowiskowe komisje. Dla porównania, w uchodzącej za socjalistyczną Szwecji jest ich 91. U nas na początek uwolnionych będzie 46 specjalności i to nie z puli tych, których przedstawiciele najbardziej protestowali w obronie interesów własnych gildii: prawnicy i lekarze, specjaliści tzw. zaufania publicznego. Wrzeszczą do dziś wniebogłosy, obawiając się, rzecz jasna, wolnej konkurencji. To ze strachu przed rosnącą liczbą prywatnych gabinetów na wolnym rynku porad prawniczych świetnie dziś prosperujący adwokaci lub radcy straszą nas „bandą źle przygotowanych gówniarzy”, jacy mogą zalać Polskę i narażać biednych ludzi na niekompetentne doradztwo, czyli przegrywanie spraw w sądach. W tym samym czasie setki i tysiące absolwentów kierunków prawniczych wypruwa żyły i kieszenie, by dostać się na wymarzoną aplikację – lub od razu ucieka z kraju, będąc pewnym, że nad Wisłą nie znajdzie pracy w wyuczonym zawodzie.
Jak dalej tłumaczy „Rzeczpospolita”, pierwsza deregulacja stworzy od razu sto tysięcy nowych miejsc pracy. Nie rozwiąże to problemu naszego bezrobocia – ale już ujawnia skalę zjawiska! Ograniczanie, koncesjonowanie dostępu do zawodów jest wciąż w Polsce jednym z najohydniejszych spadków po komunie – biurokratycznym, nepotycznym mechanizmem obrony interesów wąskiej grupy kolesi, którzy w ramach własnej korporacji nie dopuszczają do „tortu” innych, nowych ludzi. Młodych, często znacznie lepiej przygotowanych do pracy niż „leśni dziadkowie”, dla których wolny rynek byłby zagrożeniem, również ze względu na konieczność dokształcania się, by nadążać za nowoczesnymi trendami w ich specjalności…
Co deregulacja oznacza dla przeciętnego Kowalskiego? Więcej będzie osób, wykonujących pewne zawody – zatem większe też ryzyko, że zamawiając jakąś usługę (np. dzwoniąc po taksówkę) trafimy źle. Ale, bądźmy uczciwi – „koncesjonowani specjaliści” również nie zawsze gwarantują nam dobrą jakość pracy! Metodą pozostaje szukanie rekomendacji – trochę jak podczas kupowania na Allegro. Gdy szukałem dobrego chirurga, zapytałem kuzynki, pracującej w szpitalu, którego specjalistę może mi polecić. Facet okazał się znakomitym fachowcem – i żeby takich znaleźć wszyscy przecież dowiadujemy się, kto ma dobrą opinię. Jest natomiast pewne, że zasady gry wolnorynkowej, czyste i niezakłócone ingerencją socjalistycznych biurokratów, same gwarantują określony poziom specjalistów: w warunkach rynkowej wolności słaby pracownik ma gorzej, bo nie wytrzyma konkurencji lepszych od siebie. Ponadto fama o jego partactwie szybko się rozejdzie.
Dlatego uważam, że deregulacja, o ile będzie konsekwentnie robiona, ma szansę stać się sukcesem obecnego rządu. Niestety, jednym z nielicznych. Dlatego, choć nie jestem wyborcą PO, jako wolnościowiec mocno popieram premiera Tuska we wszelkich działaniach naprawdę liberalnych. Czyli takich, które przyniosą Polakom prawdziwą wolność.