O rewolucji prasowej, czyli rządowa polityka medialna

Należało dla przyzwoitości poczekać kilka tygodni, obserwować i czytać – aż wreszcie nadszedł właściwy moment. Czas powiedzieć, że na naszych oczach dokonała się mała rewolucja medialna, z utrąceniem aktywności tytułów przeciwnych rządowi, za to sprzyjających PiS-owej opozycji. Nawet jeśli ktoś (jak ja) nie głosuje na partię Kaczyńskiego, widzi wyraźnie: mamy do czynienia z cenzurą, na poły nieoficjalną, półjawną – ale jednak cenzurą polityczną, godzącą w wolność słowa, jeden z filarów współczesnego państwa cywilizowanego.

Prawie jednocześnie nastąpiło kilka mocnych „strzałów”. Najpierw Cezary Gmyz  wylatuje z „Rzeczpospolitej” za ujawnienie prawdy o śladach trotylu na wraku. Potem okazuje się, że Prokuratura Wojskowa fakt obecności TNT potwierdza, a wydawca „R” (w tym samym czasie) zwalnia dotychczasowego szefa „Uważam Rze”, tygodniowej przybudówki „Rzeczpospolitej”. Za Pawłem Lisickim wychodzi z redakcji tygodnika trzydziestu „dziennikarzy niepokornych”, budujących od początku sukces „URz”. Do mediów przedostaje się news o nocnych rozmowach właściciela „Presspubliki” Grzegorza Hajdarowicza z rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem. Wprawdzie zwolniony zespół redakcyjny natychmiast otwiera nowy dwutygodnik „W sieci”, ale równolegle następuje kolejna zmiana: stołek redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”obsadza Bogusław Chrabota. Dziennik natychmiast traci zęby, publikując wprawdzie czasem w tonacji antyplatformerskiej, ale nigdy w tonie propisowskim. Inaczej: może i czasem lekka krytyka poczynań rządu, lecz nigdy w kontekście istniejącej opozycji. „Uważam Rze” również przejmują nowi ludzie, z identycznym efektem: tygodnik nawet słowem nie ma prawa zająknąć się o politycznych rywalach PO, jedyne co wolno, to lekko krytykować rząd. Oczywiście bez przekraczania pewnych granic krytyki – tak, by nawet negatywna ocena działań Tuska i jego ekipy zawierała w sobie sugestię: „popełniliśmy błędy, ale przecież kierunek przez nas obrany jest słuszny”. Niczym w latach 50-tych, na początku odwilży postalinowskiej w PRL-u czasów Gomułki… Fakty są takie, że tytuły najzajadlej atakujące politykę sprawującej władzę ekipy, zostały rozbite. Nawet jeśli działały w interesie największej partii opozycyjnej, co nie kojarzy się z wzorem dziennikarskiej rzetelności.

Mamy więc dowód na istnienie cenzury w pozornie wolnej prasie polskiej. Nigdy nie twierdziłem, że popieranie jakiejś opozycji kosztem aktualnie rządzących jest słuszne: w „Rzepie” i „Uważam Rze” publicystyczne konstatacje, wskazujące na potrzebę wymiany PO na PiS z Jarosławem Kaczyńskim były czasami wręcz bolesne. Ale obok apologetów narodowo-socjalistycznej partii Kaczyńskiego pisywali w obu tytułach ludzie, których wspieranie PiS nie obchodziło w ogóle. Dbali oni natomiast o taką krytykę ekipy rządzącej, by wskazywać jej posunięcia szkodliwe dla ludzi, bez sugerowania, że oto nasi kandydaci zrobiliby lepiej. Takich tekstów, bezstronnie godzących w rząd, jeśli ten zasłuży, obecnie już nie ma, w obydwu tytułach. Z przyjemnością można było tam czytać celne analizy profesorów Centrum im. Adama Smitha. Jeden z nich, Andrzej Sadowski, dał wywiad (znakomity) do pierwszego po rewolucji numeru „URz”. Potem nastała cisza: ani on, ani Robert Gwiazdowski nie odzywają się już tekstami w odmienionych rządową cenzurą periodykach. Znak to widomy, że albo nie są do głosu dopuszczani, albo nie uznają za wiarygodne pisywanie artykułów krytycznych w prorządowej prasie.

Jesteśmy więc świadkami kolejnej bitwy w polsko-polskiej wojnie, tym razem zwycięskiej dla platformerskiego salonu. Bitwy na tytuły prasowe. Fakt to bardzo niebezpieczny, bo zbliża nasz kraj do obyczajów bliskich państwom totalitarnym. Obserwujmy, jak potoczą się losy „W sieci”, który od nowego roku przechodzi zmianę do formatu tygodnika. Dajmy też szansę obu przeczesanym tytułom „Presspubliki”, choć wielkiej nadziei bym sobie nie robił: to już zawsze będą gazety bezzębne, nie dające zanadto skrzywdzić nomenklaturowej ekipy. Bo chyba rację mają ci, którzy obwieszczają jawne już współdziałanie nowej nomenklatury. Czyli polityczno-biznesowo-medialnej „grupy trzymającej władzę”, której zadaniem będzie wszelka możliwa obrona istniejącego status quo wzajemnych powiązań. Czekam, kiedy w tle pojawią się organizacje przestępcze – ale coraz już mniej tytułów prasowych i ludzi, którym wolno będzie prowadzić w tym kierunku swoje śledztwa dziennikarskie.

Ad vocem: Redaktor Stefan Bratkowski, legendarna postać wolnego dziennikarstwa, guru Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, mocno potępił zespół ludzi, odchodzących jednym frontem z „Uważam Rze”. Powiedział, że to niedopuszczalne, by jakaś gazeta przedstawiała naszą krajową rzeczywistość jako „świat do zlikwidowania”. Otóż, Panie Redaktorze – czy się panu podoba czy nie, wolne media mają prawo tak właśnie rzeczywistość postrzegać! Sam mam tę przypadłość, obecny ustrój Polski chętnie zastąpiłbym innym, dobrym dla ludzi, a nie dla rządzącej, polityczno-finansowej sitwy. I mam satysfakcję, że z szeregów SDP zdążyłem w samą porę się wypisać.

O zajściach na manifestacji narodowców, czyli jak rozumiem wolność?

W Łodzi odbyła się manifestacja antykomunistyczna. Bojowcy Młodzieży Wszechpolskiej i ONR poszli z transparentami, wznosząc okrzyki, domagające się rozliczenia czerwonych generałów. Nie tylko za stan wojenny i śmierć kilkudziesięciu ludzi – za całą formację ustrojową, prowadzącą z zapleczem sowieckiego aparatu do całkowitej degrengolady gospodarczej Polski i sąsiednich krajów demo-ludowych.

Leszek Jażdżewski, szef redakcji czasopisma „Liberte” poszedł z motyką na słońce i stanął na drodze narodowemu pochodowi. Wyniósł przed siebie własny transparent, przypominając, że prezydent Gabriel Narutowicz zginął z ręki złych endeków. Chciał przez to nakłonić kilkusetosobową grupę „endeckiej” młodzieży do złagodzenia nastrojów bojowych, przyjęcia za to idei pojednania z czerwonymi. Próbował namawiać do zgody, lecz nie udało się, poległ w swym zamiarze. Został opluty i zwyzywany, dzięki interwencji ochrony nie doszło na szczęście do rękoczynów…

I po co Ci to było, Lechu? Prowadzony przez Ciebie magazyn ma namawiać do wolności, ma to nawet w tytule. Cóż to za wolność, jeśli nie wolno manifestować własnych poglądów? Narodowcy mówią wprawdzie o karze śmierci dla watażków poprzedniego systemu, ale w ich (słusznym zresztą) zamiarze kryje się głód sprawiedliwości. Chcą, by ukarać kogoś za zabijanie w myśl politycznych idei. Dokładnie tak samo protestował lewicowy świat na rzecz zgonu generała Pinocheta, który dzięki wojskowemu przewrotowi uwolnił Chile od dyktatu czerwonego potwora: Allende. Z tym tylko, że doszedł do władzy, zabijając po drodze swych przeciwników politycznych. „Postępowcy” – ci sami, którzy teraz w Polsce bronią Jaruzelskiego – zażarcie nienawidzili reżimu Pinocheta, z miejsca chrzcząc go mianem krwawego dyktatora… Bestia strzelała do ludzi dokładnie identycznie, jak generał Jaruzelski i jego sowieccy poplecznicy. Niemniej Chile za rządów tej bestii zyskało spokój i gospodarczy dobrobyt. Co było wtedy w Polsce, wszyscy doskonale wiemy. Niektórzy (jak ja) sami to widzieli, inni uczą się na lekcjach historii: szczęśliwie jeszcze ze szkół nie wycofanych.

Leszku, nie wspieram tych, którzy Cię opluwali. W ogóle nie jestem narodowcem: libertarianie albo liberałowie gospodarczy nie widzą sensu w zamykaniu przepływu pieniądza sztucznymi barierami narodowych granic. Ale w tym akurat młodych polskich moherów wspieram całą duszą, by wreszcie rozliczyć komunistyczną bandę za to, co zrobiła Polsce i rodzinom zastrzelonych opozycjonistów. Mordowanych, przypomnę,  jedynie w myśl obrony własnych interesów polityczno-ustrojowych. Jak mawiał towarzysz Zenon Kliszko: „z kontrrewolucją się nie rozmawia, do niej się strzela!” Ci, co wtedy strzelali, teraz bezwarunkowo zasługują na karę. I rację mają ci, którzy w ramach dziś pielęgnowanej wolności słowa domagają się zadośćuczynienia.

„Liberte” ma być pismem wolnościowym. Z przykrością stwierdzam, że jest kolejną fałszywką, jedynie udającą sztandar, który ma bronić wolnościowych idei. Po pierwsze: liberałowie nigdy w swoich wypowiedziach nie będą wspierać się poglądami Michnika, Geremka czy Kuronia.  Zacytują natomiast Von Hayeka, Von Misesa i Friedmana. Powołają się na Kisielewskiego, nie będą apologetami Balcerowicza. Z prostego powodu: autorytety, stale obecne na łamach „Liberte” nie są żadnymi liberałami. W swojej działalności, jak inni socjaliści, ciągle dawali wyraz fascynacji państwowym interwencjonizmem… Jeśli redaktor naczelny pisma sam, własnym działaniem, daje nadto wyraźny dowód braku poszanowania idei wolności słowa – niech lepiej czym prędzej zrezygnuje z liberalnej retoryki, bo jej mocno nadużywa, wypaczając sens wolnościowego paradygmatu.

Nie popieram agresorów spod znaku ONR czy MP – wtedy, gdy napadają kogoś na ulicy. Tak samo staję się wojującym Żydem, gdy spotykam skinheadów, biorących na buty przedstawiciela starozakonnego wyznania… Ale w myśl tej samej zasady będę walczącym skinem, jeśli jednego z „łysych” katować będą na drodze uzbrojeni w kije anarchiści… Bo nie chodzi wcale o wspieranie politycznej idei. Trzeba z całych sił przeciwstawiać się draństwu i podłości, wszystko jedno, pod jakim występują sztandarem.

 

EDIT: W swojej relacji na łamach www.salon24.pl Leszek Jażdżewski wyjaśnia, że jednak został pobity:

http://industrial.salon24.pl/472970,leszek-jazdzewski-narodowcy-wprawdzie-juz-bija-ale-jeszcze-sl

Potępiam agresorów – nasza wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się nietykalność drugiego człowieka! Nie potępiam samej manifestacji: niech wreszcie ktoś dobierze się do skóry tym, którzy sprzedali Polskę i mordowali jej wolnych obywateli.

O zamieszaniu wokół Uważam Rze, czyli jak się robi tygodnik opinii…

„Uważam Rze” powstało w lutym 2011, szybko awansowało do pierwszej ligi naszych tygodników opiniotwórczych i zajęło swoją niszę. Faktycznie, zebrało „autorów niepokornych”: Ziemkiewicza, Wildsteina, Warzechę, potem Łysiaka (by wymienić czołówkę stawki ponad trzydziestu piór) i zaczęło pisać przeciw rządowi. Ściślej: wbrew Platformie Obywatelskiej, ale za to z niskimi ukłonami wobec PiS. Ton propisowskiej uniżoności był w tej opozycji aż nadto słyszalny. Zatem – choć zawsze dawało się wyłowić z gazety kilka wartościowych tekstów – generalne oddanie się zespołu  w objęcia drugiej co do statystyk partii w Polsce, nakazywało z dużą ostrożnością przyglądać się działaniom publicystycznym tygodnika… Jednakże tytuł, wraz z natychmiastowym osiągnięciem dobrej pozycji na rynku prasy, zyskał też famę gazety niezależnej, odważnie stawiającej tamę wszechobecnej w mediach sielankowej wizji naszego kraju jako wyspy powszechnej szczęśliwości.

Nigdy nie rozumiałem tych zachwytów, bo niby dlaczego wspieranie silnej opozycji kosztem innego, choć rządzącego giganta, ma być oznaką niezależności dziennikarskiej??? Żadna to niezależność, taka sama propaganda, choć akurat pro-opozycyjna.  No, ale w treści „Uważam Rze” dobre było odważne flekowanie absurdów nadwiślańskiego Tuskoraju, więc odrzucając nachalny kaczyzm niektórych autorów, dało się generalnie „URz” poczytać bez smarowania sobie rąk wazeliną prorządowej służalczości… I ten stan właśnie się skończył. Wydawca uwalił „URz” w oryginalnej formie, wyrzucając z pracy naczelnego, Pawła Lisickiego. Za którym natychmiast ruszyło trzydziestu muszkieterów, opromienionych sławą pierwszego zespołu dziennikarstwa antyrządowego. Co to nie wahał się przytykać Tuskowi tam, gdzie inni za to samo całowali go w siedzenie z pozycji ugiętych kolan. Od dwóch tygodni „Uważam Rze” wychodzi w totalnie odświeżonym wizerunku personalnym, z autorami, których nazwiska raczej debiutują na publicystycznej scenie.

Czy zmiana faktycznie jest wstrząsem, zamachem na dziennikarską niezależność, dowodem na nieformalną cenzurę ze strony powiązań biznesowo – politycznych, oplatających rynek dzisiejszej prasy? Pierwszy, niepokojący sygnał wobec dynamicznych działań „URz” pojawił się przecież zaraz po wejściu tygodnika na rynek. Niemal natychmiast okazało się, że sprzedana zostaje „Rzeczpospolita”, co dla publicystycznej przybudówki dziennika oznaczać musiało dokładnie identyczny los… Presspublica wzięła za jednym zamachem dwa tytuły, co od razu też wygenerowało powszechne wątpliwości, czy tygodnik o jednoznacznie antyrządowym charakterze utrzyma się tam choćby w perspektywie miesiąca. Życie pokazało, że przetrwał prawie dwa lata, ale już wówczas mówiono, że pacyfikacja „URz-owskiej niezależności” jest tylko kwestią czasu.  Nie jest więc upadek autorskiej koncepcji Lisickiego i jego ludzi żadnym zaskoczeniem dla osób, które uważnie od początku obserwowały losy tygodnika.

Sprawa druga: afera Cezarego Gmyza i mocno kontrowersyjne na nią reakcje Grzegorza Hajdarowicza, właściciela Presspubliki. Trzecia rzecz: jak donosi portal wirtualnemedia.pl, krótko przed zwolnieniem z pracy Paweł Lisicki otrzymał propozycję odkupienia z Presspubliki praw własności do „Uważam Rze”! Miał tę propozycję złożyć Jan Godłowski, wiceprezes zarządu wydawnictwa. Lisicki, jak sam twierdzi, nie zdążył nawet zacząć poszukiwań chętnych do wyłożenia gotówki: wywalono go z dnia na dzień… Jeśli odrzucimy naiwną wiarę w przypadek, wszystkie elementy układanki, zmierzającej do strącenia z rynku gazety o jednoznacznie uwierającym władzę charakterze, mogą złożyć się w logiczną całość. Można więc powiedzieć, że zamach prorządowego, wydawniczego mainstreamu powiódł się w stu procentach.

Ludzie Lisickiego tymczasem się rozpierzchli, ale już deklarują wspólne podniesienie głowy pod innym szyldem. Obserwujmy, może uda się im wskrzesić publicystyczny sukces, trzeba mieć w to wiarę. Ale ludzi o poglądach naprawdę niezależnych, szukających na łamach prasy celnych strzałów w polityków, drenujących nasze kieszenie, interesuje raczej przyszłość obecnego „Uważam Rze”. Bowiem teraz, wbrew pogłoskom o tuskolandowej sprzedajności, Grzegorz Hajdarowicz ogłasza tygodnik gazetą wolnorynkową i prawdziwie (czyli gospodarczo) liberalną. Wyszły dwa numery, oba mocno jeszcze chaotyczne, niespójne – z wyraźną, wręcz rozpaczliwą próbą natychmiastowego odnalezienia własnej formuły. Na razie gazeta boleśnie przypomina „Przekrój”, czyli składankę tekstów „dla wszystkich i dla nikogo”, ale już da się z tej magmy wyłowić smakowite rodzynki. Numer 50(97) / 2012 daje w temacie tygodnia skrupulatną analizę – piórem Tomasza Urbasia – gospodarczej zagłady, jaką nieuchronnie szykuje nam obecny rząd. Nic nowego, ale już stronę dalej arcyciekawego wywiadu udziela gazecie Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. A. Smitha. Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego ta ekonomiczna organizacja nie rządzi jeszcze naszym krajem… Tu kolejny raz Sadowski dosadnie wyjaśnia, co trzeba zrobić, żeby bieda w Polsce się skończyła. W tym samym numerze ciekawa rozmowa  z byłym doradcą Margaret Thatcher, celna analiza Aleksandra Pińskiego pod hasłem „Polska biedna na zawsze”, udany rozrachunek ze stanem wojennym (Leszek Pietrzak) – i to na razie tyle. Albo tyle, bo na skutek gwałtownej rewolucji tytuł miał szansę całkowicie zatracić swój antyrządowy wizerunek. Larum odtrąbiono zbyt wcześnie, bo „Uważam Rze” być może stanie się tym, co już dzisiaj pojawia się w niektórych opiniach. Tygodnikiem przeciwplatformerskim, ale bez propisowskiej retoryki. Niechby tak się stało, oby w poszukiwaniach wizerunku taka właśnie koncepcja zwyciężyła. Wówczas łatwo będzie odrzucić zarzuty, wpinane dotąd Hajdarowiczowi za tuskową lizodupność przy sprawie „trotylowej” – i wcześniej.

O rundzie Widzewa, czyli wielki brak równowagi

Druga połowa wieńczącego jesień meczu z Podbeskidziem pokazała, niczym mały model, formę Widzewa w przekroju całej rundy. Ospałość i zachowawcze odbijanie piłki, dopóki przeciwnik nie załaduje nam gola lub dwóch. Wtedy zaczyna być gorąco, to i my ruszamy do boju, żeby odrobić straty. Zespół „załapuje”, rusza się lepiej cała druga linia i od razu też inaczej wyglądają poczynania ofensywnie. Jeszcze nie jest to wówczas futbol totalny a la Barcelona, z udziałem całej drużyny zarówno w obronie jak i w ataku. Ale jeśli zespół rusza zdesperowany do walki, zupełnie inaczej patrzy się na ich grę.

Problem w tym, że zespołowi w przekroju rundy zbyt rzadko chciało się grać w ten sposób. Widzew prezentował się nierówno, dlatego też nie zajmuje wyższej niż dziewiąta pozycji w tabeli. Po zadziwiającym początku, meczach u siebie pełnych animuszu i zadziorności, nastąpił okres marazmu, gry słabej, momentami fatalnej, zachowawczej. Czy jest tak, że drużyna zbudowana w znacznej części z piłkarzy na progu dorosłości ma prawo zachowywać się chimerycznie? Może tak jest. Ale czynników, składających się na brak równowagi formy zespołu w przekroju rundy jest z pewnością więcej. Tymczasem cieszmy się, że przewaga nad strefą spadkową jest bezpieczna. Jednak kibice chcieliby wreszcie oglądać drużynę, która swoją ambicją i zaangażowaniem pokazałaby wolę walki o coś więcej… Może będzie to realne po zimowych transferach, choć osobiście nie wierzę w żadne cuda i raczej godzę się z myślą, że ten sezon jest kolejnym na przeczekanie trudnych czasów. Może też zdarzy się tak, że rozwiązanie problemów ze stadionem wyprostuje przyszłość klubu i drużyny. Naiwnie wierzę, że w końcu zobaczymy światełko w tunelu.

Tradycyjnie warto na koniec rundy pokusić się o krótkie oceny Widzewskich piłkarzy. Na plus, minus lub znak zapytania.

Maciej Mielcarz – ? Jego występy w pierwszych meczach sezonu napawały optymizmem. Widać było pewność, doświadczenie, pracę pod okiem Andrzeja Woźniaka. Rutynowany bramkarz wprowadzał spokój w defensywnych poczynaniach drużyny. Niestety, przytrafiła mu się poważna kontuzja, poprzedzona kilkoma głupimi wpadkami w ostatnich przed urazem występach ligowych.

Miloś Dragojević – minus. To podobno wielki talent, na treningach odbijający wszystko, co leci w jego stronę. Moim zdaniem w ani jednym meczu ze swoim udziałem nie potwierdził tych możliwości. Niepewny na przedpolu, zbyt wolny na linii, wpuścił dwie bramki między nogami. Zdrowy Mielcarz jest zdecydowanie od niego lepszy, przynajmniej w tej chwili.

Łukasz Broź – plus. Niezła rudna w wykonaniu prawego obrońcy, kapitana zespołu, a ostatnio nawet reprezentanta Polski. Pewny przy wykonywaniu jedenastek, aktywny w ofensywie, w zasadzie bezbłędny pod swoją bramką. Szkoda tylko, że deklaruje odejście w przerwie zimowej…

Thomas Phibel – plus. Wprawdzie konto czarnoskórego gladiatora obciąża kilka poważnych błędów z wczesnej fazy rozgrywek, ale generalnie pozyskanie tego piłkarza jest jednym z najlepszych transferowych strzałów Widzewa. Na pewno wypełnił lukę po Ukahu na środku obrony, a napastnicy rywali już zaczynają powtarzać, jak trudny do przejścia jest Thomas Phibel. Na pewno przyda się wiosną.

Hachem Abbes – ? Zanotował kilka rażących błędów, będąc drugim filarem środka defensywy, a rywale strzelali nam wtedy bramki. Mądrze grający, spokojny, nieźle wyprowadzający piłkę i groźnie uderzający głową Tunezyjczyk ma jeden problem. Niefrasobliwość pod bramką. Gdyby nie głupie wpadki, byłby jednym z najlepiej grających stoperów ligi.

Jakub Bartkowski – ? Uniwersalny boczny defensor i to jest jego atut. Ma obie nogi, dzięki czemu spokojnie może grać z każdej strony bloku defensywnego. Jednak zbyt wiele bramek dla przeciwników padło jesienią po jego błędach. Musi zdobyć doświadczenie, niezbędne do skutecznej gry w obronie. Właśnie je gromadzi, więc wiosną powinno być lepiej.

Alex Bruno – plus. Dla mnie jest to odkrycie rundy i nie rozumiem zupełnie, dlaczego trener Mroczkowski się na niego obraził. Najlepszy technik w zespole, waleczny, przebojowy, skuteczny. Gdy on gra dobrze, budzi się cała drużyna. Jest jakiś problem na linii zawodnik – sztab trenerski w widzewskiej szatni, niewątpliwie zadaniem trenerów będzie na wiosnę wyprostowanie tej sytuacji.

Radosław Bartoszewicz – ? To jest wół roboczy, specjalista od czarnej roboty, typowy defensywny pomocnik, który zbiera wśród kibiców komplementy za pracowitość. Rzeczywiście dobrze wspomaga blok obronny, miał też dwie lub trzy asysty w przekroju rundy. Ale mam wrażenie, że jest zbyt mało widoczny w ofensywie, ma też kłopot z wyprowadzaniem piłki przy przejściu do ataku. Zbyt często podaje do tyłu lub do kolegi obok. Trochę więcej gry do przodu i będzie OK.

Princewill Okachi – plus. Boguś Kukuć pisze w „Widzewiaku”, że trenerzy znaleźli na Malcie perełkę, ale ja będę nieco chłodniejszy w ocenie Okachiego po jesieni. Facet narobił nam ogromnego apetytu w pierwszych meczach, gdy rzeczywiście jak profesor ośmieszał rywali, przecinając ich akcje niczym podwórkowym dzieciakom. Miał też przebłyski znakomitej gry ofensywnej. Ale właśnie dlatego oczekujemy po nim znacznie więcej: stać go na super grę, którą jednak  zbyt rzadko prezentuje! Ma wahania formy, ale jest młody. Poczekamy.

Sebastian Dudek – minus. Wahałem się, czy ocena nie jest zbyt surowa, ale po namyśle zostaję przy swoim. Problem taki jak z Okachim: oczekiwania wobec tego piłkarza po przyjściu ze Śląska były znacznie większe. W pierwszych meczach grał świetnie, rozgrywał, ożywiał poczynania zespołu. A potem zgasł, skończył na ławie, by obudzić się dopiero pod koniec meczu z Podbeskidziem. Jest świetnym ofensywnym pomocnikiem, o ile mu się chce. Jak mu się wiosną nie zachce, trzeba go komuś sprzedać.

Marcin Kaczmarek – plus. Nie ma co dywagować, serce i płuca zespołu. Ma ogromny walor, jakim jest waleczność, którą sympatyczny lewoskrzydłowy przykrywa braki w wyszkoleniu technicznym. No i latka lecą… Ale mimo to Kaczmarek był jednym z tych zawodników, którzy jesienią w Widzewie prezentowali się najrówniej. Był niezawodny.

Ben Difallah – minus. Chyba większość fanów Widzewa nie kryje rozczarowania postawą tego zawodnika. Zamiast strzelać bramki markował grę, przewracał się, narzekał i kaprysił. A pożytku dawał z siebie niewiele.  Jeśli się nie przebudzi na wiosnę, pewnie odejdzie. Inna sprawa, że napastnicy żyją z dokładnych podań, ich często Benowi brakowało pod bramką rywala.

Mariusz Stępiński – plus. Bardzo udany start do kariery młodego napastnika, który już zbiera na sobie łakome spojrzenia bogatszych klubów, nie tylko polskiej ligi. Niewątpliwy talent, poparty rzadkim w tym wieku rozsądkiem, chłodną głową i inteligencją na boisku. Widać, że chłopak jest w domu i w klubie świetnie prowadzony. Jeśli tego nie zepsuje, zrobi karierę jak Boniek, ma ku temu wszelkie szanse.

Mariusz Rybicki – plus. Kolejna „młoda strzelba”, bardzo atrakcyjnie grający zawodnik, do szybkości i dobrej techniki dokładający boiskową uniwersalność. To m.in. na nim opiera się nadzieja kibiców, że wielki Widzew da się wkrótce jakoś odbudować. Za Mariuszem przemawia specyficzna bezczelność w grze i czujna opieka, jaką roztacza nad nim sztab trenerski. Będą z niego ludzie.

Takim piłkarzom jak Krystian Nowak, Sebastian Radzio, Sebastian Duda czy Adrian Pietrowski bardzo dziękujemy za niezłe występy i życzymy powodzenia w drodze do pierwszej jedenastki. Takim zawodnikom, jak Adam Banasiak, Aleksander Lebiediew  a w szczególności Jakub Kowalski – serdecznie dziękujemy i żegnamy bez żalu. Papa! A takich ludzi, jak Emerson Carvalho czy Patryk Stępiński z największą chęcią zobaczylibyśmy w końcu na murawie, panie trenerze! Być może wiosną będzie ku temu okazja.