O wolnorynkowej nadziei, czyli spadkobiercy von Hayek’a

Mija dwadzieścia lat od śmierci Friedricha Augusta von Hayek’a. Austriacki ekonomista utworzył podwaliny współczesnej teorii wolnego rynku. Naśladował  Ludwika von Misesa, inspirował m.in. Miltona Friedmana czy naszego Stefana Kisielewskiego. Dzięki tym właśnie,  wybitnym postaciom światowej ekonomii wolnorynkowej, nie zginęła – na szczęście – wiedza, związana z mechanizmami działania swobodnego przebiegu pieniądza. Dziś w Polsce rośnie grupa młodych naukowców, skupionych (w różnych ośrodkach akademickich) wokół  idei, propagowanych m.in. przez Centrum im. A. Smitha.

Hayek przez całe życia udowadniał, współtworząc tzw. Austriacką Szkołę Ekonomii, że kryzysy gospodarcze wcale nie są skutkiem kapitalizmu, lecz ich przyczyną jest zawsze państwowy interwencjonizm gospodarczy. W latach 30-tych ubiegłego wieku, tocząc słynną do dziś dyskusję z ideowym przeciwnikiem, socjalistą Johnem Keynesem, krzewił wiedzę o szkodliwej roli państwa w gospodarce, optując jednocześnie za całkowitą  wolnością ekonomiczną rynkowych podmiotów – czyli po prostu przedsiębiorstw. Co ważne – teorie von Hayeka przekonały ekonomistów amerykańskich, dzięki czemu USA zbudowały zręby zamożnego państwa, opartego na dużej sile nabywczej bogatych obywateli. Myśmy w tym czasie mieli tu komunizm, po którym – jak dowodzą współcześni admiratorzy hayekowskiej idei – polskie elity polityczne „przeszły suchą nogą na keynesizm”, czyli najzwyczajniej w świecie utrwaliły nad Wisłą socjalizm.

To tragiczne, że pomimo całej akademickiej spuścizny, dostępu do amerykańskich doświadczeń oraz własnych kłopotów gospodarczych Polska, w swojej demokracji, nie dała jeszcze władzy prawdziwym wolnorynkowcom. Mamy za to chaos pojęciowy, w którym rządowy interwencjonizm (typowy dla socjalistycznej gospodarki) nazywany jest kapitalizmem. Z pewnością o to chodzi elitom politycznym, czyli wciąż tym samym ludziom, którzy – zmieniając jedynie, dla niepoznaki, kolory sztandarów partyjnych – znakomicie żyją na państwowo/urzędniczym wikcie, za nic mając sobie dobro polskiego ogółu. Jest jednak nadzieja na zmiany, bo Hayek coraz bardziej popularny staje się wśród młodej polskiej inteligencji.  Może z tego grona, za ileś lat, wyrośnie środowisko prawdziwych liberałów gospodarczych, które przejmie władzę i zaprowadzi w Polsce dobrobyt. Oby nastąpiło to jak najszybciej!

O mordercy z Tuluzy, czyli znów pytanie o wymiar kary…

Siedmioletnia Miriam Monsonego. Trzydziestoletni nauczyciel, Jonathan Sandler i jego dwaj synowie: pięcioletni Gabriel i trzyletni Arieh. Trzech anonimowych francuskich żołnierzy. Plus ranni… Oto (prawie) pełna lista ofiar zatrzymanego wczoraj w Tuluzie Mohammeda Merafa, francuza algierskiego pochodzenia, przyznającego się do strzelaniny w żydowskiej szkole i swoich związków z terrorystyczną al – Kaidą. Mężczyzna zarejestrował swoje zbrodnie i w nagraniu oświadczył, że chciał zabić więcej osób.

Pomijam fakt zaciekłej walki francuskich polityków o przekucie zbrodni w wyborczy sukces… Najważniejsze pytanie brzmi: czy w „postępowej” Francji Meraf zostanie stracony – tak, jak na to zasługuje.

To kolejny żelazny argument dla zwolenników kary śmierci. Mamy listę siedmiu konkretnych ofiar, niewinnych ludzi –  w tym dzieci. Facet z zimną krwią wziął karabin i zastrzelił ich wszystkich. Przyznaje się do tego i jeszcze żałuje, że nie dokonał większej zbrodni.

Na miłość boską, czy po tym wszystkim NAPRAWDĘ są jakieś racjonalne argumenty za tym, żeby łajdaka zostawić przy życiu? Czy NAPRAWDĘ byłoby sprawiedliwe pozwolić, by taki bydlak, nie wahający się z zimną krwią mordować  kilkuletnie dzieciaki, chodził po ziemi? Absolutnie nie ma takich argumentów, przynajmniej ja ich nie znajduję. I nie zamierzam dawać się przekonywać jakimś oszołomom, bredzącym o potrzebie zachowania „norm cywilizacyjnych” albo „chrześcijańskiego miłosierdzia”. Gówno! Mordercę należałoby wbić na pal, jak Azję Tuchajbejowicza, żeby jemu podobni mieli dodatkowy powód, żeby się bać.

EDIT: Mamy oto najnowsze informacje z Tuluzy: ponoć zamachowiec został zabity w czasie policyjnej akcji. Ale obława prowadzona była „na wymęczenie” – żeby wziąć zabójcę żywego, ponoć dla ustalenia, z kim współpracował…

O ludowcach rządzących, czyli aby tylko chłop krzywdy nie miał…

Koalicjanci nie mogą dojść do zgody w sprawie podniesienia wieku emerytalnego. Twarde stanowisko rządu napotyka sprzeciw ludowców z PSL, jak łatwo się domyśleć, głównie w zakresie planowanej reformy KRUS. To ponoć największa zadra w historii koalicji – wiadomo, chłop żywemu nie przepuści, zatem sejmowe głosy ludowców, tak potrzebne Platformie do przeprowadzenia „działań reformatorskich”, stanęły pod dużym znakiem zapytania.

Z chłopem, wiadomo, należy się liczyć. A do PSL-u chyba nikt w tym układzie pretensji mieć nie może. Jak świat światem partia ta przejawiała jedną polityczną funkcję: rządzić z kimkolwiek, byle ugrać dla chłopstwa swoje – i tego nie stracić. Nie ma chyba w historii naszej polityki ugrupowania, które mocniej trzymałoby się rozbujanego wahadła, od lewa do prawa. Nie ma też w PSL żadnej ideologii ustrojowej, żadnej wizji zmian radykalnych – chodzi tylko o to, by socjalistyczny tort budżetowych pieniędzy został pokrojony z dużą dbałością o rozmiary chłopskiej części. Czy będą kroić czerwoni, czarni czy różowi – różnicy nie ma żadnej, byleby polska wieś, żywiąca przecież całą resztę narodu, nie miała krzywdy podczas dzielenia łupów…

Powiadam – taka filozofia, chłopska przecież, dziwić nikogo nie może. Chłop w rozmyślania ustrojowe nie wdaje się, z natury rzeczy, a głosuje na swoich – nomen omen – nagminnie. Bo jeśli wybierze takich, co to interesu wsi „tam, na górze” przypilnują, to i żadnych zmian nie potrzeba. Najbardziej  śmieszą za to ci, którzy w dużych miastach, mając zupełnie zerowe związki z wsią w ogóle, a z chłopstwa interesem w szczególności, ubierają się w PSL-owskie znaczki, często przenosząc się do ludowców z innych partii. Oczywiście po to, by robić polityczną karierę, wypełniać następnie lukratywne kontrakty na posadach urzędniczych, krótko mówiąc – korzystać pełną garścią z  dobrego wyniku wyborczego. Pisałem onegdaj o łódzkim eks-wojewodzie, Michale Kasińskim, który na oczach zdumionej prasy tłumaczył swą wielką miłość do PSL-u… Drugim „specjalistą” od zachwytu nad polską wsią jest w Łodzi Marek Pyka – działacz opozycyjnej Solidarności, przyjaciel Jerzego Kropiwnickiego, dawny aktywista ZCHN, były wiceprezydent miasta, radny, były prezes Zakładu Wodociągów i Kanalizacji…  Gdy tylko, na skutek referendum, ekipa rządzącego Łodzią „Kropy” musiała zwijać żagle i wynosić się z Magistratu, zniknął także pan Marek, w międzyczasie (to oddzielny temat) potraktowany bardzo nieładnie przez dawnego przyjaciela i pryncypała. Zniknął, by po kilku miesiącach odnaleźć się w szeregach łódzkiego oddziału PSL. Służąc bogatym (ma się rozumieć!) doświadczeniem samorządowym pomógł pan Pyka swojej nowej macierzy politycznej w wywalczeniu stosownej ilości wyborczych głosów. Teraz jest wiceprezesem Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, gdzie wszyscy wysoko cenią jego kwalifikacje, polityczną bezstronność i biznesowe doświadczenie. Nikt już nie pamięta, jak Marek Pyka – w gronie najbardziej zapalczywych pretorian gabinetu Kropiwnickiego – giął się w ukłonach czołobitnych przy każdej publicznej prezentacji wodza, niemal go w rękę całując… Ot, życie. A można by pomyśleć, że słynne zdanie z filmu Barei: „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem!” odnosiło się wyłącznie do czasów twardej komuny…

A co do emerytur – cóż, dopóki ZUS (i KRUS!) nie zostanie zlikwidowany, a państwowa „emerytura”  nie będzie zastąpiona wolnorynkowym systemem całkowicie dobrowolnych składek, dyskusje o wieku beneficjentów wydają się zupełnie bezprzedmiotowe. Brzydko mówiąc – znów mamy wybór między dżumą a tyfusem.

O słowackim Gorylu, czyli – żyjemy w Matriksie…

Peter Holubek, niczym się nie wyróżniający pracownik SIS, czyli tajnej Słowackiej Służby Informacyjnej, żył sobie spokojnie w jednej z kamienic, zdobiących stare centrum Bratysławy.  Życie pana Holubka toczyło się w leniwym tempie aż do chwili, gdy siedem lat temu jego uwagę zaprzątnęła dziwna prawidłowość. Oto pod oknami mieszkania pana Holubka z regularnością parkować zaczęły auta na rządowych tablicach rejestracyjnych – a obok nich pojazdy, należące do jednej z potężniejszych na Słowacji grup kapitałowych, mianowicie Penta. Posługując się służbowymi kontaktami, jak również własnym zmysłem obserwacyjnym, pan Holubek szybko ustalił, że wysiadający z samochodów mężczyźni spotykają się w mieszkaniu niejakiego Zoltana Vargi, zajmującego sąsiedzki lokal w holubkowej kamienicy, na tym samym piętrze.

Zaniepokojony pan Holubek szybko podjął dalsze służbowe kroki – i wkrótce miał w ręku sądowe pozwolenie na podsłuch w mieszkaniu Zoltana Vargi, ochroniarza („goryla”) prezesa firmy Penta. To, co przez ścianę podsłuchał, a następnie nagrał pan Holubek, jest obecnie powodem buzującej na Słowacji afery korupcyjnej – a jednocześnie jednym z najpoważniejszych dowodów na ścisłą współpracę tamtejszych sfer rządowych z kapitałem, zawiadywanym przez ludzi gangsterskiej konduity.

Pan Holubek szybko odkrył, że w spotkaniach u Vargi – poza szefem Penty Jaroslavem Haszczakiem  – biorą udział prominentni członkowie ówczesnego słowackiego rządu: minister gospodarki Jirko Malcharek i szefowa Funduszu Majątku Narodowego, Anna Bubenikova. Pan Haszczak najczęściej tłumaczył, jakie sfery planowanej przez  słowacki rząd prywatyzacji interesują go najbardziej. Był uprzejmy, jak wynika z holubkowych stenogramów, widzieć swój interes w sektorze kolei, sieci energetycznych oraz w rozwoju energetyki jądrowej na Słowacji. Tak czy owak, rządowi funkcjonariusze zostali w cyklu spotkań dokładnie poinformowani, do kogo – i na jakich zasadach – mają trafić najobfitsze konfitury, spływające z narodowego, przeznaczonego do prywatyzacji majątku.

Skąd tak dokładnie znamy treść zapisków pana Holubka? Otóż zostały one opublikowane w internecie. Pan Holubek, przypomnijmy – funkcjonariusz słowackich służb specjalnych, zobowiązany był do sprawozdawania przełożonym wyników swej służbowej działalności. I wtedy właśnie zaczęły się jego kłopoty.   Przez dwa lata wyniki śledztwa nie ujrzały światła dziennego. Zwłaszcza po tym, gdy okazało się, że poinformowany o możliwym zamachu na suwerenność rządu ówczesny premier, Mikulasz Dziurinda, sam zamieszany jest w prywatyzacyjne konszachty, co ujawnił Holubek w kolejnych podsłuchach… Milczeli prokuratorzy, a poproszony przez Holubka o współpracę kanadyjski dziennikarz Tom Nicholson odchodził z kwitkiem z kolejnych redakcji, gdzie proponował opublikowanie sensacyjnego materiału, opartego na wiarygodnych źródłach śledczych.

W międzyczasie rząd na Słowacji zmienił się, na skutek wyborów – co w żaden sposób nie zmieniło układu, jaki rozgrywał się za holubkową ścianą. Wymienili się tylko uczestnicy, bo pan Haszczak zaczął spotykać się z prominentami kolejnej ekipy. A pan Holubek wciąż nagrywał wszystkie rozmowy… Aż do chwili, gdy został zwolniony z SIS. Stenogramy chciał wykorzystać Nicholson, ale napisana przez niego książka „Goryl” (bo taki kryptonim, od postaci Zoltana Vargi, nadali akcji podsłuchowej słowaccy tajniacy) do dziś nie zostaje wydana. To prawnicy firmy Penta skutecznie blokują publikację. Niemniej przy okazji kolejnych, już tegorocznych wyborów na Słowacji w atmosferze kampanii wyborczej materiały, ujawniające wieloletni proceder znalazły się w sieci. Nie wiadomo, kto je tam wrzucił. Ten ponad stu stronicowy dokument, trudny do odcyfrowania przez zwykłego zjadacza chleba, to – podobnie, jak niedawne ACTA – źródło społecznych protestów, jakie właśnie trwają u naszych słowackich sąsiadów. Poprzebierani za goryle aktywiści wręczają łapówki osobom w maskach członków rządu. I dopiero po internetowym wycieku podsłuchowych materiałów, gdy naprawdę nie dało się już zamiatać sprawy pod dywan, zaczęły pisać o niej słowackie gazety – najpełniej tygodnik „Respekt”, na który powołuje się w swoim artykule zeszłotygodniowa „Polityka” (nr 11/2012, piórem Tomasza Maćkowiaka).

Uliczne demonstracje, internetowe zbiórki pieniędzy dla bezrobotnych Holubka i Nicholsona, zaciekła walka prawników Penty przeciwko następnym publikacjom prasowym, wreszcie – gorliwe zaprzeczanie wszystkich osób, których głosy zapisane są w stenogramach akcji „Goryl”.  Oraz milczenie SIS, wciąż przepytywanej o autentyczność holubkowych zapisków. To wszystko krajobraz, o którym Zuzana Wienk – szefowa jednej ze słowackich organizacji antykorupcyjnych – mówi, że „korupcja jest elementem całej wschodnioeuropejskiej kultury życia publicznego”…

No właśnie. Istnieje wrażenie, że przypadek słowackiej afery – choć wciąż podobne, także i u nas, wychodzą na jawnie jest w stanie niczego nauczyć wschodnioeuropejskich uczestników życia obywatelskiego. Czyli po prostu wyborców. Także i w Polsce, bo przecież to nas interesuje najbardziej. Wciąż słyszymy wokół o spiskowej teorii dziejów, o bredniach, rozpowiadanych przez wrogów demokracji, prawicowych oszołomów, faszystów. Choć dowodów na to, że funkcjonujemy w matriksie (podczas, gdy politycy na spółkę z mafiozami rozdrapują między siebie publiczny majątek) jest coraz więcej. I nawet te kłujące w oczy dowody na złodziejstwo i bezczelność współpracujących ze sobą mafii: politycznych, korporacyjnych i tych najzwyklejszych, kryminalnych, nie są w stanie niczego zmienić. I wciąż system, w którym „dymanie” normalnych ludzi jest powszechną zasadą, ma się dobrze i nic mu nie grozi. Bo istnieje koryto, przy którym wszyscy ci złodzieje – zupełnie legalnie – mogą okradać resztę frajerów, godzących się biernie wypełniać rolę „pożytecznych idiotów”.

O dramacie na Słowacji, czyli znów Cygan zawinił…

Spłonął zamek Krasna Horka na Słowacji. Ktokolwiek wrażliwy jest na piękno średniowiecznych zabytków (a wierzę, że wielu), oglądał telewizyjne relacje ze zgrozą i przerażeniem… Dach, wieża cudownego obiektu, płonęły niczym nasz Zamek Królewski po hitlerowskich bombardowaniach. A wydawać by się mogło, że w XXI wieku można już skutecznie zabezpieczać światowe dziedzictwo kulturalne przed bezmyślnym zniszczeniem.

Tymczasem słowacka policja ustaliła, że pożar wywołało dwóch cygańskich chłopców. Mali Romowie, 11-to i 12-to latek, eksperymentowali z pierwszymi w życiu papierosami… Zaprószyli ogień, od którego natychmiast zajęła się drewniana część konstrukcji budynku. Dla słowackich nacjonalistów, partii SNS Jana Sloty, jest to pretekst do kolejnego ataku na romską społeczność tego kraju. Cyganie na Słowacji tworzą liczną grupę mniejszościową, ponoć największą w Europie – a między nimi a „rdzennymi” Słowakami wciąż dochodzi do napięć etnicznych. Pod krasnohorskim wzgórzem ma dojść w niedzielę do nacjonalistycznej demonstracji. SNS będzie domagał się represji, jeśli nie całkowitego wypędzenia Cyganów ze Słowacji.

Patrzę na tę politykę z nie mniejszym przerażeniem, niż na pożar zamkowej wieży. A w sprawie Krasnej Hory należałoby zadać kilka podstawowych pytań. Przede wszystkim, kto w chwili wybuchu pożaru, wznieconego w biały dzień, odpowiadał za bezpieczeństwo historycznego obiektu? Dlaczego nikt nie zwrócił uwagi na dzieci, wałęsające się bez opieki w pobliżu zamkowego wzgórza? Do romskich rodziców można mieć jedynie słuszne pretensje o to, że nie dopilnowali swego nastoletniego potomstwa. I w związku z tym konkretne osoby, właśnie owi rodzice, powinny przed sądem odpowiadać za karygodne zaniedbanie w opiece nad nieletnimi, skutkujące poważnymi stratami społecznymi. A przed sąd muszą trafić również ci, którzy zarządzają mieniem Krasnej Hory – a zaniedbali najistotniejszą kwestię, pożarowego bezpieczeństwa bezcennego zabytku.

Nasuwa się pytanie, czy gdyby „rdzennie słowackie” dzieci podpaliły ten zamek, ktokolwiek z tamtejszych nacjonalistów podnosiłby rejwach w obronie narodowego skarbu, jakim jest zamek na Krasnej Horce? Pewnie nie. Ważne jest nabicie politycznych punktów, wykorzystanie sytuacji do zwiększenia wyborczego kapitału. Tym bardziej obrzydliwe, że wcelowane w niewinną grupę ludzi, różniącą się od „naszej” pod względem etnicznym… Tak właśnie rodzi się faszyzm.

Nigdy nie zaakceptuję świata, w którym „każdy Żyd i Cygan to złodziej” albo „każdy Murzyn to dureń”. Nie ma ludzi czarnych, białych, innowierców, kobiet czy pedałów. Świat dzieli się na ludzi mądrych i głupich – oraz dobrych i złych. Tak przynajmniej wolę na niego patrzeć.

O meczu Widzewa z Bełchatowem, czyli kompleks przełamany

Widzew wygrał z GKS-em Bełchatów 1:0 – i bardzo dobrze się stało, z paru powodów.

Po pierwsze, wreszcie wygraliśmy z rywalem,  który od wielu (podobno aż trzynastu) lat kompletnie Widzewowi „nie leży”. Ciekawe, skąd się biorą takie sytuacje, ale bez względu na aktualną kadrę czy trenera, zawsze znajdą się w lidze takie drużyny, z którymi naszym kiepsko idzie. Widzew przed laty miał ciągłe problemy z pokonaniem Bałtyku Gdynia. Potem kibice nie rozumieli, co się dzieje  po meczach z taką na przykład Odrą Wodzisław. Albo Zagłębiem Lubin czy Bełchatowem właśnie… Znamienne, że Widzew, jako uznana firma z tradycjami, toczył zwykle porywające boje z Legią, Wisłą, Górnikiem, Lechem, lub rozgrywał rządzące się swoimi prawami derby z ŁKS-em. A najwięcej krwi psuły nam zawsze zespoły z mniejszym dorobkiem historycznym, nigdy nie stawiane w roli faworytów. Patrzę oczywiście w wieloletniej perspektywie – a wczorajszy mecz pokazał, że jeden z tych uciążliwych mitów właśnie upada.

Po drugie – był to kolejny mecz Widzewa, po którym widać było, że drużynie chce się grać. Wokół, choć wreszcie trochę ciszej, trąbi się o kłopotach finansowych w klubie, pewnie one nie zostały ostatecznie rozwiązane. Ale jeśli zespołowi mimo wszystko motywacji nie brakuje, kibic to widzi, cieszy się – i może wybaczyć nawet porażki w meczu z silniejszym rywalem. Ostatnie wyniki Widzewa pokazują, że ekipa jest dobrze przygotowana do sezonu, sytuacja kadrowa na tle innych drużyn też źle nie wygląda (dojście Matusiaka uspokoiło – uff –  sytuację w ofensywie), atmosfera w szatni też podobno zagościła nie najgorsza. No to, jak mawia klasyk, alleluja i do przodu! Pytanie, czy faktycznie ewentualne dołączenie do stawki drużyn „zagrożonych” występami pucharowymi nie zmąci trochę planów finansowych zarządu – ale spokojnie, nie obawiajmy się przedwcześnie. Zresztą gra w pucharach po to, by się w nich skompromitować nikomu radości nie przynosi. Lepiej poczekać sezon lub dwa, wyjść na prostą – kadrowo i finansowo – po czym zgłosić się do walki na kontynentalnym poziomie z szansami na jakiekolwiek sukcesy.

No i ostatni, bardzo pozytywny aspekt wczorajszego meczu. Pożegnanie Włodka Smolarka wypadło naprawdę wzruszająco… Ciepłe reakcje musi budzić też fakt przyłączenia się innych stadionów do tej podniosłej żałoby: brawa i podziękowania należą się nie tylko polskim ligowcom. Feyenoord z Utrechtem zrobili podobną akcję. Takie wydarzenia sprawiają, że futbol przestaje kojarzyć się z bandytyzmem.

O sponsoringu, czyli dlaczego dziewczyny sprzedają się za kasę?

Dużo ostatnio w mediach o zjawisku sponsoringu, bo na ekrany kin wszedł film o podobnej tematyce. Pojawił się zatem pretekst, by dać wyraz swojemu oburzeniu (dla moralnego upadku lub, przeciwnie, prób ograniczania damskiej wolności) – a najchętniej, by przy tej okazji dokopać politycznym, ideowym przeciwnikom.

Zjawisko sponsoringu, lub jak kto woli zwyczajnej prostytucji, istnieje jak świat światem, zawsze stając ością w gardle aktualnie żyjącym specjalistom od spraw moralnych. Jak dawniej, także i dziś problemu rozwiązać się nie da: skoro istnieje potrzeba (popyt), istnieje także podaż, wszystko odbywa się w układzie idealnej „handlowej” równowagi. I byłoby w porządku, gdyby nie obyczajowe wątpliwości… Mnie tym razem poruszyły argumenty konserwatywnych obrońców moralnego porządku społecznego.

Mnożą się bowiem utyskiwania, jakoby winien obyczajowej zagładzie miał być rozbuchany konsumpcjonizm. Dziewczyny mają ponoć sprzedawać się dlatego, że wokół (telewizja, internet, wpływ szkoły i „podwórka”) pełno jest złych bodźców, zachęcających do nadmiernego posiadania. Kult pieniędzy, luksusowych przedmiotów,  łatwego zysku ma jakoby sączyć się zewsząd do młodych, delikatnych mózgów, wzbudzając dziką chęć posiadania – za wszelką cenę – tego, co mają rówieśniczki, obserwowane ukradkiem z sąsiedniej ławki w klasie…  A już lansowane w telewizyjnych programach rozrywkowych, to obłęd: mają taaaaką kasę, super auta, kosmetyki, biżuterię! By im dorównać – nic łatwiejszego – wystarczy wskoczyć do łóżka z jakimś bogatym kolesiem, lub zorganizować sobie kilku takich. Parę spotkań – i to nam koleżanki z klasy zazdrościć będą drogich „fantów”…

Liberała, a ściślej: libertarianina (by uniknąć nieścisłości z wypaczanym dziś nagminnie znaczeniem słowa „liberalizm”) ta konserwatywna argumentacja nijak przekonać nie może, wręcz wzbudza odruch gwałtownego protestu. Otóż nikt ani nic – żadne prawo, żaden urząd ani system polityczny – nie może, według zasad wolnościowych, zabronić człowiekowi chęci posiadania własności. Wolność, Własność, Sprawiedliwość – te trzy hasła organizują wokół siebie libertariańską ideę. Pytanie brzmi, w jaki sposób można ową własność gromadzić, by nie naruszać wolności innych ludzi. Bo etyka, czyli moralna strona procesu gromadzenia dóbr, to odrębny temat.

Każdy człowiek ma święte prawo bogacenia się. Musi to jednak robić w sposób uczciwy (koniecznie), a powinien w sposób etyczny. Przepisy prawa są po to, by nie można było nikogo zabić ani okraść w celu zdobycia pieniędzy lub przedmiotów wartościowych. Zaś etyka mówi o tym, jak powinno się postępować, by nie krzywdząc innych (ani nie naruszając norm społecznych) gromadzić dobra materialne.

Dlaczego dziewczyny, chcąc zarobić pieniądze, prostytuują się? Na pewno kusi łatwy i szybki zarobek, ale zapytajmy – czy te dziewczyny mają, szczególnie w naszym kraju, inną (realną) możliwość znaczącego pomnażania swoich dochodów? Nie żartujmy, w Polsce, gdzie prawie 20% obywateli w różnym wieku ma kłopoty z jakimkolwiek zatrudnieniem, gadanie o dużej forsie bez złodziejstwa i – przepraszam – kurewstwa, jest abstrakcją.

Trzeba więc zacząć od tego, że „sponsoring” jest dla tych dziewcząt najczęściej nawet nie najłatwiejszą, ale jedyną drogą zarobienia  pieniędzy.  Nie mogą więc one, jak powinno być w normalnym kraju, wybierać spośród wielu możliwych sposobów pomnażania majątku. I choć prostytucja istnieje na całym świecie, nie tylko w krajach biednych, dziewczyny na „zgniłym zachodzie” mają z pewnością znacznie więcej możliwości życia na godziwym poziomie materialnym. Tu wrócić należy to spraw moralnych, czyli wprowadzić kryterium przyzwoitości.

Albowiem o wejściu na drogę prostytucji decyduje na pewno, oprócz kryterium czysto bytowego, tak zwana zwykła przyzwoitość. Normalna, dobrze wychowana, przyzwoita dziewczyna nie pójdzie się puszczać, nawet jeśli żyje w biedzie, często nawet przymierając głodem. I krzywdy jej nie zrobią tysiące dolarów na palcach, szyjach i zgrabnych ciałach rówieśniczek, pokazywanych na telewizyjnych ekranach – lub nawet siedzących po sąsiedzku w szkolnej ławce. Jak ona – znów przepraszam – kurewstwa z domu nie wyniesie, tzw. konsumpcjonizm zgubnego wpływu na nią mieć nie będzie. A ponieważ owej zwykłej przyzwoitości najczęściej w domach (i szkołach) brakuje, mamy oto najprostsze wytłumaczenie zjawiska sponsoringu. Czy pokazywanie reklam piwa spowoduje, że nagle wszyscy będą alkoholikami? Nie, ci, którzy znają zagrożenie, zachowują umiar i przyzwoitość, na drogę uzależnienia nie wejdą. Tak samo jest z prostytucją, samo epatowanie dobrobytem nie zrobi dziwki z każdej dziewczyny.

Tak więc ustalmy, że to nie zewsząd płynący kult majątku jest powodem narastającego zjawiska sprzedawania się nastolatek. Owszem, one chcą mieć pieniądze, jak każdy. Ale o tym, czy będą się puszczać za kasę decyduje w pierwszej kolejności ich dom, rodzina, wychowanie – przekazany system wartości, a nie telewizyjne reklamy czy teledyski. A ponieważ polska klasa polityczno-biurokratyczna w największym stopniu odpowiada za kompletny brak szans zawodowych młodych ludzi, można właśnie ją w równym stopniu obciążyć winą za narastanie problemu. Przerzucanie tej odpowiedzialności na zachodni kapitalizm i jego rzekomo zgubny wpływ na polską młodzież jest tak samo absurdalne, jak bezczelne.

O Włodzimierzu Smolarku, czyli piłkarzu, który przed nikim nie klękał…

Jako mały chłopak, w chyba szóstej lub siódmej klasie podstawówki, jechałem z wujkiem tramwajem na mecz, w stronę Alei Unii. To nie pomyłka – mój Widzew nie miał wtedy stadionu z odpowiednim oświetleniem, więc mecze pucharowe rozgrywał na ŁKS-ie. Co zresztą nikomu nie przeszkadzało, kibice dwóch łódzkich drużyn na początku lat 80- tych zachowywali się jeszcze normalnie względem siebie.  A myśmy z zatłoczonej „ósemki” widzieli z daleka blask rozpalanych przed meczem jupiterów; nie było ważne, czy w tramwaju więcej jechało „widzewiaków” czy „ełkaesiaków”. Wszystkich równo elektryzowała marka rywala: do Łodzi przyjechała mocna wówczas potwornie Borussia Moenchengladbach. Mecz był rewanżowy, a pierwszy łodzianie w Niemczech bezbramkowo zremisowali. Tak więc łódzcy kibice, zjednoczeni walką z rywalem, reprezentującym nieosiągalną wówczas rzeczywistość spoza żelaznej kurtyny, przeżywali mocno wydarzenie, które dawało szanse złoić skórę „zachodniemu” potentatowi…

Na rozgrzewkę Niemcy wyszli butni i pewni siebie. Nie wiem, jak to się rozpoznaje, ale jakoś tak jest, że kibice na trybunach umieją wyczuć nastawienie rywala po jego pierwszym wyjściu z szatni… Pamiętam gwiazdę niemieckiej Borussii, długowłosego Ewalda Lienena, z wyższością i niemal agresją rozdającego wokół wściekłe spojrzenia… Wszystko w ich nastawieniu zdawało się mówić: „Co my tu, w tej zaprzałej, komunistycznej wiosce, w ogóle robimy? Krótkie dwa strzały i wracamy, szkoda czasu na bujanie się po trzecim świecie”… Naprzeciwko butnej, niemieckiej armady stanęli nasi Widzewiacy z parą „kieszonkowych” napastników – Włodka Smolarka wspierał wtedy z przodu Wiesław Wraga. Wybiegł na boisko chory, z wysoką gorączką. To po tym spotkaniu rozpoczęły się poważne kłopoty zdrowotne Wiesia, których nie pozbył się aż do końca kariery… Ale wtedy grał fantastycznie, gryzł trawę – tak jak wszyscy nasi piłkarze.  I właśnie ten „kieszonkowy” atak rozmontował pancerną niemiecką obronę. Smolarek i Wraga dosłownie ośmieszali obrońców Borussii, zaskoczonych, że w tej „sowieckiej wsi” ktoś w ogóle ma czelność stawiać im opór… Mecz był dla nas ciężki, ale znakomity. Długo utrzymywał się bezbramkowy remis, wreszcie pod koniec, nie pamiętam dokładnie w której, ale około sześćdziesiątej minuty, jedna akcja naszego duetu napastników rozstrzygnęła sprawę. Długo nie wiedzieliśmy, kto tę bramkę strzelił, Smolarek czy Wraga? W końcu okazało się, że jednak Włodek Smolarek! Niemcy już do końca spotkania, choć atakowali wściekle, nie byli w stanie zrobić nam krzywdy. Po ostatnim gwizdku sędziego Ewald Lienen, spluwając ze złością na murawę, niemal zbiegł do szatni, rzucając długą – i mokrą – czupryną…

Dziś próżno liczyć na takie spotkania pucharowe, podobne emocje czy sukcesy autorstwa polskich drużyn na arenie międzynarodowej. Obawiam się, że jeszcze wiele lat przyjdzie nam czekać na nawiązanie równorzędnej walki ze światowymi potęgami. Ale wtedy Widzew lał ich wszystkich, nie patrząc, czy przyjeżdża Manchester City, Borussia, Liverpool czy Juventus. To wtedy narodziła się pieśń: „Nawet słynna Barcelona dziś Widzewa nie pokona!” Wszystko to przypadło na czasy mojego dzieciństwa, dorastania – było kroplą radości w przaśnym świecie, gdy w sklepach nie dostawało się nawet chleba a dzieci musiały same wymyślać sobie zabawki…

I właśnie za to dziękuję Panu, Panie Włodzimierzu.

O naszych grajkach, czyli jak będzie na Euro?

Zbliża się wielkie, letnie kopanie – a sprawdzian generalny naszej narodowej reprezentacji, jak się zdaje, już za nami. Po meczu z Portugalią musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy Biało – Czerwoni będą w stanie odegrać na turnieju jakąkolwiek rolę, poza od dawna przewidywaną na zagranicznym poletku: chłopców do bicia…

Chyba nie jest tak tragicznie. Ostatnie spotkania z mocniejszymi rywalami, Niemcami i Portugalią – oba zremisowane – pokazują, że nasi piłkarze bardziej mobilizują się na teoretycznie silniejszego przeciwnika. Nawet, jeśli unika on włączenia piątego biegu i pokazania wszystkich możliwości, Polska stara się nawiązywać równorzędną walkę.  Kilka pozytywnych rzeczy w metodzie Franka Smudy na pewno można zauważyć. Pierwsza sprawa, to ustabilizowanie bloku obronnego. Dawno mówiłem, że Perquis jest dla polskiej defensywy zbawieniem, teraz dołączył do niego Wasilewski, ustawiony w roli środkowego obrońcy.  Obaj panowie wrzeszczą do siebie po francusku, a efekt jest taki, że Cristiano Ronaldo nie może dojść do piłki – o to przecież chodzi! „Wasyl” będzie chyba pomysłem na środek obrony w turnieju, zresztą Smuda słynie z trafności w wynajdywaniu piłkarzom lepszych pozycji na boisku. Miejsce Piszczka z prawej strony nie podlega dyskusji, czekamy na powrót Boenischa z lewej, przy czym Wawrzyniak pod jego nieobecność radzi sobie przyzwoicie.  Obrona jakoś się poskładała, oby bez kontuzji do turnieju!

Druga rzecz to całkiem miłe dla oka rozgrywanie piłki w ataku pozycyjnym. Tu zaś najważniejsza rola przypada piłkarzom drugiej linii. Dudka jako defensywny nie ma błyskotliwości, ale nadaje się do czarnej roboty. Trochę więcej można oczekiwać od Polanskiego, jest za mało widoczny w akcjach ofensywnych. Świetnie za to gra Obraniak – widać, że w Bordeaux odżył naprawdę! Osobiście dodałbym mu do rozgrywania jeszcze Mierzejewskiego w miejsce Rybusa, bo”Mierzej”, tak jak Obraniak, może grać na lewej flance, czasami schodząc do środka – obydwaj powinni wymieniać się pozycjami. Jednakże, oprócz kłopotów bogactwa w tej formacji, z uznaniem wspomnieć należy, że pomocnicy (pod światłym przewodnictwem Kuby) zaczynają grać nowocześnie, po europejsku. Nie ma przestojów, szybko grane akcje, piłka od nogi do nogi… widać postęp.

Największy problem tradycyjnie dotyczy ataku. Nie ma Lewandowskiego, to nie ma napastnika. Jelenia należy tu wymienić jedynie przez kurtuazję, w takiej formie nie ma szans grać na szpicy w narodowym zespole. Grosicki też przyzwyczaił się do roli skrzydłowego, innej gry z przodu nie czuje. Jeśli nie Lewandowski, to kto? Chyba największy ból głowy trenera Smudy związany jest właśnie z obsadą tej pozycji. Bo nie ma kto w tym zespole trafić do bramki.

Mimo wszystko jestem zdania, że Franek maksymalnie wycisnął „soki” z tego, co było mu dane. Lepszych piłkarzy do kadry nie mamy, chyba wszyscy obserwatorzy są tu zgodni. Smuda ustawia zespół w miarę posiadanych możliwości i choć grupa ta odstaje umiejętnościami piłkarskimi od światowych potentatów, może sporo nadrobić taktyką i walecznością. W swoim czasie nikt nie stawiał na przeciętną Grecję, która zdobyła mistrzostwo Europy właśnie konsekwencją taktyczną. Dla Polaków wciąż wyjście z grupy będzie sukcesem, ale wierzę, że zespół powalczy – i jest do tej walki należycie przygotowany, wstydu nie będzie. Pod jednym wszakże warunkiem – gdy wszystkim zawodnikom dopisywać będzie zdrowie.