O skandalu wokół łódzkiego ZOO, czyli kolejny atak Platformy

Do niesłychanej historii doszło wczoraj na sesji łódzkiej Rady Miejskiej… Omawiany był projekt uchwały w sprawie utworzenia Zarządu Zieleni Miejskiej – czyli nowej jednostki budżetowej, centralizującej łódzkie zasoby przyrodnicze. W tym nowym tworze ma znaleźć się również Ogród Zoologiczny. Pomysł wiceprezydenta Łodzi Radosława Stępnia PO budzi mnóstwo kontrowersji. Planuje się utworzenie nowych etatów dla urzędników / polityków, z główną nominacją Arkadiusza Jaksy (szef PO w Pabianicach) na stanowisko dyrektora jednostki. Jako ewidentny przykład partyjnego nepotyzmu, projekt budzi sprzeciw opozycji, która pytała przede wszystkim, czy włączenie ZOO w skład „wyższej” jednostki budżetowej nie zagrozi międzynarodowej pozycji ogrodu. Łódzkie ZOO jest członkiem dwóch organizacji wymiany i hodowli zwierząt zagrożonych, WAZA i EAZA. Zmiana jego struktury prawnej grozi wykluczeniem z tychże sieci…

Nie tylko lęk o to, że w nowej formule ogrodem, zamiast fachowców/ zoologów, zarządzaliby urzędnicy – którzy, jak wiadomo, dzięki demokracji znają się na wszystkim najlepiej – budzi wątpliwości radnych. Oto w kuluarach sesji gruchnęła wieść, że radnym PO narzucono przed tym głosowaniem partyjną dyscyplinę! Radny SLD Jarosław Berger zgłosił w czasie procedowania uchwały wniosek, by uchwałę, jako niejasną i kontrowersyjną, odesłać do ponownego rozpatrzenia w Komisji Ochrony Środowiska. O dziwo, mimo większości PO na sali, wniosek przeszedł. Sprawę więc odroczono, radni zajęli się innymi problemami.

I tu dopiero zaczyna się najciekawsza część opowiadania! Oto pod wieczór, gdy sesja dobiegała końca, prezydent Stępień wszedł na mównicę i – uwaga – ZAPROPONOWAŁ PONOWNE WŁĄCZENIE UCHWAŁY DO PORZĄDKU OBRAD!!! Rzecz bez precedensu w historii łódzkiego samorządu, na którą radni opozycji zareagowali genialnie: opuszczając salę… Wniosek padł z powodu braku kworum, a kuluarowi obserwatorzy sesji donoszą o nerwowych rozmowach radnych PO z prezydent Hanną Zdanowską, która rzekomo przypominała o obowiązującej dyscyplinie głosowania – i konsekwencjach, jakie grożą za jej złamanie.

Zastanawiam się i wydumać nie mogę: cóż takiego wspaniałego zrobił Arkadiusz Jaksa na rzecz Panów – Radosława Stępnia i Andrzeja Biernata, że oto cała łódzka, samorządowa PO aż trzęsie się, by przegłosować utworzenie tej nowej jednostki budżetowej? O co może chodzić Platformie, że teraz tak gwałtownie obstaje za stworzeniem Zarządu Zieleni? Może odpowiedź jest prozaiczna: zbyt wielu członków ugrupowania ma obiecane posady w tej nowej strukturze, by teraz zrezygnować z jej utworzenia.

Albowiem Platforma Obywatelska, co wyraźnie widać w przekroju całego kraju, jest obecnie na etapie konsumowania owoców wyborczego sukcesu. Podkreślają to również liczne publikacje prasowe: PO tworzy budżetowe jednostki, nowe miejsca pracy dla swoich członków, by wykorzystać trwającą jeszcze koniunkturę własnej władzy. Już mówi się o PO jako „najlepszym polskim pośredniaku” – a fakty, takie jak utworzenie w Łodzi departamentów Urzędu Miasta czy obecna, zażarta walka o ZZM, tylko ów stan rzeczy potwierdzają.

PO, co oczywiste, nie jest wyjątkiem. W wolnej Polsce, po roku 1989, każda partia, obejmująca władzę na jakimkolwiek poziomie, uprawia politykę wulgarnego skrótu: TKM. Albo grzeczniej – „po nas choćby potop”. Nie liczą się pieniądze (publiczne, takie przecież są dzielone), ani rozsądek, ani żadne dobro ogółu. Liczy się tylko stworzenie jak największej ilości synekur dla „swoich ludzi”, którzy mocno zasłużyli się partii w czasie walki o władzę. A dziś? Trzeba się śpieszyć: za dwa lata kolejne wybory samorządowe, potem następne i kolejne, należy wyrwać jak najwięcej z budżetowego tortu. Nikt nie może zagwarantować Platformie zostania przy żłobie na trzecią kadencję.

Nie kłaniam się więc opozycji za próbę powstrzymania działań PO, na kilometr pachnących zamachem na wspólną kasę. Jestem pewien, że każda z tych partii w tej sytuacji robiłaby podobnie, broniąc własnego stanu posiadania jak matka dziecka. Jestem im wdzięczny jedynie za próbę obrony przyzwoitości w zaistniałym stanie rzeczy. W Polsce mamy do czynienia z chorym systemem, który władzę, na wszystkich poziomach, łączy ze zbyt dużą ilością majątku do podzielenia między polityków/darmozjadów: zwycięzców aktualnych wyborów. Dlatego trzeba prywatyzować wszystko, co się da! Poza Policją, Wojskiem i Sądami. Dopóki tak się nie stanie, naszym krajem rządzić będą „kompetentni urzędnicy”, którzy większościowym głosowaniem zapewniać sobie będą faktyczne uwłaszczanie się na publicznej składce… Póki naród tego nie zrozumie, póty Polska nie stanie się normalnym krajem.

A sprawa przyszłości łódzkiego ZOO nadal czeka na rozstrzygnięcie. Oby pomyślne…

 

O kolejnej hucpie PO, czyli tragiczny los łódzkiego ZOO

Od trzech miesięcy wiceprezydent Łodzi Radosław Stępień pracuje nad utworzeniem nowej formy sprawowania władzy. To znaczy nad Zarządem Zieleni Miejskiej, jednostką budżetową Miasta. Z czego ma się składać nowa jednostka? Likwiduje się, jako odrębne podmioty, Miejski Ogród Zoologiczny, Ogród Botaniczny, Zieleń Miejską oraz osiemdziesiąt procent Wydziału Ochrony Środowiska Urzędu Miasta. One nie będą oczywiście zmiecione z powierzchni ziemi, wchodzą – według prezydenckiej koncepcji – w skład nowej jednostki jako odrębne wydziały. Likwiduje się stanowiska dyrektorów dotychczasowych jednostek oraz dużą część etatów administracyjnych. W zamian tworzy się cztery stanowiska dyrektorskie w jednym Zarządzie Zieleni Miejskiej. Oraz cały szereg mniejszych stanowisk, których zapełnienie będzie oczywiście w gestii nowego dyrektora ZZM.

Zamysł jest prosty, tłumaczy prezydent Stępień: chodzi o zaoszczędzenie miejskich pieniędzy, w skali około miliona – dwóch milionów złotych w najbliższym roku. Nowa forma centralizacji miejskich zasobów przyrodniczych ma też pozwolić na skuteczną walkę o pozyskanie środków inwestycyjnych, a tych brakuje od lat. Zwłaszcza w ZOO, którego zarządzaniem urzędnicy chcą zająć się natychmiastowo i radykalnie. Pracownicy ogrodu, oczywiście anonimowo, z trwogą opowiadają, jak arogancko i z butą wzięli się do wprowadzania swoich porządków nowi szefowie… Nie ma jeszcze – oficjalnie – przyzwolenia Rady Miejskiej na utworzenie nowej jednostki budżetowej, ale przewidziana do nominacji dyrektorska ekipa już w maju zaczęła mościć sobie pomieszczenia pod biuro Zarządu Zieleni Miejskiej, wręcz planując miejsca, gdzie postawią swoje biurka. Serię spotkań z wiceprezydentem Stępniem i planowanym do nominacji na szefa Arkadiuszem Jaksą, dyrektor Miejskiego Ogrodu Zoologicznego Ryszard Topola przypłacił chorobą serca i szpitalnym leczeniem. Nic oficjalnie mówić prasie nie chce, ale jego pracownicy zdradzają pokątnie, że urzędnicy, bez jakiegokolwiek merytorycznego pojęcia o hodowli zwierząt, brutalnie instruowali dyrektora wraz z zespołem asystentów, że teraz to oni zrobią tu porządki – a kto będzie podskakiwał, niech zapomni o etacie w nowej jednostce.

Ryszard Topola jest zoologiem, cenionym w Europie specjalistą w zakresie hodowli gatunków ginących. Jest szefem Rady Dyrektorów Polskich Ogrodów Zoologicznych, był skarbnikiem, a jest cenionym członkiem EAZA, organizacji, zajmującej się koordynacją hodowli ogrodowej gatunków z tzw. czerwonej księgi, zagrożonych całkowitym wyginięciem. To m.in. dzięki jego kontaktom pojawiły się w Łodzi trzy żyrafy, samice, które trzeba było szybko sprowadzić dla ratowania stada,  zdekompletowanego po majowym ataku wandali.  Jak mówią jego współpracownicy, jest całkowicie załamany zoologiczną ignorancją urzędników, którzy chcą ewidentnie doprowadzić do upadku Ogrodu Zoologicznego – może po to, by mieć w końcu pretekst do jego zamknięcia…

Co się stało, zaczęli pytać ludzie, zainteresowani przyszłością ogrodu i jego roli w ubogiej ofercie rekreacyjnej Łodzi? Czemu urzędnicy z rządzącej Łodzią Platformy Obywatelskiej tak nagle i ostro wzięli się do porządkowania ogrodowych spraw? Odpowiedź, jakżeby inaczej, przyszła ze świata polityki.  Arkadiusz Jaksa, przewidziany do objęcia funkcji dyrektora ZZM, jest głównym aktywistą PO w Pabianicach. Nieoficjalnie, bez funkcji w komitecie wyborczym, pomagał w walce o głosy przed sejmowymi wyborami Andrzejowi Biernatowi – szefowi Platformy w regionie łódzkim. Teraz, jak donoszą nasze anonimowe źródła z platformerskiej wierchuszki, Biernat „kazał Stępniowi zatrudnić Jaksę”, czyli znaleźć mu odpowiednią synekurę. W chwili, gdy pisze te słowa, łódzka Rada Miejska analizuje projekt uchwały o utworzeniu Zarządu Zieleni Miejskiej. A największy w Radzie klub radnych PO ma nakazaną dyscyplinę partyjną w głosowaniu…

Opozycja jest przeciwna projektowi. Argumenty? Oszczędności z utworzenia nowej jednostki nie są wcale oczywiste. Nikt nie policzył, ile budżet miasta będzie musiał płacić nowo zatrudnionym urzędnikom. A nawet jeśli uda się wydawać mniej, mowa o szkodach społecznych, wywołanych przez  radykalne obniżenie rangi łódzkiego ZOO na mapie tego typu ośrodków w Europie. Gdy ogród nie będzie już jednostką samodzielną, zostanie wykluczony z sieci  EAZA, utrzymującej wymianę gatunków zagrożonych, w tym egzotycznych – zatem nie będzie dostępu do ciekawych okazów. Lewica z SLD (Tomasz Trela, wiceszef klubu radnych) mówi wprost: to jednostka, tworzona pod konkretnego dyrektora, polityka PO, by umożliwić mu objęcie atrakcyjnej posady. PiS, ustami Marka Michalika: nie poprzemy tego projektu, za dużo tu niewiadomych i ryzyko upadku ogrodu. Niektórzy radni PO, jak Witold Rosset, ku zaskoczeniu obserwatorów zadeklarowali głosowanie przeciwko uchwale, mimo dyscypliny partyjnej.

Słowem – wielka afera polityczna w sytuacji, gdy Miasto, zarządzające majątkiem publicznym, powinno skupić się na skutecznym wykorzystywaniu pieniędzy na funkcjonowanie podległych jednostek. Pisałem już na tym blogu, właśnie na przykładzie łódzkiego ZOO, jak funkcjonują jednostki budżetowe miasta:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/2011/10/28/o-marnotrawstwie-czyli-jak-lodzkie-zoo-od-magistratu-zalezy/

Najkrótszy wniosek: nikt tam nie liczy pieniędzy, które ulatniają się gdzieś między ogrodową kasą a Magistratem. Urzędnicy widzą problem w braku środków na inwestycje, zamiast wykonać najprostszy ruch, zapewniający zysk ogrodowi i Miastu. Mianowicie SPRZEDAĆ ZOO W PRYWATNE RĘCE –  i to jak najszybciej. Jedynie prywatny właściciel umie dbać o rentowność i rozwój posiadanego przedsiębiorstwa. I to jest koniec dyskusji na temat tego, co powinno być zrobione – a nie jest, przez urzędasów o komunistycznej mentalności, mieniących się ( o zgrozo!) liberałami gospodarczymi… Czekam z napięciem na wynik głosowania radnych.

EDIT: Radni odesłali projekt uchwały do ponownej analizy w Komisji Ochrony Środowiska. A zatem – prolongata, przynajmniej na czas procedury analitycznej… Zobaczymy, jak się to skończy.

O Tomaszewskiego Włodzimierza przypadku, czyli znów o politycznej sitwie

Wyrzucony z pracy prezes łódzkiego ZWiK, Włodzimierz Tomaszewski (były wiceprezydent Łodzi) nazwał upodleniem moralnym decyzję władz miasta, zwalniającą go ze stanowiska. Dziennikarzom kazał w specjalnym oświadczeniu szukać drugiego dna tej sprawy – bo przecież dobry wynik finansowy spółki, a przede wszystkim zawarta umowa polityczna, miały zagwarantować mu spokojną pracę…

Tomaszewski, pierwszy zastępca Jerzego Kropiwnickiego w rządzącym przez siedem lat Łodzią „czarnym” gabinecie, zawsze uchodził za człowieka pracowitego – i szczerze oddanego konserwatywnej idei politycznej. Dawny działacz „Solidarności”, nie był w żadnej partii. Współtworzy (do dziś) Łódzkie Porozumienie Obywatelskie, czyli matecznik starych opozycjonistów, nazywających siebie prawicą, wyznających kościelno-narodowe ideały oraz krzewiących antykomunistyczną retorykę. Tomaszewski złamał jednak swój ideologiczny kręgosłup: w ostatnich wyborach samorządowych poparł Hannę Zdanowską z PO. Gdy tylko dostał przed drugą turą obietnicę lukratywnej posady prezesa miejskiej spółki, zajmującej się wodociągami. Sam, jako „kandydat niezależny”, odpadł w pierwszej turze.

Idee, czyli świadomość, to jedno. Byt, czyli pragmatyka – to drugie. Wielu spośród dawnych pobratymców „Kropy”, czy to w miejskim samorządzie, czy w ŁPO właśnie, zapisało na koncie spektakularną zmianę barw klubowych, gdy tylko na horyzoncie pojawiła się możliwość zarabiania dużych pieniędzy z publicznego źródła, w symbiozie z dotychczas wrogim ugrupowaniem. Na tym blogu pisałem nie raz o politycznych chorągiewkach, nie tylko po prawej stronie sceny i nie tylko w Łodzi. Często pokusa konsumowania smakowitego tortu okazuje się dla polityków znacznie większa, niż pozostawanie w odsuniętych aktualnie od władzy szeregach swojej partii. Nie wszyscy zmieniają partyjną przynależność, ale biorąc od konkurentów sowicie opłacane synekury, nie pozostawiają swoim wyborcom wątpliwości, co do prawdziwego celu swego życia w świecie władzy…

Marcin Mastalerek z PiS, barwna postać sejmowych korytarzy, mówi o Tomaszewskim: „Platforma przeżuła go i wypluła!”. Jeden z wysoko postawionych urzędników miejskich (z PO)  tłumaczy, zachowując anonimowość,  że ten cały ZWiK to spółka z definicji dochodowa. Przecież i tak wszyscy muszą płacić za wodę. I dodaje, bez żadnej żenady: „gdyby miała przynosić większe zyski, to chyba tylko wtedy, jakbyśmy dali tam na prezesa kolesia NAPRAWDĘ ZNAJĄCEGO SIĘ NA WODOCIĄGACH.”  Pomijam okrutny cynizm platformerskiego działacza, który nawet nie sili się na ukrywanie nepotyzmu i kolesiostwa swojej partii, dzierżącej władzę na wszystkich szczeblach administracji… Chodzi o ideę, wszechobecną w polskim sektorze publicznym a w swej patologii wypaczającą normalność wszystkiego, co powinno wiązać się z gospodarowaniem publicznymi pieniędzmi.

Widać mianowicie, również dzięki przygodom Tomaszewskiego, że przez uznanie demokracji za „najlepszy system władzy” dochowaliśmy się współcześnie klasy panów, których jedynym celem jest dostęp do żłoba. Ci ludzie tracą swój czas i pieniądze wyłącznie na to, by utrzymać się na politycznym świeczniku: dać sobie szansę, przez wybory, na zajmowanie stanowisk, gdzie ogromne pieniądze zarabia się, zarządzając publicznym majątkiem. Nazwa ugrupowania zupełnie się nie liczy: lewica z „prawicą” toczą dla publiczności pozorowaną wojnę. Chodzi wyłącznie o miejsce w szeregu osób wybieranych. I wypracowanie układu, w którym nawet polityczna przegrana nie zagrozi posiadanym możliwościom: przegrałem, niech więc zwycięzcy mi pomogą. Ja pomogę im, gdy wygram przy kolejnej elekcji. Odwdzięczę się, jedziemy przecież na tym samym wózku, wysysamy kasę z kieszeni ogółu frajerów, bezmyślnie – przy każdej następnej urnie – wrzucających karteczki dla podtrzymania istniejącego chlewa. Czy w takim przypadku może dziwić, że wszystko jedno, kto zarządza poszczególnymi resortami, na poziomie ministerstw, magistratów, a nawet miejskich spółek? Że nie „spec od wodociągów” rządzi wodnym przedsiębiorstwem, tylko jakikolwiek misio, nawet szewc, byle był nasz i przez nas mianowany??? No i oczywiście, będzie zarabiał konkretną sumkę, zatrudni „pod sobą” kolejnych wskazanych kandydatów… O rentowność działania firmy, którą zarządza, martwić się nie musimy. Przecież nie jest „na minusie”, prawda? A w niektórych spółkach, wiadomo, zarabiać się nie da – bo tak, jak ZWiK jest „z definicji” dochodowy, do innych miejskich tworów po prostu trzeba dopłacać.

To właśnie, bardzo istotny, skutek uboczny demokracji. Ludzki ogół oddaje władzę (i swoje pieniądze!) ludziom przypadkowym, całkowicie tracąc kontrolę nad sensownością tych nominacji. A co najbardziej tragiczne – nad ekonomią wydatków publicznej składki. Bo w bogatych krajach zachodnich, przy również istniejącym systemie demokratycznym, ludzie umieją LICZYĆ PUBLICZNE PIENIĄDZE, a politycy mają tylko pełnić funkcję rachunkowych. To w Polsce wciąż nie jest praktykowane. Dlatego jesteśmy biednym krajem.

O starcie Widzewa, czyli jednak westchnienie ulgi…

Większość kibiców Widzewa z przerażeniem oczekiwała inauguracji sezonu. Mecz ze Śląskiem miał dać odpowiedź, czy radykalna przebudowa zespołu nie skończy się katastrofą… Zwycięstwo 2:1 to z pewnością nie jest zapowiedź sezonu glorii i chwały, ale o blamaż w przekroju rundy raczej obawiać się nie musimy.

Śląsk przyjechał do Łodzi osłabiony jakimiś kretyńskimi zawieszeniami najlepszych piłkarzy i zagrał żenującą piłkę. Żal mi wrocławian, bo przegrali głównie z wszechmocą związkowych urzędników z PZPN, mają nadto swoje problemy wewnętrzne – ale trzeba uczciwie powiedzieć, dla odtworzonego Widzewa akurat taki rywal był na początek idealny. Zupełnie nowa drużyna, z kilkoma rutyniarzami, ale oparta głównie na nieopierzonej jeszcze piłkarskiej młodzieży, musi sobie w tym roku poradzić. Nie tylko z ligowymi przeciwnikami, znacznie bardziej doświadczonymi w bojach na tym poziomie, ale też z trudną organizacyjnie sytuacją w klubie. Na szczęście –  dla tej młodzieży pieniądze nie są najważniejsze. Plotki z szatni są budujące: podobno „dzieci Mroczkowskiego” są strasznie napalone na grę, chcą wszystkich bić pokazując, że stawianie ich w roli pewnego spadkowicza jest nieuzasadnioną bezczelnością. No i dobrze, oby tylko starczyło im zapału, bo swoje frycowe odebrać muszą, mocnych nie ma. Taki skład będzie musiał kilka spotkań przegrać, zatem swoją nadzieję kibice oprzeć muszą głównie na ambicji młodych zawodników.

Jak to się prezentuje w szczegółach personalnych? W bramce Maciej Mielcarz jest niewątpliwie ostoją drużyny i już pierwszy mecz pokazał, że można na niego liczyć. Obronę, co ważne, trzyma Hachem Abbes, piłkarz uniwersalny w defensywie, ale kierujący swoim sektorem z inteligentną rozwagą. Przydzielony mu do pary Thomas Phibel potrzebuje czasu i ogrania, żeby się w zespół ostatecznie wkomponować, popełniał błędy w meczu ze Śląskiem. Poczekajmy. Do pary bocznych obrońców zastrzeżeń mieć nie można: pięknie włączają się do akcji oskrzydlających, są uniwersalni, mogą strzelać bramki i asystować. Jest wrażenie, że tę obronę jakoś udało się trenerowi złożyć.

Najwięcej pytań dotyczy drugiej linii. Pozycja Sebastiana Dudka w środku pola nie podlega dyskusji, bramka i kilka ciekawych rozegrań przeciw byłym kolegom ze Śląska znamionują kreatywność tego piłkarza. Ale nie bardzo wiemy, na co dokładnie stać grającego za nim Radosława Bartoszewicza, który w meczu inauguracyjnym był niewidoczny, zwłaszcza przy kreowaniu akcji. Na lewym skrzydle doświadczony, ambitny Marcin Kaczmarek – a z prawej strony Alex Bruno, bardzo chwalony za inauguracyjny występ. „Podwieszony” napastnik, czyli Okachi, dobrze kibicom znany. Tyle, że w linii pomocy może się jeszcze wiele pozmieniać, czekamy na testy poszczególnych nowych graczy w tej formacji. Może ktoś błyśnie talentem?

Napastnicy, czyli Ben Diffalah, Mariusz Stępiński plus kilku młodych zmienników: to grupa, w której nie ma lidera i zdecydowanego pewniaka. Brakuje Widzewowi bramkostrzelnej gwiazdy w stylu Smolarka i Koniarka. Można powiedzieć, że dopiero najbliższe mecze mogą wykreować znaczącą postać zespołu w pierwszej linii, co daj Boże, a każdy żołnierz (tradycyjnie) w plecaku buławę nosi – nic, tylko korzystać z okazji, jaką ten przejściowy wakat stwarza. Stawiam osobiście na Stępińskiego, który już dziś pretenduje do miana prawdziwej gwiazdy przyszłości w tej drużynie, oby kiedyś i w kadrze narodowej…

Mamy więc końcowy wniosek, że może nie będzie tak źle. Młodzi gwarantują ambitne, szczere podejście do walki, bo dopiero pracują na swoje nazwiska. Los dał im szansę wczesnego zaistnienia, oby tylko wytrzymali presję w okolicznościach, gdy będzie spoczywała na nich odpowiedzialność za korzystny wynik. Tego w meczu ze Śląskiem nie mieli, bo dwie bramki załatwili rutyniarze, zdejmując młodym z ramion stres, jaki zawsze pojawia się w chwili walki o końcowy rezultat. Osobiście wolę jednak szczerość młodych wilczków, którzy swoje przegrać muszą, niż kaprysy gwiazd, w obliczu zaległości finansowych symulujących kontuzję lub markujących grę. Taki Widzew ma szansę uczciwie powalczyć o miłość kibiców, którzy – w co wierzę – wreszcie pogodzą się z działaczami i wrócą na trybuny. Mecz przyjaźni z Ruchem stwarza ku temu znakomitą okazję.

O Dołęgi Marcina przypadku, czyli jak mistrz abdykował

Nie dźwignął, ani kilograma. Jeszcze dzień przed wyjściem na pomost olimpijskiego turnieju podnoszenia ciężarów w Londynie Marcin Dołęga został w Telewizji Polskiej mianowany mistrzem olimpijskim. Faworytem wagi 105 kg był murowanym zwłaszcza po tym, jak z konkursu wycofali się dwaj najgroźniejsi rywale rodem z Rosji. O Marcinie mówił dawny mistrz, Szymon Kołecki – stojąc na tle centrum Warszawy opowiadał z dumą, że rwanie Dołęga rozpocznie tam, gdzie inni skończą, niczym Chińscy ciężarowcy w Pekinie. Sam zainteresowany nie wyprowadzał rodaków z błędu. Pytany w mediach na okoliczność zbliżającego się startu rozwiewał wszelkie wątpliwości nielicznych sceptyków: będę mistrzem, nikt nie jest w stanie mi zagrozić!

Marcin Dołęga nie podniósł ani razu sztangi o wadze 190 kg, rzeczywiście rozpoczynając konkurs od najwyższego stopnia w całej stawce. Trzy próby spalił bezdyskusyjnie, choć podobno na treningach rozpoczyna rwanie sztangi od dwustu kilogramów na gryfie, na rozgrzewkę. Co się stało? Tego nie wiedzą nawet wybitni eksperci, zaproszony do studia Robert Skolimowski, olimpijczyk z Moskwy, mówił o specyfice igrzysk, o potrzebie pokonania presji i wygrania walki z sobą samym. Inne wytłumaczenie trudno było mu znaleźć.

Szczęściem kibiców, honoru biało-czerwonych barw świetnie bronił Bartłomiej Bonk, zdobywca brązowego medalu. Młody ciężarowiec miał nawet szansę na złoto, ale minimalnie spalił ostatnią próbę w podrzucie, dyktując ciężar o trzy kilo większy, niż wynosi jego aktualny rekord życiowy.  Zrobił znakomitą robotę, pokazując jednocześnie, że na sukces w igrzyskach składa się cały szereg rozmaitych czynników. I że niekoniecznie mianowanie przed rozpoczęciem zawodów może zrobić mistrza z murowanego faworyta.

Różnymi ścieżkami biegną losy olimpijskich triumfatorów: kulomiot Tomasz Majewski swój pierwszy złoty medal olimpijski zdobył w sytuacji, gdy nikt na niego nie stawiał. W Londynie potwierdził dominację, ale jest to człowiek, który ponoć z ogromnym luzem, bez napięć nerwowych, podchodzi do całego szumu, towarzyszącego olimpijskim rozgrywkom. Nie każdy umie się od tego odciąć. Z Majewskiego nikt na siłę mistrza w Londynie nie robił, zresztą on sam  powtarzał, że niczego nie musi, chociaż bardzo chce. Należy to rozumieć: odczepcie się, swoje zrobiłem, oczywiście znów powalczę, ale znam realia, może się nie udać. Akurat się udało, może właśnie ze względu na ów „luz mięśniowy”, jaki Majewski ma w sobie, gwiżdżąc na wszystko poza sumiennym wykonywaniem własnych obowiązków. I poza utworami grupy Motorhead, które ma w słuchawkach, co akurat bardzo pochwalam.

Może Dołęgę pokonała własna pycha, może nadmierne obciążenie, stworzone dzięki telewizyjnej nominacji na mistrza. Nie każdemu pracuje się łatwiej ze świadomością, że oto na pozytywny sukces twojej roboty, patrząc ci na ręce, liczy właśnie kilkadziesiąt milionów ludzi… Ale – to z kolei znowu efekt uboczny telewizyjnego przekazu – Dołęga walczyć musiał nie tylko ze sztangą, ale z ogromnym zapotrzebowaniem na sukces, wymagany zarówno przez naród, jak i grono telewizyjnych luminarzy marketingowych. Spójrzmy, jak irytująco wiele spotów reklamowych przerywa nam relacje TVP z olimpijskiego turnieju. Sponsorzy muszą dostać oglądalność! A jak wzmocnić w widzach chęć obejrzenia przed ekranem pasjonującej rozgrywki naszych o medale? Cóż, najlepiej nasączyć widza przekonaniem, że oto nasza „szansa” na medalowy sukces graniczy z pewnością, jest w zasięgu ręki! Wystarczy tylko sięgnąć –  i już będziemy wszyscy mieli kolejną okazję do biesiady w poczuciu triumfu i zadowolenia. Oczywiście wszystko dzięki przekazowi Telewizji Polskiej…

Tak działa telewizyjna socjotechnika, oczywiście zostawiając potworne skutki uboczne na psychice samych zawodników, którzy przecież nie żyją w próżni, wiedzą, o czym mówi się w mediach na ich temat. Potem natomiast dziwimy się, że – cytując jednego z dziennikarzy – „medalowe szanse Polaków topnieją jak lody w lipcowym słońcu”.  Z pewnością nie tylko presja mediów przesądza o porażce w turnieju olimpijskim, to byłoby uproszczenie, ale bez żadnych wątpliwości jest jednym z poważnych czynników, jakie należy brać pod uwagę, szukając przyczyn nieudanego występu.

Choć pewnie zdarzają się sytuacje, w których wytwarzana przez dziennikarzy presja ma się zupełnie nijak do sytuacji na sportowej arenie. Spójrzcie na klęskę doświadczonej Anny Rogowskiej, ona akurat nie ma problemu z telewizją. Jej w konkursie, by skutecznie walczyć o medale zabrakło prawdopodobnie tylko jednej rzeczy. A właściwie osoby. Moniki Pyrek.

O wakacyjnym świecie, czyli wpis po urlopie…

Wakacyjny kontakt z morzem daje, obok czystej przyjemności kąpieli w nieoczekiwanie ciepłym Bałtyku, chwilę refleksji. Wchodząc do wody człowiek daje się ogarnąć żywiołowi nijak nie przystającemu do dzisiejszej galopady, życia „na piątym biegu”, jak ładnie tuż przed śmiercią powiedziała Szymborska. Oto morze jest czymś ponadczasowym: było tu od początku, swoimi falami opłucze wiele jeszcze pokoleń amatorów wakacyjnej przygody. Gdyby miało pamięć oraz świadomość, jak chciał Lem w „Solaris”, nadto mogłoby udostępnić swoją wiedzę ludzkim historykom, nie trzeba byłoby żadnej archeologii, żmudnego zbierania poszczególnych danych ze skrawków, ukrytych w ziemi – lub pod morskim dnem. Archeolodzy mogliby zająć się spisywaniem tego, co morze ma do powiedzenia o minionych tysiącleciach.

Z wody, jakby nie było przyjemnie, trzeba w końcu wyjść na ląd – a tam olimpiada. Smutna jakaś, bo każdy z napięciem czeka na medale, jeszcze przed igrzyskami powieszone na szyjach reprezentantów Polski przez wybitnych specjalistów od sport-marketingu w Telewizji Polskiej. Oczywiście, zgodnie z tradycją nakręcania telewizyjnej oglądalności, należało najpierw powiedzieć narodowi, ile medali „statystycznie” możemy zdobyć – wymuszając na ludziach oczekiwanie. Bo teraz wszystkich ma interesować owych medali zdobycie. Bardzo łatwo sparzyć się na takiej filozofii przedwczesnej, co wyraźnie pokazują olimpijskie przypadki naszych sportowców.  Drugą stronę – nomen omen – tego medalu, stanowi coraz wyraźniejszy podział sportowego światka nad Wisłą, na „półświatek” zawodników i „półświatek” działaczy. Ci drudzy, narzekając na mizerię olimpijskich osiągnięć (czyli zwalając winę na wykonawców tego pseudo-sukcesu) pokazują słabość polskiego systemu zarządzania sportem. To politycy przyznają związkom sportowym pieniądze z publicznej składki, m.in. na przygotowania olimpijskie, w poszczególnych dyscyplinach. Natomiast w związkach dochodzi już do podziału gotówki: jak widać, forsy dla działaczy nie może zabraknąć nigdy (każdy dostaje sowitą pensję) – ale na cykle przygotowań nie zawsze wystarcza. Wspomniał o tym, a właściwie półgębkiem mu się wypsnęło, niejaki Paweł Zagrodnik, nasz dzielny judoka, ocierający się o medal,  a startujący w Londynie przypadkowo. Zagrodnika skrzywdzili sędziowie, być może dlatego – rozgoryczony po kontrowersyjnej porażce z Japończykiem – wspomniał, że większość  naszych judoków przygotowywała się do londyńskiego turnieju za własne pieniądze, bo rodzimy związek nie gwarantował im funduszy. W takim wypadku nie może dziwić globalny brak sukcesów naszych olimpijczyków: biurokracja i złodziejstwo, jak w innych dziedzinach naszego życia, decydują o przebiegu sportowych wypadków w sposób nie przypominający żadnej normalności.

A w Widzewie znów bieda aż piszczy, dotychczasową drużynę wyprzedano właściwie w całości. Ze zgrozą trzeba myśleć o początku kolejnego sezonu. To jednak materiał na oddzielne rozważania.