O zdjętym „wuefie”, czyli jak się poranka nie robi

Ktokolwiek słucha muzyki w samochodzie, a nie chce ciągle nurzać się w koszmarnej, popowo – mdłej papce, jadąc do pracy wybiera między Eską Rock a stacjami, nadającymi  muzykę klasyczną.  Od dawna poranek w rockowej Esce zdominowany był przez popisy dwójki celebrytów, których trzeba było słuchać, jeśli miało się nadzieję na odrobinę ostrzejszych dźwięków, idealnych przecież do porannej przebudzanki… Nie było wyboru, ale teraz jest lepiej: panów „wuef” zdjęto z anteny. A medialny światek obiegły cytaty z porannej audycji, w której obydwaj panowie lekko przesadzili w opisie kobiet narodowości ukraińskiej.

Należałem do grupy osób, które z ogromnym niesmakiem przedzierały się każdego ranka przez Wojewódzko – Figurską paplaninę. Trudno ją generalnie ująć w teoretyczne schematy. Czy dziennikarstwo to, może jedynie kabaret? Fakty są oczywiste: swoją audycję panowie poświęcali codziennie na szyderstwa wobec wybranych osób. Dworowano sobie najczęściej z ludzi PiS, z samych Kaczyńskich, z katastrofy smoleńskiej – albo z konkurencyjnych celebrytów. Nie kpiono nigdy z aktualnie panującej ekipy Tuskowej władzy.

Nie mam najmniejszej ochoty bronić PiS, Kaczyńskich, ani ich zwolenników. Mam natomiast głęboką awersję wobec takiego rodzaju medialnych wypowiedzi, w których lizodupność dla obecnie panującej władzy, tudzież kpina i szyderstwa wobec opozycji, są zjawiskiem stałym i codziennym… Dziennikarstwo czy kabaret, wsio rawno – mieliśmy w „Porannym Wuefie” do czynienia z najobrzydliwszym przykładem dworskiej propagandy, jaki był obecny w mediach ogólnopolskich po roku 1989. Niczym nie skrywana, jawna niechęć wobec konkretnej opcji politycznej – złączona w jedno z czołobitnością wobec tych, którzy tkwią u steru, prowadząc nas w jedynie słusznym kierunku. Horror, bo dziennikarstwo na czymś zupełnie innym ma polegać – a dobry kabaret śmieje się także, jeśli nie głównie, z rządzących. Dlatego każdego ranka z bólem, po drodze do pracy, przełączałem zwykle Eskę Rock na inną stację. Choć ostre granie jest moim ulubionym.

Wreszcie panowie przegięli, bo ukraińska „szydera” (nie wiem – popełniona bardziej z głupoty, czy może z „antenowego spontanu”) wkurzyła nawet pro-tuskowe środowiska feministyczne. Po sieci krąży wulgarna odpowiedź kobitek, wydrukowana w „Przekroju” – a prezes Radia Eska Rock, Bogusław Potoniec, znalazł się nagle pod ostrzałem kilku naraz instytucji, mających siłę, by radyjko pozbawić możliwości nadawania. Śmiano się zawsze ze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, nikt się Radą Etyki Mediów nie przejmuje – ale już bat ze strony Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, ooo, to sprawa poważniejsza. Mogą znaleźć paragraf, odebrać koncesję, skończy się granie rocka przy akompaniamencie szyderstw wobec oszołomów… Prezes Potoniec skulił ogonek pod siebie i zwinął też poranną audycję, w słusznym (i odwiecznym) przeświadczeniu, że byt znaczy o wiele więcej niż ideologiczna świadomość.

Bogusław Potoniec lat temu mniej więcej piętnaście, jako „programowy” łódzkiej Eski, w której wówczas pracowałem, starał się szkolić nas pracowników w „nowoczesnym dziennikarstwie radiowym”. Przyniósł kiedyś, wygrzebany z Zeszytów Prasoznawczych (nr 3-4, 1995 – zachowałem na pamiątkę) tekst Andrzeja Magdonia pt.: „Duch zabawy w mediach”. Jest tam generalnie mowa o powszechnym, zwłaszcza wśród elektronicznych mediów komercyjnych, zwyczaju nagminnego łamania zasad dziennikarskich – czy to warsztatowych, w zakresie genologii (gatunków dziennikarskich) czy etyki a nawet prawa, w jakim funkcjonują poszczególne systemy prasowe różnych krajów. Chodzi oczywiście o przesławny „infotainment” – czyli, z grubsza biorąc, metodę dawkowania w mediach treści informacyjnych przy pomocy rozrywkowej formy, najczęściej łamiąc zawodowe reguły. Po to, by łatwiej złapać odbiorców, przykuć ich uwagę – a przez to, oczywiście, zwiększyć poziom słuchalności (oglądalności, czytelnictwa – wszystko jedno). Czyli, zwiększając słupki odbioru, polepszyć narzędzie pozyskiwania reklamodawców. Czyli – dla kasy. „Infotainment” rozpowszechnił się na świecie, a krańcową formę zyskał w tabloidach, obrzydliwych brukowcach, typu gazetowy „Fakt” czy „Super Express” (licencjonowane w Polsce „The Sun” czy „Bild”) lub radiowy „Poranny Wuef” właśnie. Publikacje, audycje, programy, w których poziom łamania zasad dziennikarskiej przyzwoitości bywa monstrualnie przekraczany, by zyskać masowego odbiorcę.  Przestały się liczyć reguły, pojawił się klient, a wraz z nim pieniądze. Takiego dziennikarstwa chciał nas uczyć Potoniec w łódzkiej Esce.

Dziś widać gołym okiem, że preferowane zasady pan prezes Eski Rock przez kilka lat, pewnie ze sporym sukcesem, wdrażał na swoim podwórku. Znając go podejrzewam, że wprowadzenie „Wuefu” na antenę spowodowane było raczej chęcią wybicia konkurencji z rynku szokującym przekazem poranka, aniżeli polityczną wazeliną. Pewnie było tak, że zapraszając dwójkę celebrytów (za niezłą kasę) po prostu dał im wolną rękę licząc, że ich powszechnie znane głosy przyciągną słuchaczy, bez względu na treść toczonych pogawędek. Temat się kręcił, bo fama o „jeździe po bandzie” w wykonaniu duetu W-F, nakręcała niezły rozgłos wokół porannej audycji… Śmiem wątpić, czy akurat fani rocka rajcowali się tą gadaniną, ale „sztuka jest sztuka”: rozgłos, zły czy dobry, podobał się zapewne ludziom z radiowego działu reklamy. Teraz się skończy, bo w nieskończoność szerzyć podłych oszczerstw się nie da. Mam gdzieś politycznych aktywistów z KRRiTV, straszących Bogusia Potońca odebraniem koncesji. Mam też gdzieś PiS-owców i ich problemy. Ważne, że zareagowali ludzie przyzwoici, dla których nawet żałosne chronienie się „konwencją” satyry nie jest wystarczającym powodem dla bezustannego naruszania dóbr i wizerunku ciągle tych samych osób.

Apeluję do prezesa Potońca – masz, dawny kolego, niepowtarzalną okazję wreszcie wymyślić porządny radiowy poranek! Taki, w którym obrzydliwe i naruszające wszelkie zasady gadki dwóch wynajętych trefnisiów nie będą skłaniały słuchaczy do przełączania radia na inną stację.

O pucharze w hiszpańskich rękach, czyli era „tic-taki”

No i stało się, w sumie nic nadzwyczajnego: znów wielki turniej wygrali Hiszpanie. Trwa era ich absolutnej dominacji, potwierdzanej od pięciu lat, w czasie których drużyna hiszpańska regularnie wznosiła do góry trofea największych piłkarskich imprez globu. A przecież niedawno narzekano w Madrycie, że „gramy pięknie jak nigdy, przegrywamy jak zawsze”. Teraz wygrywają jak zawsze – a świat przygląda się bezradnie, jak drużyna złożona z bramkarza, czterech obrońców i sześciu pomocników rozkłada na łopatki  rywali bez żadnej litości. Prawie jak Małysz w latach największej świetności.

Czy to źle? Absolutnie. Gra czterech najlepszych zespołów EURO 2012 pokazuje, na czym dziś naprawdę polega piłka nożna. A jeszcze chyba nigdy w historii tej dyscypliny nie było tak jaskrawo widać, że to sport zespołowy. Wygrywają ci, którzy grają razem. Wyjątek, potwierdzający regułę: Cristiano Ronaldo, na którego grają koledzy z drużyny. Ale jak go rywale odetną od podań, jednak team przedstawia mniejszą wartość…  Dlatego zwyciężają Hiszpanie, którzy genialność poszczególnych wykonawców systemu podporządkowują jeszcze genialniejszej grze wspólnej – z uwypukleniem interesu drużyny.

Tak samo zresztą robią Niemcy i Włosi – z tym tylko, że Hiszpania przewyższa ich klasą poszczególnych graczy, dlatego w końcu wygrała mistrzostwo. Ale chodzi o jedno: by wypracować działanie maszyny, złożonej z jedenastu idealnie współgrających trybów, nadto w chwili słabości jednego z ogniw, zastępowanych przez dowolną osobę z ławki.

Na ile skutecznie to działa, pokazują dwa przykłady. Pierwszy – to Holandia, zespół blaskomiotnych gwiazd  futbolowych, nijak nie dopasowanych do siebie w zespole. Drugi nazywa się Domenico Balzaretti. Czemu przywołuję akurat postać włoskiego obrońcy, z konieczności ustawianego w drużynie Italii na lewej obronie? Otóż Balzaretti nie jest żadną super gwiazdą, gra w przeciętnym Palermo, w meczu finałowym pojawił się na boisku wówczas, gdy opuścił je kontuzjowany Chellini. W podstawowej jedenastce pojawiał się na turnieju  wcześniej – ale w finale wszedł z ławki i grał bardzo dobrze. Wniosek? Ważne jest, by trener narodowej kadry zbudował „kapelę”, w której nie gwiazdy, a solidni piłkarscy rzemieślnicy nadają się do gry na niezłym poziomie. Nie wystarcza to wprawdzie do pokonania Hiszpanii – ale umówmy się, obecnie nikomu by nie wystarczyło. Przypomnijmy sobie rajd, jaki przy drugim golu wykonał Jordi Alba, skoro już o pozycji lewego obrońcy tutaj mowa.

Może więc utyskiwania Franka Smudy, że nie miał na Euro kim grać, nie są tak do końca zgodne z aktualnym stanem rzeczy… Może i Polska nie ma na lewą obronę zawodnika pokroju Alby, lecz mam niejaką pewność, że gracz w typie Balzarettiego, Chelliniego czy Philipa Lahma mógłby zostać dla polskiej kadry odnaleziony. Ale nie ma co gdybać, bo to wszystko przeszłość. I tak zostaje nam w pamięci fakt najważniejszy: dziś w futbolu wygrywa się linią pomocy. Właściwie dobranych rozgrywających, kreatywnych „twórców gry”, umiejących stworzyć sytuację, ale i odebrać piłkę w defensywie. U Hiszpanów właściwie tylko Busquets nie włącza się do akcji ofensywnych, w finale przedarł się z piłką raz. Atakują za to boczni obrońcy, a wówczas defensywny pomocnik zostaje, by wspomagać dwójkę stoperów w razie nagłej straty i kontrataku rywali. Takiej drugiej linii Polska bez wątpienia nie posiada, a zatem staje się widoczne, dlaczego Lewandowski podań nie dostaje…

Dopóki zatem w naszej drużynie brakować będzie uniwersalnych pomocników, styl gry a la Hiszpania, Barcelona czy Borussia Jurgena Kloppa będzie dla Biało-Czerwonych nieosiągalny. Ale trzeba próbować go naśladować! Choćby tymi piłkarzami, jacy aktualnie są w Polsce do wzięcia. I taka obserwacja, jaka nadarzała się podczas ostatnich spotkań EURO 2012 powinna być punktem wyjścia dla osoby, która teraz przejmie i poprowadzi narodową kadrę.