O pewnym teatrze, czyli kultura w krzywym zwierciadle…

Teatr Powszechny w Łodzi, będący „własnością” Miasta, ma jednego dyrektora od siedemnastu lat. Pani Ewa Pilawska przetrwała kilka samorządowych kadencji, gdy Łodzią rządzili chyba wszyscy – od betonowych komunistów do czarnego dworu Jerzego Kropiwnickiego. Przewróciła się na Platformie Obywatelskiej: obecna prezydent Łodzi, Hanna Zdanowska, postanowiła zmienić dyrekcję w Powszechnym. Władze w Urzędzie Miasta ogłoszą, jeszcze przed wakacjami, konkurs na to stanowisko.

Zdawałoby się, że skoro po siedemnastu latach władza zmienia dyrektora, musi mieć po temu wyraźny powód. W tym sęk – takiego powodu urzędnicy bardzo intensywnie szukają, próbując jakoś swoją decyzję uzasadnić. Kilka miesięcy temu, ponoć na skutek donosu, rozpoczęto w teatrze finansową kontrolę. Okazało się, że dyrektor Pilawska przyznała sporą premię finansową swojej księgowej. A poza tym finanse teatru są w normie. Wprawdzie kontrola jeszcze trwa, ale z magistrackich kuluarów wiemy, że nikt nic nie znajdzie.

Jeśli nie malwersacje finansowe, to może argumenty merytoryczne? Teatr Powszechny przedstawia repertuar lekki,  o wybitnie rozrywkowym charakterze – komedie, farsy. Zespół aktorski nie uchodzi w ocenie fachowców za wybitny, ale jest z pewnością wyrównany. Ponieważ nikt tam się na dramatyczną klasykę nie porywa, solidne aktorskie rzemiosło  Powszechnego zupełnie wystarcza do codziennej pracy na poprawnym poziomie. A skutek jest taki, że przychodzą ludzie. Teatr gra przy pełnej widowni, a niektóre hity, jak „Szalone nożyczki”, biją rekordy obecności na scenie. Wprawdzie Portner to nie Szekspir, ale widzowie głosują nogami, wypełniając teatralną salę od lat: każdy, kto w Łodzi do teatru chadza, był „na Nożyczkach”. Są sponsorzy, są komplety na codziennych przedstawieniach. Jest, od początku kadencji przez Pilawską robiony, Festiwal Sztuk Przyjemnych (któremu po czasie dodano przyrostek: „i Nieprzyjemnych”), uchodzący dziś za jedną z najważniejszych teatralnych imprez festiwalowych w Polsce. Jest też, przez Pilawską wymyślone, Polskie Centrum Komedii – konkurs dla dramatopisarzy, dzięki któremu ktokolwiek jest w stanie pióro uchwycić, pisze teksty, reanimując od lat zdychającą resztkę naszej literatury komediowej. Te sztuki są potem w Powszechnym wystawiane, dzięki czemu taki np. Juliusz Machulski ma regularną szansę realizacji scenicznej własnych tekstów komediowych. Trudno więc dyrekcję obalić argumentami o braku aktywnej działalności, przeciwnie, sukcesy Pilawskiej są regularnie odnotowywane przez opiniotwórczych dziennikarzy kulturalnych w całej Polsce.

A zatem – o co chodzi? Próbowałem się tego dowiedzieć w Magistracie. Od wiceprezydent Łodzi Agnieszki Nowak, nadzorującej sprawy łódzkiej kultury, otrzymałem odpowiedź. Otóż na samorządowców, jakżeby inaczej, obowiązek działania nakłada znowelizowana „Ustawa o prowadzeniu działalności kulturalnej”. W myśl tego aktu każdy dyrektor miejskiego teatru, który ma umowę na czas nieokreślony, musi być poddany weryfikacji. Do końca roku 2012. Zupełnie nie wiem, po co, ale tak ma być – jeśli urzędnicy nie „zweryfikują” dyrektorów, umowy zostaną automatycznie wygaszone… Oczywiście, przez zupełny przypadek, spośród wszystkich dyrektorów miejskich teatrów jedynie Ewa Pilawska nie została jeszcze zweryfikowana. Aha, jeszcze dyrektor Teatru Arlekin – ale Miasto, przynajmniej na razie, „weryfikacji przeprowadzać nie zamierza”.

Rzecz jasna Miasto, jako właściciel Teatru Powszechnego, ma prawo zmieniać dyrektora. Delikatny problem łączy się z faktem, że jest to własność publiczna, a nie prywatna. Czyli o obsadzie stanowisk dyrektorskich decydują tam urzędnicy z danej, aktualnie rządzącej partii politycznej, a nie właściciel prywatny. I tutaj kończą się wszelkie racjonalne argumenty: nie ma znaczenia, czy teatr ma widzów, czy radzi sobie finansowo. On jest „nasz” i my będziemy decydowali, kto będzie nim rządził. Może to być np. kolega z naszej partii, który pomógł przy wyborach i nie ma jeszcze żadnego stanowiska. A przy protestach z zewnątrz najwygodniej zwalić winę na wyższą instancję, w tym wypadku uchwalający ustawy Sejm. W którym, oczywiście zupełnym przypadkiem, większość akurat stanowią politycy tej samej partii, z której rekrutują się obecne władze Miasta.

„Ten jest winien, kto ma z tego korzyść” – mówi stare, chińskie przysłowie. W łódzkim „światku” nie od dziś wiadomo, że Zdanowska nie lubi Pilawskiej. Czemu? Bo sukcesy pani dyrektor teatru nijak przylgnąć nie mogą do osoby obecnej prezydent Łodzi. Pilawska wypracowała po prostu własną markę i ciężko pracuje na siebie. Nie przeszkadzało to poprzednim prezydentom, uważającym widocznie, że część splendoru, jaki wypracowuje Teatr Powszechny, jednak zostawia dobry ślad na ich własnej, politycznej renomie. Widocznie Hanna Zdanowska tak nie sądzi, w dodatku – już po zakończeniu konkursu – przekonamy się, czy argument o politycznej wdzięczności wobec jakiegoś zasłużonego działacza PO znajdzie rację bytu. Pewnie nowy dyrektor członkiem partii nie będzie, ale obawiam się, że odnalezienie jego „podskórnych” powiązań z platformerską wierchuszką kłopotów wielkich nie nastręczy.

Nie uprzedzajmy jednak faktów: dopiero czekamy na ogłoszenie konkursu, w którym Ewa Pilawska nie wystartuje. W pełni ją rozumiem. Jest osobą hiper-wrażliwą, kruchą, zupełnie pozbawioną odporności na krytykę, a przez to być może nie dla wszystkich łatwą we współpracy. Ale ma swój dorobek, który za nią stoi – mam nadzieję, że dzięki tym dokonaniom znajdzie łatwo miejsce dla siebie na teatralnej mapie Polski. A w Łodzi, po wieloletnim i hańbiącym Miasto serialu z usilnym narzucaniem przez urzędników Grzegorza Królikiewicza na stanowisko dyrektora Teatru Nowego, znów jak na dłoni ujawnia się słabość systemu. Takiego, w którym polityczna i urzędnicza koteria – a nie jakość pracy, jej opłacalność, ani też zwykły zdrowy rozsądek, decydują o zarządzaniu instytucjami kultury.

Albowiem jestem przekonany, że gdyby Teatr Powszechny – I KAŻDY INNY – miał prywatnego właściciela, Ewa Pilawska nie miałaby najmniejszego problemu z utrzymaniem się na dyrektorskim stanowisku, choćby i na następne kilkanaście lat. Jej dokonania spokojnie by ją do tego pretendowały.

O charakterze narodowym, czyli co by Niemcy na naszym miejscu robili?

Wraca temat charakteru narodowego, bo przed turniejem EURO 2012 coraz więcej spraw w Polsce się sypie. Nie zdążymy z autostradami, bo z jednej strony Chińczycy „się mocno nie utrzymali”, a z drugiej urzędnicy – zamiast budować most – przerzucali się dokumentami. Zapomnijmy o szybkich kolejach. Nie będzie na czas terminala lotniczego w Łodzi, bo rura nad taśmociągiem do bagaży została za nisko założona: laptop przejedzie, a walizka już nie. I tak dalej, i w kółko, i znów… Wszyscy mówią – tak, my Polacy jesteśmy beznadziejnym narodem. Niczego tu nie można zrobić dla dobra ogółu – a jak już jest pomysł, to realizacja ciągnie się latami, aż (bardzo często) do całkowitej rezygnacji z przedsięwzięcia, najczęściej z braku pieniędzy. Albo kończy się partactwem, takim jak na lotnisku w Łodzi – aż opadają ręce.

A ja ciągle powtarzam, że nie ma czegoś takiego jak narodowy charakter Polaków.  I stawiam tezę, że np. Niemcy w naszym położeniu – czyli mając 60 lat komunizmu po „wygranej” wojnie – mieliby identyczne problemy gospodarcze, jak my teraz.

Albowiem nie „charakter narodowy” decyduje o powodzeniu przedsięwzięć w sferze publicznej danego kraju, tylko system gospodarczo-prawny, jaki w tym państwie panuje. W Polsce mamy „kapitalizm dla wybranych, komunizm dla reszty”, a mówiąc poważnie: ustrój, w którym zręby wolnego rynku nałożono na komunistyczną, w wielkiej części nie zmienioną, sieć prawnych przepisów. I na biurokrację – potworną, rozrośniętą niczym wrzód, blokującą setkami papierków i  przekładanych z biurka na biurko decyzji, wszelkie działania, jakie mogłyby przynieść korzyść ogółowi.

Skierujmy znów wzrok na Niemcy – to prawda, że po upadku berlińskiego muru szybko, błyskawicznie rozciągnęli sieć autostrad na wschodnią część kraju. I wprowadzili tam normalny, zachodni dobrobyt. Ale czy „ossies” za Honeckera byli normalnym krajem? Otóż nie, żyło się tam tak samo źle, jak u nas. A to przecież także Niemcy! Tyle, że wówczas komunistyczne. Zatem nie „typowo niemiecka zaradność” decydowała tam o poziomie życia, a marksistowska gospodarka, zaszczepiona po II Wojnie Światowej przez czerwoną hordę po drugiej stronie Odry…

Odpowiedź, co zatem zrobić, by w Polsce było lepiej, wydaje się rażąco prosta: należy w Polsce natychmiast  zmienić system gospodarczy. Sprywatyzować, co się da (na uczciwych zasadach), zlikwidować biurokrację, setki niepotrzebnych urzędów – i zmienić prawo, które istnienie owych tworów dotychczas uzasadniało.  Ba, łatwo powiedzieć – trudniej zrobić. Cały czas czekamy na takie wybory, które dadzą do ręki władzę politykom – samobójcom. Czyli takim, którzy wprowadzą tutaj zasady życia dobre dla wszystkich, a nie tylko dla polityczno / urzędniczej kasty. Jeszcze się łudzę, że jest to możliwe.

O trenerze Bogdanie Wencie, czyli z chlewa na salony

Bogdan Wenta, jedyny polski sportowiec, posiadający zdjęcie w galerii sław FC Barcelona. Jeden z bardzo nielicznych, którzy w Polsce nauczyli się grać w piłkę ręczną na tyle dobrze, by reprezentować nas godnie wśród największych na świecie gwiazd tej dyscypliny… No i trener. Charyzmatyk, trochę wariat i nerwus – wzbudzający uwielbienie kibiców, ale z bardzo średnią marką wśród piłkarzy. Tak dokładnie jest, polscy reprezentanci nigdy nie powiedzą tego głośno, ale w wywiadach z gwiazdami zachodniego lub bałkańskiego handballa często można usłyszeć niepochlebne opinie o Wencie jako trenerze.

Niemniej Wenta zrobił coś z niczego. Polską piłkę ręczną, dzięki własnemu doświadczeniu, kontaktom zagranicznym, wyprowadził z chlewa na salony. Jego kadra, zbudowana z polskich gwiazd zespołów niemieckich (najpierw Wleklak, Tkaczyk, nieco później Bielecki, Szmal, bracia Jureccy i Lijewscy, Jurasik) zaczęła grać na poziomie europejskim. Początkowo bardzo nieśmiało, lecz wkrótce coraz odważniej wyrywając potentatom medalowe miejsca na najważniejszych imprezach.

Trochę w tych zwycięstwach  było farta, trochę Wentowego szaleństwa, którym zarazili się zawodnicy – bo rewolucji sportowej tak naprawdę trener nie zrobił. Mógł natomiast liczyć na kilka punktów stałych, które zawsze w krytycznej chwili ratowały kadrze tyłek. Były to mianowicie – strzelba w łapie Karola Bieleckiego i szybko rozwijający się fenomen Sławka Szmala w narodowej bramce. Od tych dwóch czynników najczęściej zależało powodzenie kadry na początku jej epopei w XXI wieku. Te dwa atuty najczęściej decydowały o zwycięstwach, lub ich braku, na najważniejszych turniejach. Resztę budowała waleczność i zapalczywość naszych „gladiatorów”, bo tak ich zachwycony naród zaczął wkrótce nazywać.

Kadra grała nieźle, przywoziła medale – lecz ktokolwiek miał wówczas, na początku lat dwutysięcznych, okazję trochę pojeździć po ligowych parkietach w naszym kraju (a piszący te słowa taką przyjemność miał) mógł przekonać się, że krajowa ekstraklasa piłki ręcznej nijak z poziomu chlewa wyrwać się nie może. To  były dwie różne dyscypliny tego samego sportu, liga polska a choćby niemiecka. Od początku kariery Wenty nie było sytuacji, w której silną grupę reprezentantów, powoływanych do kadry z lig zagranicznych, zasilaliby zawodnicy z drużyn krajowych. Trener objął po czasie etat w kieleckim Vive i stamtąd przyciągnął kilku chłopaków (Jachlewski, Kuchczyński) lub zaciągnął do klubu z zachodu, ale poziomu ligi polskiej takie działania nie podniosły. Zostało tak do dzisiaj, kilku czołowych grajków Vive, dwóch lub trzech z płockiego Orlenu (który w międzyczasie gwizdnął sprzed nosa mistrzostwo kraju butnym kielczanom) – i rodzynki, jak Wyszomirski, z drużyn niższego poziomu. Nadal na krajowym podwórku nie ma zawodników, będących w stanie godnie uzupełnić lukę po starzejących się gwiazdach teamu Wenty.

No właśnie, po dwunastu latach gwiazdy zaczęły się starzeć. I chorować. Dzielny Karol Bielecki jest (niestety!) cieniem zawodnika sprzed utraty oka. Już zrezygnował z gry w kadrze, podobnie jak trener Wenta – a za chwilę zrobi to oficjalnie kilku następnych gwiazdorów drużyny. Trapiony kontuzjami Szmal coraz  częściej puszcza rzuty, które kilka lat temu odbijałby zwyczajowo… Przemiana pokoleń jest w każdym zespole zjawiskiem nieuchronnym, rzecz w tym, że trzeba zadbać w porę o zapas młodych zmienników. Wenta tego nie zrobił, lekceważąc dwa lata temu pierwsze sygnały alarmowe w postaci porażek sprawdzonej ekipy. Lub też nie miał kogo wstawić na miejsce tych, którym licznik wieku nieubłaganie tykał… Mówił też dawniej w wywiadach, że np. Francja ma najstarszą drużynę w Europie, a jednak wygrywa turnieje. Zespół Francji, podobnie jak Polacy czy Niemcy, coraz częściej przegrywa ostatnio ważne spotkania, rozpoczynając u siebie kolejny okres odmładzania kadry.  Pewnie już za rok wróci na swoje miejsce – a czy zrobią to biało-czerwoni?

Bogdanowi Wencie niewątpliwie zawdzięczamy awans Polski do grona elity światowego handballa. Pytanie, czy doświadczony trener zrobił wszystko, by po sobie – a od wczoraj już go nie ma z kadrą – nie zostawić spalonej ziemi. Ktoś musi zastąpić Wentę, najlepiej kontynuując jego pracę. Spokojny Daniel Waszkiewicz? Młody i niedoświadczony Damian Wleklak? Asystenci najlepiej poznali warsztat i metody szkoleniowe Bogdana, ale czy będą w stanie udźwignąć odpowiedzialność za poprowadzenie narodowego zespołu? Nikogo skreślać nie wolno, ale specjaliści w branży wieszczą raczej siedem lat chudych dla polskiej piłki ręcznej. Oby się mylili, choć, mówiąc szczerze, natychmiastowej alternatywy dla Wenty, bez obaw o utratę jakości gry narodowego zespołu, nie widać na pewno.

O remisie z Legią, czyli klątwa przełamana…

Remis Widzewa z Legią to pierwszy punkt, wywalczony przez łódzką drużynę w meczu tych rywali w XXI wieku. Można więc mówić o przełamaniu klątwy, która towarzyszyła Widzewowi od czasów wielkich triumfów, jakie odnosił nad stołecznym – odwiecznym – rywalem. Niektórzy w Widzewie nazywali to „klątwą Grajewskiego”, że niby dawny współwłaściciel klubu, odchodząc w niesławie i zostawiając po sobie spaloną ziemię, miał splunąć przez lewe ramię, złorzecząc drużynie na wiele kolejnych lat… Wygląda na to, że czar wreszcie prysł, choć do pełnego sukcesu, czyli pozbawienia Legii kompletu punktów w warunkach ultra – emocjonującego spotkania, jeszcze trochę brakuje.

Trzeba zacząć od tego, że remis jest wynikiem sprawiedliwym. Ciężar gry przez cały mecz przetaczał się, to pod jedną, to pod drugą bramkę. Gol dla Widzewa po karnym – jak pokazały powtórki, zupełnie słusznym. Bramka dla Legii pod koniec meczu nie uznana, również nie ma mowy o sędziowskiej pomyłce. Obie drużyny miały groźne sytuacje… Najważniejsze, że Widzew wreszcie nie przestraszył się Legii, zagrał otwartą piłkę i w sumie sprawdził się jako drużyna. Było wprawdzie sporo błędów indywidualnych, ale bądźmy uczciwi: personalnie Legia jest zespołem znacznie wyżej od Widzewa notowanym na piłkarskiej giełdzie.

Nie udało się wygrać, ale z punktu, wywalczonego w meczu z – było nie było – liderem tabeli i potencjalnym mistrzem kraju, cieszyć się trzeba. Pojawiło się przy okazji kilka znaków zapytania… Co się dzieje z widzewską murawą, od dwóch spotkań urągającą podstawowym warunkom do gry w piłkę? Jakie tajemnicze sprawy stoją za absencją w składzie Dudu i Ben Radhii, który wyleczył kontuzję, a nie było go nawet na ławce? Czy mają w drużynie jakąkolwiek przyszłość Ostrowski i Oziębała? Miejmy nadzieję, że wszystko to wkrótce się wyjaśni.

O przyszłości ewolucyjnej świata, czyli – kto po nas?

Podobno przyszłość rozumnego życia na Ziemi należy do… głowonogów. Można to wyczytać w publikacjach, umieszczanych tu i ówdzie przez autorytety z całego świata. Czy łatwo nam wyobrazić sobie cywilizację inteligentnych ośmiornic? Trudno, bo głowonogi mogłyby wprawdzie dokonywać manualnych cudów z udziałem swych ośmiu odnóży (jakie konstrukcje – architektura, sztuki plastyczne, jaka muzyka!), ale pod wodą raczej trudno znaleźć materiały do rozbudowy nowoczesnej cywilizacji.

Zresztą, cóż my wiemy o tym, jakie skarby kryją się pod wodą? Człowiek jedzie z Łodzi nad morze kilka godzin – i już ma dosyć. A niezbadany obszar tylko jednego z ziemskich oceanów równa się powierzchni mniej więcej trzech kontynentów europejskich… Pewnie jakichś rewolucyjnych form podmorskiej natury tam nie znajdziemy, ale strach bierze na samą myśl, ile jeszcze nieodkrytych gatunków morskich zwierząt kryje się przed człowiekiem na takiej przestrzeni. Na pewno jakieś tajemnicze, nieznane dotąd głowonogi też byśmy tam spotkali.  Niewykluczone więc, że za kilka tysięcy lat międzygwiezdna wycieczka przybyszów z innej galaktyki będzie musiała zanurkować głęboko pod ziemską wodę, by nawiązać kontakt z przedstawicielami cywilizacji rozumnej.

Kto zresztą może wiedzieć – a jeśli mądre ośmiornice postanowią wydostać się na ląd? Właśnie z powodów czysto technicznych, z braku odpowiedniego budulca dla planowanych miast czy centrów nowoczesnego bytowania. Najpierw wymyślą sobie, przypuśćmy, specjalny system do oddychania powietrzem (taka odwrotność akwalungu). A jak już znajdą się na lądzie, rozpoczną przyspieszoną ewolucję – po to, by żaden aparacik, pozwalający każdej „osobie” swobodnie przyjmować tlen, nie był już potrzebny. Zapewne mądrzy inżynierowie tej cywilizacji będą dokładnie wiedzieć, w jaki sposób przyspieszyć ewolucję, żeby płuca miast skrzeli bądź innych tchawek (nie pamiętam, czym dzisiaj oddychają ośmiornice…) wykształciły się bez zbędnych strat czasowych. Cóż, wtedy planeta inteligentnych głowonogów będzie gotowa na przyjęcie gości z innych galaktyk już na swojej lądowej powierzchni.

To wszystko brzmi dziś absurdalnie, ale nabiera kształtów przybliżonej realności, gdy zabieramy się za ogląd współczesnej cywilizacji ludzkiej. Otóż podobno grozi nam wymarcie i jest nieuniknione. Można straszyć człowieka zmianami klimatu, atakiem bezmyślnego meteorytu czy podbojem Ziemi przez obcą, agresywną cywilizację. Niestety najbardziej prawdopodobne jest, że sami się skutecznie wytłuczemy, pozwalając, by niektóre grupy cwanych i zaradnych (lecz złych) ludzi, realizując swoje partykularne cele, doprowadziły całą populację ludzką do zagłady.  Niektórzy profeci, a ja im wierzę, są skłonni zakładać, że śmierć gatunku ludzkiego zacznie się od nadmiaru polityki socjalistycznej. Gdy w ulu procent trutni, czyli osobników, żyjących kosztem innych, przewyższa liczbę pracowitych robotnic, ul ginie. Tak samo wśród ludzi – gdy liczba osób, żywiących się pieniędzmi z publicznej składki przewyższy procent osób, składkę tę wytwarzających, cywilizacja upadnie. Nie można w nieskończoność zadłużać się, pożyczać od bogatszych – każdy kredyt musi być spłacony, a na to trzeba zysków, których w podobnej gospodarce zawsze brakuje. Jest zatem bardzo prawdopodobne, że rozwój socjalistycznych idei przypłacimy niebawem, wszyscy na Ziemi, globalnym głodem. I pewnie za czas jakiś faktycznie o globalną równowagę ekonomiczną martwić się będą nie ludzie, a ośmiornice.

O niemieckim hicie sezonu – czyli polski udział w bundespiłce

Kto nie widział niemieckiego szlagieru sezonu Borussia Dortmund – Bayern Monachium, niech żałuje. Było na co popatrzeć, nie tylko z powodu fantastycznej bramki Lewandowskiego (miał też słupek i poprzeczkę!). Cała trójka polskich „stranieri” w barwach BVB galopowała po boisku aż miło, żeby tylko nie zmęczyli się zanadto przed euro-turniejem! Cała nadzieja w niemieckiej technologii odnowy biologicznej, słynnej „herbatce Volkera Fassa”, której niegdyś próbowali i nasi piłkarze, gdy Widzew grał w Lidze Mistrzów, musiał więc stawiać czoła zachodnim rywalom. Nomen omen, właśnie  Borussii, między innymi.

Dobrze, że gra mistrza Niemiec (tytuł mogliby stracić jedynie cudem) opiera się na trójce polskich graczy. Źle, że patrząc na grę Borussii łatwo zauważyć, że jest to znacznie lepsza drużyna od naszej narodowej reprezentacji. Wszystko tam funkcjonuje… inaczej. Bramkarz wprowadza piłkę do gry, to cała drużyna przesuwa się na połowę rywala. Linia obrońców znajduje się tuż za linią środkową boiska. Wróg atakuje, to wszyscy są na swojej połowie. Lewandowski, wysunięty napastnik, jest wtedy pierwszym obrońcą – i notuje rewelacyjne przechwyty! Nie ma przesuwania się oddzielnych formacji, cała drużyna, jak dobrze funkcjonujący mechanizm, buduje wspólną strefę gry – w każdym ataku i każdej destrukcji uczestniczy cała dziesiątka piłkarzy z pola, a często i bramkarz. Jest to system, o jakim próżno śnić w wykonaniu jakiejkolwiek polskiej drużyny, łącznie z kadrą narodową.

Toteż obawiam się, że podczas EURO 2012 nasza trójka gwiazd BVB nie będzie mogła tak błyszczeć, jak w klubowej jedenastce. Nie tylko dlatego, że Polskę (oprócz trójki) reprezentują generalnie słabsi zawodnicy: po prostu działa inny, przestarzały i znacznie mniej efektywny system gry.  W dortmundzkim Polacy wprzęgnięci są po prostu w inną maszynerię – tak, jak polskie czołgi (otrzymane zresztą od Bundeswehry Leopardy z lat osiemdziesiątych) są o kilkadziesiąt lat starsze i parę klas gorsze od machin wojennych naszych sąsiadów zza Odry. To szczęście, że akurat jesteśmy obecnie ich NATO-wskimi sojusznikami… Na boisku już nikt nie będzie się bawił w sojusze, tylko – od pierwszego meczu – wrogowie  zrobią wszystko, by złoić nam skórę. Oby przestarzała taktyka nie odebrała nam szans na sukcesy, bo o wykonawcach można powiedzieć, że aż tak źle nie jest, pisałem zresztą o tym w oddzielnym tekście.

O sportowych świętach, czyli więcej dziegciu niż miodu

Drużyna Bogdana Wenty odpadła w walce o igrzyska olimpijskie. Zabrakło chyba dwudziestu sekund w zremisowanym meczu z Serbią… Bo z Hiszpanami biało – czerwoni walki nie podjęli, a szkoda. Pewnie zabrakło pary, większość z naszych szczypiorniakowych gwiazd jest dobrze po trzydziestce, należałoby kadrę odmłodzić. Sęk w tym, że nie ma kim. Grają ci, którzy jakoś odnaleźli się  drużynach zagranicznych i dobijają tam ostatnich lat swej wysługi. Młodsi nie załapują się do lepszych klubów zagranicą, a krajowa piłka ręczna to niestety inny sport niż ten, niż – dla przykładu – w lidze niemieckiej. Bogdana Wenty też chyba nikt nie jest w stanie zastąpić. Mamy więc kilka wyraźnych znaków zapytania, które trzeba wyjaśnić przed eliminacjami do następnej wielkiej imprezy.

Drugi świąteczny temat ze sportowego podwórka to remis Widzewa w derbach, a raczej zaprzepaszczona szansa na zdobycie trzech punktów. Mecz był wyrównany, bo ŁKS grał bardzo ambitnie – ale jeśli Widzewiacy już dochodzą do takich sytuacji, jakie mieli Abbes i Matusiak, to wynik 1:1 trzeba otwarcie nazwać frajerstwem. Cichym bohaterem spotkania był Marcin Kaczmarek. Zagrał najlepszy mecz w Widzewie od czasu przejścia z zespołu lokalnego rywala, strzelił bramkę, walczył, a wszystko kilka dni po tym, jak na zawsze stracił ojca… Bydło na trybunach oczywiście ubliżało zawodnikowi, miotając w jego kierunku wulgaryzmy. Odwdzięczył się im pięknie, klękając i wznosząc oczy do nieba po strzelonym golu. Nie łudźmy się, spłynęło to po nich, ale Marcin pokazał wielką klasę i za to należy mu się uznanie. Szkoda, że koledzy chwilę później dali się w szkolny sposób ograć duetowi Łukasiewicz / Saganowski, niwecząc szansę na piękną, symboliczną wygraną z chamstwem i ludzką podłością. Może następnym razem, mam przynajmniej nadzieję. A ŁKS od sportowej strony? Cóż, jeśli jednak klub utrzyma się w ekstraklasie, w co głęboko wierzę, trzeba to będzie określić mianem sportowego cudu. Ale nie takie cuda oglądaliśmy już w polskiej lidze.

O historii w szkole, czyli ktoś chyba zwariował…

Nie ma wątpliwości – większość młodych ludzi, uczących się w szkołach ponadgimnazjalnych nie wie, co się zdarzyło w Katyniu. Nie wiedzą też, co to takiego Stan Wojenny i kiedy został wprowadzony: nazwisko Jerzy Popiełuszko budzi zdumienie na ich twarzach…

…ale są i tacy, dla których niewiedza w tematach powyżej byłaby krępującym powodem do wzgardy wobec nieuka. Prawda, o historyczne wychowanie, zwłaszcza w zakresie dziejów współczesnych, dbają głównie świadomi rodzice. Ale i szkoła, zwłaszcza ta dobra, daje w lekcjach historii podstawowy zakres informacji, bez których zrozumienie otaczającej nas współczesności byłoby niezwykle trudne.

Tymczasem ktoś w sferach obecnej władzy – a sprawa wyszła z Ministerstwa Edukacji – lansuje nową teorię, jakoby lekcje historii w szkołach były zupełnie zbędne. Przedziwne myślenie… Jakby ktoś rozpoczął świadomą walkę o całkowite zatarcie w pamięci młodego pokolenia tych jeszcze strzępków historycznej wiedzy, jakie w nim pozostały. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z działaniem celowym i zdecydowanym.

Nawet unikając wchodzenia w politykę, trudno znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla kwestionowania sensowności prowadzenia w szkole lekcji historii lub dla prób łączenia tego przedmiotu z innymi. Lekcje religii, które stają się świetnym tematem zastępczym dla każdego polskiego rządu, gdy tylko zaczyna wprowadzać podwyżki – to sprawa zupełnie odrębna. Przy okazji historii wchodzimy na teren bardzo niebezpiecznego zaniedbywania podstawowej dla edukacji kwestii, mianowicie pamiętania o tym, skąd się wzięliśmy i dlaczego teraz mamy to, co mamy. Z całą spuścizną tradycji i kultury – wszystko jedno, narodowej czy kontynentalnej. Nie mieści mi się w głowie, jak moglibyśmy wziąć na siebie tak dużą (i groźną) odpowiedzialność…

Być może jestem skażony. W klasie humanistycznej uczyłem się głównie polskiego i historii, kosztem matematyki, której kurs zakończyliśmy po drugim roku czteroletniego liceum. W życiu nie pomyślałbym, że pożałuję braków w rachunkowej wiedzy – do chwili, gdy kłopot z umiejętnością zaawansowanego liczenia naprawdę zaczął mi w życiu przeszkadzać. Po latach zrozumiałem więc argumenty obrońców obowiązkowej matmy na maturze. Sam oczywiście zdawałem historię. Nie każdy musi tak robić, ale – bądźmy uczciwi – historię kraju i świata każdy wykształcony człowiek powinien znać choćby w zakresie elementarnym. Jak mawia Andrzej Seweryn: „Ksiądz nie może nie wierzyć w Boga! No… nie może, po prostu!”

Rozmawiałem dziś z kilkoma licealistami. Nie byli zachwyceni programem historii w szkole, chętnie przenieśliby ciężar kursu na zdarzenia nowsze, kosztem choćby dziejów starożytnych i średniowiecza. Ale żaden z nich nie wyobrażał sobie szkoły bez historii. I polecam tę konstatację urzędnikom, bezkarnie grasującym w systemie polskiej edukacji. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie jej młodzieży chowanie…”

O trzech porażkach pod rząd, czyli Widzew w kryzysie

Ech, znów trzeba pisać o piłkarskiej mizerii! Trzy porażki Widzewa, które pod rząd zdarzyły się zespołowi – zapewne z różnych powodów – nie skłaniają do optymizmu. Gdy tylko drużyna zebrała trzydzieści dwa punkty, w ocenie sztabu szkoleniowego potrzebne do utrzymania w ekstraklasie, piłkarze przestali grać. Widać wyraźnie od trzech kolejek, że wychodzą na boisko pod przymusem i bez chęci wygrywania z kolejnym rywalem. W rozmowach nieoficjalnych przyznają, że został im do końca sezonu tylko jeden, choć podwójny cel: wygrać derby z ŁKS-em i pokonać Legię.

Jasne, nic prostszego! ŁKS jakimś cudem trwa w walce o utrzymanie, bo wygrał z Podbeskidziem i poczuł krew… Z nami będą walczyć o życie, na swoim stadionie, bez naszych kibiców i z nożem na gardle. Standardowe zaangażowanie w grę na nich z pewnością nie wystarczy, trzeba będzie dać z siebie więcej niż 100%. A Legia? Wolne żarty, kiedy ostatnio z nimi wygraliśmy? Wprawdzie teraz gramy u siebie, ale wystarczy kilka kontuzji albo kartek w derbach, czyli jakiekolwiek osłabienie składu drużyny – i już jesteśmy w trudnej sytuacji… I tak jesteśmy, nawet w pełnym składzie, bo Legia to jednak – przyznaję z wielką przykrością – to od kilku lat zespół znacznie wyżej piłkarsko notowany od naszego.

Zatem dwie najbliższe kolejki dadzą, jak sądzę, pełną odpowiedź na temat aktualnej formy i możliwości Widzewa. Który z piłkarzy umie i chce zagrać z pełnym zaangażowaniem, pomimo kłopotów w klubie z regularnym wypłacaniem należności. Zwycięstwa szybko zmażą absmak po ostatnich, przegranych spotkaniach. Wolę nie myśleć co będzie, gdy obu tych meczy nie wygramy. Bo w przeciwieństwie do trenerów i piłkarzy naszej drużyny wcale nie uważam, by obecne trzydzieści dwa punkty gwarantowały nam spokojne utrzymanie.