Lance Armstrong na śmietniku historii: strzelają do niego wszyscy, wielkie instytucje sportowe, związki kolarskie, eksperci, dziennikarze. Jest mały szkopuł – nikt nie pokazał światu niezbitego dowodu, że Armstrong naprawdę się szprycował. Owszem, były liczne zeznania kolegów sportowców, opinie znawców. Ale nikt go za rękę nie złapał i chyba tak naprawdę nikt nie musiał, bo wszyscy wiedzą, że i tak koszmarny proceder dopingowy jest faktem.
Właśnie, proceder. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie negował istnienia koksowej mafii w zawodowym peletonie. Tyle, że akurat na Armstronga poza licznymi słowami nie znaleziono nic, ani grama dowodu. A to nam każe przypuszczać, że z postaci siedmiokrotnego triumfatora TdF, nadto wsławionego dzielnością w walce ze śmiertelną chorobą, uczyniono blaskomiotny przykład sukcesu w walce z dopingową hydrą. Czyli zrobiono z niego kozła ofiarnego, by pokazać, że oto cały sztab ludzi, pracujących w pocie czoła w bardzo potrzebnych instytucjach, ma odpowiednie wyniki swej działalności.
Oczywiście cała ta pokazówa niczego nie zmieni. Doping w kolarstwie, jak i w każdej innej dyscyplinie sportu, pozostanie i będzie się krzewił jak dotychczas. Sposobem na jego likwidację, a przynajmniej wydatne zmniejszenie szkodliwości zjawiska, nie jest bynajmniej osądzanie wielkich postaci współczesnego sportu, tylko zwykła legalizacja dopingu. Sprawa jest prosta: trzeba natychmiast pozwolić pełnoletnim sportowcom zawodowym na zażywanie wszelkich substancji, na jakie tylko mają ochotę.
Rzecz ma się identycznie jak z narkotykami. Jeśli je zalegalizujemy, nikt tym samym nie będzie zmuszał do ich stosowania! A pozytywnym skutkiem takiej decyzji, zarówno w świecie dragów jak i sportowych dopalaczy, będzie natychmiastowa likwidacja czarnego rynku, związanego z ich produkcją oraz obrotem. Jeśli sportowiec zechce wziąć doping, będzie to jego wyłączna i samowolna decyzja, ze świadomością konsekwencji dla zdrowia czy życia. Proszę zauważyć, jaką korzyść odniósłby świat kibiców: wszystkie rozgrywki sportowe byłyby z gruntu uczciwe, bez posądzeń o niedozwolone wspomaganie. A ile pieniędzy świat zaoszczędziłby, likwidując wszystkie te instytucje publiczne, zajmujące się bohaterskim zwalczaniem dopingu w sporcie?
Nie bądźmy naiwni, szprycują się wszyscy zawodowi sportowcy. Inaczej ci „czyści” nijak nie mogliby nadążyć za „koksiarzami”. Chodzi o to, by nie wpaść na stosowaniu zabronionych chemikaliów. Legalizacja cały ten proces bezpowrotnie by przecięła, to znaczy – albo świat sportowy oczyściłby się samoistnie, albo zjawisko dopingu doszłoby do ściany, oferując (już legalnie!) środki o takiej mocy, że po ich zażyciu kolarze padaliby na zawał po przejechaniu już pierwszego etapu…
Rzecz w tym, że jest to ich problem i ich decyzja. Chcesz się ścigać w zawodach mafijnych, gdzie pęd do pieniędzy regulowany jest przez gangsterskie systemy wspomagaczy – twoja wola, wybór i decyzja. Możliwe konsekwencje znasz, jeśli zginiesz, sam sobie to załatwisz… I tyle, całe zagadnienie. Człowiek ma prawo decydować o tym co sam robi z własnym organizmem. Czy zawodowi sportowcy an bloc by wolnego dopingu chcieli? Nie sądzę. Raczej zebraliby się w kupę, przepędziliby na cztery wiatry całe to dopingowe tałatajstwo – i zaczęliby znów rywalizować normalnie, bez wszelkiego typu wspomagań chemicznych. A i łamistrajków samo towarzystwo prędzej czy później przegnałoby precz z branży.
Tylko takie prawo, gdzie zażywanie substancji dopingujących byłoby całkowicie legalne, uwolni sportowy świat od oszustwa, hipokryzji, biurokracji i żenady, związanej z udawaną troską świata o zdrowie zawodników oraz czystość rywalizacji. Tak samo jest z narkotykami – i obawiam się, że nigdy prawo takie nie zostanie wprowadzone. Naruszałoby interesy zbyt wielu złych ludzi.