O trafnych spostrzeżeniach ekonomistów, czyli świat socjalizmem owładnięty

W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” (27.09.2012) znany amerykański autor książek gospodarczych, Benjamin Barber, daje niezwykle trafną diagnozę ekonomicznej sytuacji naszego świata. Na zadane w wywiadzie pytanie, czy dziś żyjemy w kapitalizmie, politolog odpowiada dokładnie tak:

„Myśl wolnorynkowa sugeruje, że rząd powinien być mały, a regulacje minimalne. Wolny rynek powinien być pozostawiony sam sobie, by mógł swobodnie działać. Tylko że tak naprawdę żyjemy w świecie, który można nazwać kapitalizmem kolesiów, gdzie korporacje używają państwa do przepychania swoich interesów. Te interesy tworzą monopole lub oligopole (jak w przemyśle paliwowym). Zatem idea mówi, że rząd nie powinien przeszkadzać w działaniu wolnego rynku, ale w praktyce rząd pomaga niektórym na ich wniosek, za pieniądze innych oczywiście. W tym modelu firmy nie konkurują między sobą, tylko o względy rządu.”

Trudno zaprzeczyć wybitnemu ekonomiście, który – choć w swej doktrynie opowiada się za umiarkowaną interwencją państwa w wolnorynkowy mechanizm – w sposób trafny i dobitny wskazuje przyczyny obecnego kryzysu na świecie. Mówi, w tym samym wywiadzie, że przez ostatnie 40-50 lat Europa była zbyt skupiona na państwie, a za mało na przedsiębiorczości czy wolnym rynku. I to właśnie, zdaniem Barbera, przesądza o jej obecnych kłopotach…

Ów interwencjonizm państwowy to nic innego, jak właśnie socjalizm, w czystej postaci. Model ekonomiczny, w którym biurokracja, nadmiar administracji i utrzymywanych z budżetu etatów rozrasta się do rozmiarów, przytłaczających normalny obrót gospodarczy, jaki w państwie dzieje się na skutek wymiany dóbr między prywatnymi przedsiębiorstwami. Gdy aparat państwowy „dusi” mechanizmy wolnorynkowe, to znaczy nakłada na wszystkich obywateli zbyt duże koszta utrzymania publicznych wydatków (min. właśnie na administrację), wtedy przeciętny obywatel ma mniej pieniędzy w kieszeni, czyli po prostu gorzej żyje. Czyli odczuwa kryzys… Trudno nie zauważyć, że w naszym kraju taki proces właśnie się odbywa – i marną pociechą jest, że kilka europejskich krajów na południe od nas boryka się z podobnymi kłopotami.

Nas, Polaków, choć jesteśmy w Unii Europejskiej, los gospodarczy innych państw nie powinien zanadto obchodzić. To, na jakim poziomie żyjemy, zależy w największym stopniu od poczynań naszego własnego aparatu władzy. Dziś, co przykro powiedzieć, władzę tę na wszystkich szczeblach sprawuje partia, która w swoim programie zapisała, że jest ugrupowaniem konserwatywno-liberalnym. A jest to oczywiste kłamstwo. Doprawdy nie rozumiem, jak podobna definicja programowa ma się do czysto socjalistycznych poczynań – jak ciągłe zwiększanie kosztów życia obywateli w jawnych i ukrytych podatkach, jak mnożenie etatów w administracji publicznej, od samorządów miejskich czy regionalnych do władzy centralnej (liczba ministerstw i etatów w nich tworzonych). Widać gołym okiem, że (korzystając z ogólnoeuropejskiej retoryki kryzysowej) nasz własny Rząd wpędza nas w coraz większą biedę, dyktując coraz to nowe pomysły na drenowanie kieszeni zwykłych ludzi.

To kolejny banał, ale Platforma Obywatelska nie jest w tej dziedzinie żadnym prekursorem. Od czerwonych po czarnych, apiać i od nowa odtwarza się nad Wisłą niesławna Polska Ludowa… Można tylko żałować, jeśli było się wyborcą PO, że z wielkich i szumnych zapowiedzi uczynienia z Polski kolejnej zielonej wyspy jak zwykle zostało to samo: „wodka i ogórcy”. Politycy i ich pociotkowie mają dobrze (to te Barberowskie wielkie firmy, kolaborujące z Rządem), wszyscy inni klepią biedę. Czy naprawdę trzeba amerykańskich politologów, żeby przypominać o tym krajowym wyborcom?

Sprostowanie p. Witolda Rosseta

Pan Witold Rosset, po opublikowaniu na tym blogu tekstu w Jego sprawie, napisał kilka słów sprostowania. Przerzucam je tutaj, z przeprosinami – faktycznie, mało dokładnie sprawdziłem szczegóły politycznej drogi bohatera komentarza. Natomiast cała wymowa mojego wpisu zostaje oczywiście nie zmieniona:

„Jeśli już piszesz, że Czekalski zaczął mieć kłopoty z prawem, to warto zauważyć , że sąd go uniewinnił. A skoro piszesz, że zmieniałem ugrupowania jak rękawiczki, to zwracam uwagę, że zapisałem się do jednej partii i jestem w niej do tej pory, mimo że ona już prawie nie istnieje. I akurat to mnie różni od zdecydowanej większości innych postaci na naszej politycznej scence. Partie wchodzą w różne sojusze i koalicje, taka już ich natura. Unia Wolności i demokraci to dokładnie to samo tylko nazwa się zmieniła, a już przypisywanie mi że byłem w SLD to oczywista nieprawda. Powstało kiedyś porozumienie wyborcze Lewica i Demokraci zresztą bynajmniej nie lokalnie tylko ogólnokrajowo. Już sama nazwa pokazuje odrębność. A jak Napieralski wygrał z Olejniczakiem i oświadczył, ze pomysł LiD go nie interesuje, to na drugi dzień mnie w tym interesie nie było, a klub radnych zmienił nazwę z Lewica i Demokraci na Lewica i mnie w nim nie było. Do PO też się nigdy nie zapisałem. Zachowanie niezależności to był mój warunek jak uzgadnialiśmy moje kandydowanie. Nie ma minimum niezależności, nie ma mnie w klubie. Jak dla mnie całkiem uczciwe i z ich i z mojego punktu widzenia.”

O Witolda Rosseta przemowie, czyli punkt wyjścia do szerszej dyskusji

Gdy Witold Rosset wszedł na mównicę, na sali zapadła cisza. Taka specjalna, nerwowa, pełna mrocznego napięcia. Później mówiono, że gdyby w powietrzu zawiesić lewitującą żarówkę, zaświeciłaby sama… Rosset wiedział, że skutkiem tej przemowy, a ściślej: głosowania, które wkrótce miało nastąpić,  będzie wyrzucenie go z klubu radnych Platformy Obywatelskiej łódzkiej Rady Miejskiej.

Witold Rosset nie chciał bowiem zgodzić się na partyjną dyscyplinę, zarządzoną w głosowaniu. Jako radny otrzymał, jak wszyscy w klubie, partyjne polecenie wsparcia uchwały o utworzeniu Zarządu Zieleni Miejskiej.  Rosset nie uznawał tego pomysłu za słuszny. Wiedział również, że jego opór nic nie da: większością głosów PO projekt zostanie uchwalony. Dlatego na sali mówił z emfazą, z trudem tłumiąc drżenie rozchwianego emocjami głosu… „Teraz możecie mnie już wyrzucić” – rzekł na koniec, schodząc z mównicy.  Stało się dokładnie tak, jak przewidział: Zarząd Zieleni Miejskiej radni PO przegłosowali. A potem, już w głosowaniu klubowym, wyrzucili Rosseta ze swych szeregów.

Witold Rosset nie jest w pejzażu łódzkiego samorządu postacią szczególnie wyjątkową. „Narodził się” jako rzecznik prezydenta Łodzi Marka Czekalskiego, kojarzonego z politycznym obozem „różowej” Unii Demokratycznej, a jeszcze bardziej z podejrzanymi pieniędzmi Andrzeja Pawelca, u którego w firmie przyszły prezydent miasta pracował jako szef marketingu. Potem Czekalski zaczął mieć kłopoty z prawem, ale one Rosseta ominęły: przez lata z różnym powodzeniem startował w lokalnych wyborach, zmieniając jak rękawiczki ugrupowania polityczne. Unia Wolności, SLD, Demokraci – w końcu PO, do której przystał już w Radzie Miejskiej obecnej kadencji. Nie jako członek tej partii, ale platformerskiego klubu radnych. Zawsze miał poglądy centro-lewicowe, zawsze też skwapliwie korzystał z przyznawanych mu skrawków lokalnej władzy, piastując rozmaite funkcje w spółkach miejskich. Był współtwórcą Aquaparku, teraz ma dobrze płatne zatrudnienie w budującej część Nowego Centrum Łodzi spółce EC 1.

Dlatego niektórzy radni zadawali sobie pytanie: „W co gra Rosset?”, słuchając pełnego emocji, rozedrganego przemówienia na sali. Dla nich było jasne, że wystąpienie jest zwykłym teatrem, grą na zwrócenie uwagi opinii publicznej, którą później zdyskontować można by przy kolejnej elekcji. Nawet kosztem wykluczenia z klubu PO, bo – przypominam – Rosset wydalenia z partii, nie będąc jej członkiem, po prostu nie ryzykował. Co zatem kierowało radnym, że kontestując partyjną dyscyplinę poszedł jak z szablą na czołgi przeciw klubowi, rozsądkowi i ustaleniom rządzącej PO? Czy rzeczywiście chęć politycznego zysku „pod prąd”, wbrew dotychczasowym układom?

Być może, choć osobiście wątpię w podobną teorię. Do następnych wyborów samorządowych jeszcze dwa lata, ludzie zdążą zapomnieć o  rejtanowskim występie. Niewykluczone, że za politycznymi kulisami Platforma z czymś podpadła Rossetowi, nie spełniła złożonej obietnicy. Ale równie realne zdaje się proste wyjaśnienie: Witold Rosset uznał zwyczajnie, że sitwy i bezczelności aż na takim poziomie popierał nie będzie. Dlatego nie wsparł Zarządu Zieleni Miejskiej, złamał partyjną dyscyplinę i zrobił ze sprawy aferę. ZZM jest bowiem, o czym już niejednokrotnie pisałem, najoczywistszym dowodem partyjnej koterii, związanym z tworzeniem przez aktualnie rządzące ugrupowanie stanowisk dla swoich kolegów. Bez względu na to, jak wiele merytorycznych tłumaczeń wypływać będzie ze strony władz Miasta w obronie tego projektu, jedno się nie zmieni: fotel dyrektora nowej jednostki, tudzież trzy fotele jego zastępców, zajmą funkcjonariusze Platformy Obywatelskiej. Nie mający kompletnie pojęcia o zwierzętach, roślinach i wszelkich podobnych składnikach natury miejskiej, podległych nowemu Zarządowi.

Oto właśnie punkt wyjścia do szerszej dyskusji – w sprawie, co do której wystąpienie radnego Rosseta może być jedynie pretekstem. Oto nasz kraj, na poziomie władzy samorządowej ( i nie tylko – model powiela się na każdym poziomie zarządzania politycznego) daje nam system, w którym wspólne pieniądze podatników trafiają do rąk ludzi całkowicie przypadkowych. Tworzone są, ma się rozumieć zgodnie z prawem, spółki, fundacje lub jednostki budżetowe, na czele których, biorąc atrakcyjne pensje, stawia się osoby zupełnie „od czapy”, swoim wykształceniem i praktyką nijak do tych tworów nie pasujące. Taka spółka czy jednostka, karmiona obficie dochodami z lokalnego budżetu, może mieć za prezesa nawet osła. Byle  miał koszulkę z logo odpowiedniej partii, umiał podpisywać papiery – a wcześniej zasłużył się odpowiednim zaangażowaniem w walce  o demokratyczną władzę. Wszyscy żyjemy w systemie, promującym Dyzmów, których jedynym fartem jest przystąpienie do właściwiej partii w odpowiednim czasie… Nic tego nie zmieni, dopóki nie wybierzemy kogoś, w czyim interesie będzie zmiana całego systemu. To trudne, ale na polskiej scenie politycznej są partie, przynajmniej deklarujące wprowadzenie wolnościowych idei. Trzeba, gdzie się tylko da, odciąć polityków od zarządzania publicznymi pieniędzmi – a co się z tym wiąże, odebrać biurokracji partyjnej możliwość zarządzania publiczną składką. Czyli po prostu – zlikwidować koryto, prywatyzując dosłownie co się da. Właśnie po to, by politycy (czyli nasi Dyzmowie) nie mieli prawnej możliwości osadzania się na fotelach w spółkach/fundacjach/jednostkach, opartych na publicznym kapitale. Wspólne pieniądze powinny służyć ogółowi! Można wydawać je na bezpieczeństwo (policja, wojsko) i sprawiedliwość. I koniec. Wszystko inne, subsydiowane publicznym majątkiem, to tylko pretekst dla cwaniaków do tego, by pchać się w szeregi partii politycznych, a na koniec położyć łapę na konfiturach, jakie uprzejmy naród podaje tym darmozjadom, zgodnie z prawem i panującym systemem… A oni bezczelnie mnożą wspólne koszta, tworząc dla siebie kolejne etaty, z wymierną stratą dla konkretnych składkowiczów – w tym przypadku łódzkich podatników.  Zaś w tym samym czasie ogromna rzesza nie promowanego przez żadną partię narodu szuka pracy w Londynie albo w Irlandii… Jeśli system się nie zmieni, wystąpienia takie, jak Witolda Rosseta w Radzie Miejskiej, pozostaną pustym teatrem bez żadnego znaczenia dla lokalnej społeczności.

O „dzieciakach Mroczkowskiego”, czyli Widzew zaskakujący

Trzy mecze Widzewa na inaugurację sezonu – komplet punktów. Odmłodzona drużyna zaskakuje odwagą, konsekwencją taktyczną i… furą szczęścia, dzięki czemu odprawiła już z kwitkiem aktualnego mistrza, wicemistrza Polski oraz regionalnego konkurenta, z którym zawsze jej się ciężko grało. Dziwi ton publicystycznych reakcji na udany początek sezonu drużyny trenera Mroczkowskiego: w większości komentarzy to nie Widzew gra dobrze, ale jego rywale są w dołku, rażąc przy okazji nieskutecznością. Bolesna sprawa, bo Widzew wcale nie gra gorzej niż znaczna większość ligowej konkurencji. Młodzież stara się wykorzystywać szansę, jaką daje im przymusowe odświeżenie zespołu – a doświadczeni liderzy, jak choćby Maciej Mielcarz między słupkami, gwarantują spokój w nerwowych sytuacjach. To zresztą udane interwencje Mielcarza plus jego permanentna praca nad sobą pod czujnym okiem Andrzeja Woźniaka, są powodem nieudanych zagrań napastników drużyn przeciwnych. Temu szczęściu pod własną bramką Widzew niewątpliwie pomaga wysoką dyspozycją swojego golkipera… Cóż, za dwa tygodnie pierwszy wyjazd, do Lubina. Jeśli łodzianie również tam osiągną zwycięstwo, już nikt nie poważy się stwierdzić, że Widzew nie ma prawa zdobywać aż tylu punktów.

Na sukces sportowy, nie oglądany przy Piłsudskiego chyba rzeczywiście od 1995 roku, nakłada się mizeria relacji zarządu klubu z kibicami. Tak zwana „trybuna pod zegarem” bojkotuje mecze, osłabiając doping, który z kolei bardzo by się przydał zawodnikom. O co tu chodzi? Według różnych źródeł, klub wydał zakaz stadionowy dla kilkudziesięciu – lub stu kilkunastu – osób, bezpośrednio odpowiedzialnych za niezgodne z prawem działania, przez które klub musi ponosić konsekwencje finansowe.  Gdyby tych parudziesięciu bandytów nie miało wsparcia ze strony tzw. ultrasów, nikt nie zauważyłby nieobecności zadymiarzy na trybunach. Ale w środowisku kibiców obowiązuje specyficzna hierarchia, niczym w gangu lub w więzieniu: istnieją „przywódcy opinii”, którzy decydują o poczynaniach znacznie większej, niż oni sami stanowią, grupy pod sobą… Widzewscy ultrasi robią mnóstwo pozytywnych rzeczy – oprawy meczowe, doping, nowe piosenki, nawet akcje z oddawaniem krwi potrzebującym. Ale są oni pod przemożnym wpływem kilku szefów, niestety odpowiedzialnych również za ustawki,  wybryki bojówki „destroyers” i wszelkie inne działania ze sfery kryminalnej. Ci szefowie ciągną za sobą resztę zegarowej trybuny, zapewne też grożąc bolesnymi konsekwencjami łamistrajkom.

I tu mamy problem, bo właściciel klubu wyraźnie przestał bać się chuliganów, wojna im wydana staje się oczywistością. Wygląda, jakby Sylwester Cacek chciał zrobić podobnie, jak uczyniono z kibicami w Manchesterze Utd., za czasów słynnej akcji przeciwko angielskim zadymiarzom, rozpoczętej za rządów Margaret Thatcher. Ze stadionu Old Trafford przepędzono bandytów, zapraszając w to miejsce „pikników”, czyli normalnych kibiców, chcących przyjść na mecz z dziećmi, wypić piwko, zjeść kiełbaskę i pośpiewać kulturalne piosenki. Klub zanotował wprawdzie okres finansowych strat, ale skutecznie odświeżył trybuny, które wkrótce znów się zapełniły. Fanami nieco przypominającymi naszych kibiców siatkówki. Ale już bez gangsterskiej, nieformalnej organizacji, wykorzystującej barwy klubowe do swej przestępczej aktywności. Wyraźnie widać, że na Widzewie dzieje się podobnie. Na trzecim meczu było już o pół tysiąca więcej normalnych kibiców, niż na dwóch poprzednich spotkaniach. Ich doping staje się coraz głośniejszy…  A bilet, kupowany przez kulturalnego kibica kosztuje tyle samo, ile wejściówka, wykorzystywana przez bandytę do wejścia na stadion.

Jeśli Cackowi uda się jego zamiar, jeśli poświęci trochę pieniędzy, co mu w zamian przyniesie efekt w postaci wychowanej, pozytywnej publiczności – będzie pierwszy w Polsce.  I nie ukrywam, że bardzo mu w tym zamiarze kibicuję.