Należało dla przyzwoitości poczekać kilka tygodni, obserwować i czytać – aż wreszcie nadszedł właściwy moment. Czas powiedzieć, że na naszych oczach dokonała się mała rewolucja medialna, z utrąceniem aktywności tytułów przeciwnych rządowi, za to sprzyjających PiS-owej opozycji. Nawet jeśli ktoś (jak ja) nie głosuje na partię Kaczyńskiego, widzi wyraźnie: mamy do czynienia z cenzurą, na poły nieoficjalną, półjawną – ale jednak cenzurą polityczną, godzącą w wolność słowa, jeden z filarów współczesnego państwa cywilizowanego.
Prawie jednocześnie nastąpiło kilka mocnych „strzałów”. Najpierw Cezary Gmyz wylatuje z „Rzeczpospolitej” za ujawnienie prawdy o śladach trotylu na wraku. Potem okazuje się, że Prokuratura Wojskowa fakt obecności TNT potwierdza, a wydawca „R” (w tym samym czasie) zwalnia dotychczasowego szefa „Uważam Rze”, tygodniowej przybudówki „Rzeczpospolitej”. Za Pawłem Lisickim wychodzi z redakcji tygodnika trzydziestu „dziennikarzy niepokornych”, budujących od początku sukces „URz”. Do mediów przedostaje się news o nocnych rozmowach właściciela „Presspubliki” Grzegorza Hajdarowicza z rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem. Wprawdzie zwolniony zespół redakcyjny natychmiast otwiera nowy dwutygodnik „W sieci”, ale równolegle następuje kolejna zmiana: stołek redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”obsadza Bogusław Chrabota. Dziennik natychmiast traci zęby, publikując wprawdzie czasem w tonacji antyplatformerskiej, ale nigdy w tonie propisowskim. Inaczej: może i czasem lekka krytyka poczynań rządu, lecz nigdy w kontekście istniejącej opozycji. „Uważam Rze” również przejmują nowi ludzie, z identycznym efektem: tygodnik nawet słowem nie ma prawa zająknąć się o politycznych rywalach PO, jedyne co wolno, to lekko krytykować rząd. Oczywiście bez przekraczania pewnych granic krytyki – tak, by nawet negatywna ocena działań Tuska i jego ekipy zawierała w sobie sugestię: „popełniliśmy błędy, ale przecież kierunek przez nas obrany jest słuszny”. Niczym w latach 50-tych, na początku odwilży postalinowskiej w PRL-u czasów Gomułki… Fakty są takie, że tytuły najzajadlej atakujące politykę sprawującej władzę ekipy, zostały rozbite. Nawet jeśli działały w interesie największej partii opozycyjnej, co nie kojarzy się z wzorem dziennikarskiej rzetelności.
Mamy więc dowód na istnienie cenzury w pozornie wolnej prasie polskiej. Nigdy nie twierdziłem, że popieranie jakiejś opozycji kosztem aktualnie rządzących jest słuszne: w „Rzepie” i „Uważam Rze” publicystyczne konstatacje, wskazujące na potrzebę wymiany PO na PiS z Jarosławem Kaczyńskim były czasami wręcz bolesne. Ale obok apologetów narodowo-socjalistycznej partii Kaczyńskiego pisywali w obu tytułach ludzie, których wspieranie PiS nie obchodziło w ogóle. Dbali oni natomiast o taką krytykę ekipy rządzącej, by wskazywać jej posunięcia szkodliwe dla ludzi, bez sugerowania, że oto nasi kandydaci zrobiliby lepiej. Takich tekstów, bezstronnie godzących w rząd, jeśli ten zasłuży, obecnie już nie ma, w obydwu tytułach. Z przyjemnością można było tam czytać celne analizy profesorów Centrum im. Adama Smitha. Jeden z nich, Andrzej Sadowski, dał wywiad (znakomity) do pierwszego po rewolucji numeru „URz”. Potem nastała cisza: ani on, ani Robert Gwiazdowski nie odzywają się już tekstami w odmienionych rządową cenzurą periodykach. Znak to widomy, że albo nie są do głosu dopuszczani, albo nie uznają za wiarygodne pisywanie artykułów krytycznych w prorządowej prasie.
Jesteśmy więc świadkami kolejnej bitwy w polsko-polskiej wojnie, tym razem zwycięskiej dla platformerskiego salonu. Bitwy na tytuły prasowe. Fakt to bardzo niebezpieczny, bo zbliża nasz kraj do obyczajów bliskich państwom totalitarnym. Obserwujmy, jak potoczą się losy „W sieci”, który od nowego roku przechodzi zmianę do formatu tygodnika. Dajmy też szansę obu przeczesanym tytułom „Presspubliki”, choć wielkiej nadziei bym sobie nie robił: to już zawsze będą gazety bezzębne, nie dające zanadto skrzywdzić nomenklaturowej ekipy. Bo chyba rację mają ci, którzy obwieszczają jawne już współdziałanie nowej nomenklatury. Czyli polityczno-biznesowo-medialnej „grupy trzymającej władzę”, której zadaniem będzie wszelka możliwa obrona istniejącego status quo wzajemnych powiązań. Czekam, kiedy w tle pojawią się organizacje przestępcze – ale coraz już mniej tytułów prasowych i ludzi, którym wolno będzie prowadzić w tym kierunku swoje śledztwa dziennikarskie.
Ad vocem: Redaktor Stefan Bratkowski, legendarna postać wolnego dziennikarstwa, guru Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, mocno potępił zespół ludzi, odchodzących jednym frontem z „Uważam Rze”. Powiedział, że to niedopuszczalne, by jakaś gazeta przedstawiała naszą krajową rzeczywistość jako „świat do zlikwidowania”. Otóż, Panie Redaktorze – czy się panu podoba czy nie, wolne media mają prawo tak właśnie rzeczywistość postrzegać! Sam mam tę przypadłość, obecny ustrój Polski chętnie zastąpiłbym innym, dobrym dla ludzi, a nie dla rządzącej, polityczno-finansowej sitwy. I mam satysfakcję, że z szeregów SDP zdążyłem w samą porę się wypisać.