O plebiscycie „Energia Kultury”, czyli jak rozstrzygnąć kontrowersje

Już czwarty raz rozstrzygnięto w Łodzi plebiscyt „Energia Kultury”. Wymyśliły go dwie szefowe łódzkich redakcji: Gazety Wyborczej i Telewizji TOYA. W pierwszej edycji, jako dziennikarz zespołu redakcyjnego TV TOYA zajmujący się m.in. sprawami kultury, zostałem zaproszony do konkursowej kapituły. Zgłasza ona kandydatów do nagrody za najlepsze wydarzenie kulturalne roku w Łodzi. Mam zaszczyt pracować w kapitule do dziś, a plebiscyt od czterech lat organizowany, stał się jedyną w mieście formą promocji kultury en bloc, bez podziału na „wyższą” i „masową”. Zaproponowana forma konkursu i głosowania publiczności (w tym roku swoje głosy na kandydatów finałowej dziewiątki oddało ponad dwa tysiące osób) przyjęła się wśród uczestników plebiscytu, nie tylko z Łodzi. Ale towarzyszą jej kontrowersje, które warto omówić z perspektywy osoby, tkwiącej niejako w środku procesu, wyłaniającego kandydatury do nagrody.

Otóż Kołyskę Newtona – symbol energii, jaka ma promieniować z nagrodzonego wydarzenia – dostają nie tylko imprezy z przeznaczeniem dla wytrawnych konsumentów, kulturalnej elity miasta czy regionu. Obok wystawy dwudziestowiecznych mistrzów sztuki współczesnej (Picasso, Klee, Kandinsky) nominację otrzymał w tym roku koncert Stinga. A gali operowej „Tytus Manliusz” Vivaldiego partnerowała nominacja dla zaułku OFF Piotrkowska – miejsca kultury alternatywnej w zrujnowanej fabryce. Otwartość plebiscytu jest jego cechą rozpoznawczą. O ile pojawiają się głosy krytyczne, że oto postponujemy wysoką kulturę, stawiając ją w jednym rzędzie z imprezami masowymi, odpowiadam: tak ma być. Takie jest postanowienie kapituły, która co rok stoi przed pytaniem o zasady głosowania. Nie ma żadnego regulaminu Energii Kultury, ale jeśli taki kiedyś powstanie, będzie zawierał klauzulę o otwartości przyjmowanych zgłoszeń. Bo, rzecz jasna, zgłoszenia zdarzeń pod wybór grupy finałowej, napływają od łódzkiej publiczności. Kapituła dokonuje ich selekcji, kłócąc się czasem zawzięcie o ostateczny kształt grupy nominowanych. Ale wyboru dokonać trzeba – i on właśnie jest znakiem pewnej elitarności naszego plebiscytu. Nie  masowość niektórych nominatów, a właśnie fakt, że znaleźli się w tak nobliwym otoczeniu. Jak się wydaje, zasada taka zmiany się nie doczeka. W każdym razie kapituła woli takiej zmiany nie wyraża.

Druga sprawa to kryteria wyboru grupy finalistów pod kątem, rzekłbym, wagi tych wydarzeń. Nie masowości lub elitarności – ale właśnie wagi bez względu na zasięg. I tu kontrowersji jest najwięcej. No, bo jak wytłumaczyć nominację dla wzmiankowanej OFF Piotrkowskiej, czy klubu „Owoce i Warzywa” w jednej z poprzednich edycji? Miejsca, nie wydarzenia. Mało znane – dopiero na dorobku. Splendoru grupie finałowej raczej nie przynoszą. Jednakże, co ciekawe, z analizy finałowych obliczeń dowiadujemy się, że zyskują duże poparcie głosujących! W tym roku OFF Piotrkowska otarła się o zwycięstwo, przegrała nieznacznie, dopiero po zliczeniu sms-ów. A wygrała głosowanie internetowe, co starczyło do zajęcia drugiego miejsca. Dopiero lub aż drugiego, bo z wyraźną przewagą nad stawką pozostałych kandydatów.

Mówiąc szczerze, podczas obrad kapituły sam się zastanawiam, czy warto popierać takie nominacje… Wolałbym, jeśli plebiscyt pokazywałby jednoznacznie grupę takich aktów kulturalnych, które w przekroju roku nie budzą niczyich wątpliwości. Ale koledzy z szacownej kapituły przekonują mnie wtedy, że naszym celem jest również promocja kultury. O ile więc niektóre z nobliwych wydarzeń (bądź miejsc) w zasadzie bronią się same – nawet bez finałowej nominacji – inne trzeba nominować na zachętę, by trochę wesprzeć ich istnienie. Argumentacja słuszna, bo promocja dla kultury to źródło przetrwania, bez niej nikt nie znajdzie poszczególnych miejsc czy wydarzeń. Przypuszczam więc, że kolejne edycje Energii Kultury również będą zaskakiwać obserwatorów nominacjami nietypowymi, może lekko na wyrost, ale ze wskazaniem potencjału rozwojowego. Aczkolwiek wszystkie decyzje odnośnie finałowej grupy należy podejmować z rozwagą.

Brakuje mi, od początku istnienia plebiscytu, zgłoszeń filmowych i literackich. Owszem, są finałowe nominacje – dla poszczególnych filmów, książek z łódzkimi akcentami. Ale patrząc globalnie na ofertę poszczególnych sektorów łódzkiej kultury, najlepiej radzą sobie sztuki plastyczne, teatr i muzyka. Liczba proponowanych obrazów filmowych (biorąc pod uwagę tradycję tego miasta!) oraz – szczególnie – dzieł literackich, nigdy od czterech lat nie przekroczyła znikomej wielkości. Martwią się tym, jak usłyszałem w tegorocznych kuluarach, zwłaszcza sami twórcy. Środowisko literackie w Łodzi jest silne, to samo – bez żadnych wątpliwości – dotyczy także filmowców. Problem leży zapewne po stronie wagi, jakości dzieł. Trudno wartościować, lecz w takich plebiscytach ważne jest kryterium odbioru, szlachetnego rozgłosu. To on ma znaczenie dla kapituły, która nie waży się pełnić roli zbiorowego recenzenta, lecz chce jedynie wsłuchać się w głos publiczności. Ten często bywa dla łódzkiego filmu i literatury niezbyt przychylny.

O „Do Rzeczy” w sprzedaży, czyli niepokorni znów piszą…

Wrócili – po dwóch miesiącach przymusowej banicji. Grupa „niepokornych” publicystów Pawła Lisickiego odnalazła się na rynku tygodników opinii w błyskawicznym tempie, powołując do życia pismo „Do Rzeczy”. Jest tam, poza grupą skupioną wokół braci Karnowskich na łamach konkurencyjnego „W Sieci”,  ten sam właściwie zestaw nazwisk, który zdecydował o sukcesie rozbitego niedawno rządowym atakiem zespołu „Uważam Rze”.

Czy nowy tygodnik ma szansę przejąć schedę po zaskakująco dobrze sprzedawanym dodatku  „Rzeczpospolitej”? Na rynku prasowym, wskutek zawirowań wokół sprawy „niepokornych”, utworzyła się teraz zgoła odmienna sytuacja – od tej, w której zaczynali dziennikarze „URze”. Mamy na rynku nie jeden tygodnik o wyraziście opozycyjnym charakterze, ale trzy: „Do Rzeczy”, wychodzące już z czwartym numerem „W Sieci” – oraz samo „Uważam Rze” , pozostające jako pismo o charakterze łagodniejszym, lecz jednak pozwalające sobie na umiarkowaną krytykę obozu władzy. Zespoły redakcyjne i wydawcy tych czasopism będą musieli stoczyć walkę o tę samą grupę czytelników. Do konfitur, jakie pojawiły się na rynku medialnym wraz z poczytnością „Uważaka” stara się dobrać większa liczba chętnych smakoszy. Rozpoczyna się zatem kolejny etap gry politycznej, ale też rynkowej, bo oba aspekty zaistnienia nowej publicystyki, niepokornej wobec obozu władzy, należy traktować z jednakową uwagą…

Czy debiutant, w zasadzie hybryda starego tytułu pod nową nazwą, ma szansę w tej rynkowej batalii? Czas pokaże, ale czytelnik „Do Rzeczy” otrzymuje do swych rąk pismo chyba najbliższe charakterem do dawnego „URz”. Poprzedni zespół nie ma w składzie – z wiodących nazwisk – braci Karnowskich, Warzechy i Feusette’a. Wszyscy publikują „W Sieci”, co na przedostatniej stronie „DR” skomentował, w typowym dla siebie stylu, Waldemar Łysiak. „Nikt nie zdradza równie pięknie, jak przyjaciel” – cytuje samego siebie wielki pisarz wyjaśniając, że Karnowscy od dawna knuli dywersję na zespole Lisickiego, jeszcze za  wspólnej kadencji szykując sobie lokal pod własną siedzibę. I planując rozłam jeszcze przed wypadkami z Gmyzem i Hajdarowiczem w rolach głównych… Kolejna sugestia „Wilka” wydaje się jednak karkołomna: Karnowscy działali jakoby na polecenie Kaczyńskiego, bo – cytuję – PiS chciał mieć drugi dobrze sprzedający się biuletyn partyjny. Może to i prawda, ale jak w takim razie postrzegać istnienie na łamach „Do Rzeczy” wyraźnie propisowskiej retoryki? To właśnie aspekt, który najwyraźniej łączy zawartość nowego tygodnika z jego poczytną, uprzednią wersją. Odrzućmy złudzenia, „Do Rzeczy” atakuje wprawdzie poczynania Tuskowej ekipy, ale wciąż z pozycji, zakładających ewidentne sprzyjanie największej partii opozycyjnej. Jest w numerze, na stronie 34, tekst prof. Zdzisława Krasnodębskiego z podtytułem: „”Co powinien zrobić PiS, aby odsunąć Donalda Tuska od władzy”… Jest też elaborat Piotra Semki, poświęcony zmarłej Jadwidze Kaczyńskiej, zakończony słowami: „Bez jej wpływu na synów nie byłoby tego, za co miliony Polaków szanują Jarosława i śp. Lecha Kaczyńskich”… Nie trzeba więc jaśniejszego dowodu na fakt, że pismo „Do Rzeczy” celuje swoją treścią do serc tych uczestników polsko – polskiej wojenki, którzy negują wprawdzie skuteczność działań Platformy Obywatelskiej, ale też wyraźnie domagają się powrotu do władzy Prawa i Sprawiedliwości.

Heroiczny bój o wolność słowa, toczony przez ekipę, zamykającą za sobą z dużym hukiem drzwi redakcji „Uważam Rze”, trzeba więc postrzegać dwojako. Istotnie, trzydziestka niepokornych padła ofiarą wręcz gangsterskiego napadu ze strony rządu i jego biznesowych sługusów. Stała się celem bezprzykładnego w dziejach wolnej Polski aktu wykastrowania tytułu, bijącego ze wszystkich sił w politykę obozu władzy. Ale Tusk, co widać wyraźnie po losach obecnej „Rzeczpospolitej” i przeczyszczonego „Uważam Rze”, zniszczył nie tyle gazetę antyrządową, co właśnie propisowską! Dla premiera najgroźniejsze było generowanie pod sztandarami poczytnego tygodnika tych samych emocji, które kierują częścią Narodu, wciąż wierzącą w zamach smoleński i modlącą się pod PiS-owskimi krzyżami. Osoby, które nie akceptują rządów PO, ale daleko im także do zachwytów nad PiS-owską opozycją, nie znajdą w „Do Rzeczy” (ani też zresztą w tekstach „W Sieci”) pełnej zgodności ze swoimi poglądami. Chcąc poczytać teksty, dowalające rządowi, muszą tam przedzierać się przez pro – kaczystowską retorykę. Czy faktycznie oznacza to pełną niezależność dziennikarską???

Podział niepokornej grupy na konkurencyjne ekipy sprawia, że na rynku prasowym zaczęły działać dwa tygodniki o bardzo podobnym charakterze. Mają identyczną objętość – i po kilka wiodących nazwisk po swojej stronie barykady. Pierwszy numer „Do Rzeczy” jest ostrzejszy, bardziej emocjonalny od czwartego „W Sieci”, które stara się wypłynąć na wody nieco spokojniejszej, wyważonej debaty. Choć w obu tytułach znaleźć można teksty – perełki. „Do Rzeczy” wciąga główną tematyką numeru, bo obok frapującej wypowiedzi Cezarego Gmyza, w której zamyka on temat prawdy w sprawie TNT, niezawodny Rafał A.Ziemkiewicz pisze o jawnej polityce niszczenia wolności mediów w III RP. Tamże – chłodny i precyzyjny jak zawsze Wildstein, Łysiak nie do ominięcia (na Boga, przestańcie się wreszcie kopać po kostkach z Ziemkiewiczem – gracie w tej samej drużynie!!!), czy Jacek Przybylski, autor świetnego tekstu o amerykańskich konserwatystach. Ale i „W Sieci” daje kilka smakowitych tekstów: pojawia się Tomasz Logan Tomaszewski z genialnym studium przemijania (łzy cisną się do oczu…). Jest udany komentarz Łukasza Warzechy o człowieku neosowieckim, Krzysztof Rybiński świetnie rozkłada na części pierwsze zjawisko gospodarczego upadku państwa… Ale obydwa pisma ruszają na łamach te same zagadnienia: jest tu i tam sprawa sędziego Tulei, dubluje  się wspomnienie o Jadwidze Kaczyńskiej oraz odniesienie do relacji z „Gazetą Polską’ („DR” wyprzedza konkurentów wywiadem z red. Sakiewiczem). I tak dalej… Mimo drobnej różnicy w tonie wypowiedzi, zawartość obu tytułów uderza zbieżnością.

A to każe nam natychmiast stwierdzić, że walka o czytelnika na rynku prasowym będzie dla obydwu redakcji batalią o przetrwanie. Dochodzi wciąż aktywne „Uważam Rze”. Najbliższe miesiące pokażą więc, czy tytuły, które wypączkowały na „aferze cenzurowej”, nie będą zmuszone zwijać żagli… A to odbyłoby się z wyraźną szkodą dla równowagi  debaty publicznej w Polsce! Wprawdzie mainstreamowi politycy dbają głównie o wpływy w telewizjach, ale jeśli nowe tygodniki nie przetrwają rywalizacji o czytelnicze słupki, sytuacja wróci do tej sprzed początku całej historii z trotylem. Zakładam przy tym, że wydawcy obu nowych gazet zachowają niezależność i odwagę w publikowaniu kontrowersyjnych treści… Mimo wszystko, prognozy w tak kształtujących się okolicznościach rynkowych nie mogą być zbyt różowe. A dla mnie osobiście ulubionym tygodnikiem opinii wciąż pozostaje „Najwyższy Czas!”. Czego i Państwu życzę.

O „predatory state”, czyli państwie drapieżczym

Okazuje się, że istnieje niezła definicja rządów, jakie obecnie rozwijają się nad Wisłą. „Państwo drapieżcze”, z angielska „predatory state”, charakteryzuje się tym, że władza wysysa z nas pieniądze, niczym drapieżca krew swej ofiary. Rzekomo na cele publiczne, a tak naprawdę wydaje tę kasę na własne interesy.  Bartosz Marczuk w „Rzeczpospolitej” (nr 23, 28.01.2013) podaje tę definicję za Bartłomiejem Radziejewskim („Rzeczy wspólne”) – złorzecząc Donaldowi Tuskowi za fotoradary.  Urządzenia te – „szpony drapieżcy” – służą wszechwładnym urzędnikom do wydzierania z nas pieniędzy, które (choć z deklaracji mają pójść na drogi) gdzieś na pewno rozpłyną się w morzu polskiej biurokracji…

Świetnie, że komentatorzy widzą wreszcie problem i nie boją się nazywać zjawiska wprost. Ale też warto przy tej okazji spojrzeć nieco szerzej: czy „szponami predatora” nie będą dla nas takie instytucje współczesnej władzy, jak choćby ZUS, NFZ czy izby skarbowe? To wszystko jedynie pośrednicy w  zbieraniu od narodu haraczu zbyt wysokiego niż to, co aparat polskiej biurokracji daje obywatelom w zamian. Nie mamy godziwych emerytur, rzetelnej opieki zdrowotnej, niskich podatków. Oczywiście – dróg też nie mamy, ale trzeba podkreślać z całą mocą: fotoradary to tylko jeden z elementów systemu, przez który wszyscy polscy obywatele systematycznie biednieją, nie otrzymując w zamian (jak piszą przywoływani tu publicyści) odpowiedniego „serwisu” w postaci usług publicznych. Lub pieniędzy, zostawianych w kieszeni dzięki przyjaznemu systemowi podatkowemu.

Polska, choć chwali się w świecie sukcesami swojego „młodego kapitalizmu” jest w gruncie rzeczy państwem znacznie bardziej socjalistycznym, niż uchodząca za taką Szwecja. Czemu Szwedom, płacącym swojemu fiskusowi średnio 50% własnych dochodów, żyje się lepiej, niż (teoretycznie) mniej uciskanym Polakom? Ano, Szwedzi mają na każdym kroku usługi publiczne na wysokim poziomie. Wiedzą i widzą za co płacą każdego miesiąca ciężką kasę z własnych kieszeni. Ten „socjalizm z ludzką twarzą” daje im komfort bieżącego życia, bo ich składki idą naprawdę NA NICH. A nie na utrzymanie żarłocznej, „drapieżczej” właśnie, państwowej biurokracji. Na co idą składki Polaków? To jasne – w pierwszej kolejności na utrzymanie urzędników, a etatów biurokratycznych nasza władza każdego roku tworzy coraz więcej. Nie są to bynajmniej produktywne miejsca pracy: zatrudniani tam ludzie, oczywiście „krewni i znajomi królika”, często pobierają sowite apanaże z publicznej składki za pracę, którą trudno ocenić czy wymierzyć. Nie wiadomo, co dają społeczeństwu setki posad urzędników NFZ w sytuacji, gdy pieniędzy na godziwe leczenie publiczne wciąż jest za mało…  Ciekawe byłyby konkretne obliczenia: ile złotych zyskają polscy pacjenci, gdyby zlikwidować jednocześnie NFZ i Ministerstwo Zdrowia – a pieniądze, potrzebne miesięcznie na ich utrzymanie, przekazać szpitalom i poradniom???

Szwedzi świetnie wiedzą o tym, że nie stać ich na biurokrację. W stutysięcznym Orebro jest tylko JEDEN ośrodek władzy politycznej, nazywa się Landstyrensen. Na jego czele stoi wojewoda i nadzoruje również sprawy lokalne, jako regionalny samorząd. W każdym polskim mieście wojewódzkim są tymczasem trzy ośrodki władzy: jeden centralny (Urząd Wojewódzki) i dwa samorządowe (Urząd Miasta, Urząd Marszałkowski). Łatwo policzyć,  ile pieniędzy są w stanie zaoszczędzić Szwedzi na zbędnych etatach biurokratycznych. Mogli dzięki temu wybudować np. sieć podziemnych parkingów pod całym Orebro. Nie trzeba przypominać, jakie problemy z parkingami mają duże polskie miasta.

Przykłady można by mnożyć i rozszerzać. „Drapieżcze” polskie państwo nie liczy pieniędzy, bowiem przyjęło strategię łupieżczą: jak nam zabraknie, to zabierzemy ludziom. W końcu mamy władzę i każemy im płacić… Tymczasem banalna prawda ekonomiczna kłuje w oczy: im więcej państwowego interwencjonizmu, im więcej biurokracji i niepotrzebnych wydatków systemowych, państwo będzie biedniejsze.  To znaczy, że ludzie w nim mieszkający będą biedniejsi – to właśnie nad Wisłą boleśnie przerabiamy od 1989 roku. A wszystkim, którzy twierdzą, że w naszej gospodarce powinniśmy wzorować się na pomysłach, sprawdzonych w bogatych krajach zachodnich, powtórzmy kolejną z banalnych prawd. Otóż Polska NIE JEST bogatym krajem zachodnim. I żadne z keynesistowskich, czyli socjalistycznych rozwiązań ekonomicznych, sprawdzić się tu nie ma prawa. Po prostu nas na to nie stać.

O smutnym końcu gladiatorów, czyli ręczni oblali egzamin

Zapowiadało się nieźle, skończyło – jak zwykle. Drużyna, już nie „Orłów Wenty”, lecz co najwyżej „Orzełków Bieglera”, dostała surową lekcję poważnej piłki ręcznej. Przed spotkaniem z Węgrami Marcin Lijewski, jeden z weteranów dawnej kadry, mówił wprost: zawsze wygrywaliśmy swoją walecznością, którą nadrabialiśmy braki w technice i taktyce drużyny. W domyśle – nigdy nie byliśmy tak dobrzy, jak wskazywałyby nasze najlepsze wyniki…

Może i tak, mecze ręcznej reprezentacji od czasów pierwszych „Wentowych” sukcesów oglądaliśmy zawsze z nerwami napiętymi jak postronki. O sukcesach Polaków decydowały zwykle niuanse, jakieś heroiczne zrywy lub piekielne szczęście. Trochę przypomniał się tamten czas, gdy Robert Orzechowski wkręcał Serbom gola w ostatniej sekundzie meczu… Ale z Węgrami było już inaczej. O ile w pierwszej połowie, głównie za sprawą dopieszczanej przez Bieglera obrony, stawaliśmy dzielnie Madziarom  – o tyle druga odsłona obnażyła wszelkie niedostatki zespołu, ubiegającego się o awans do najlepszej ósemki świata.

Bo – jak się zdaje – Węgrzy pokonali nas nie rękoma, lecz głową. Poznali świetnie naszą drużynę w na poły sparringowym meczu podczas Turnieju Noworocznego. Uśpił nas, kibiców, osiągnięty wówczas remis: zdawało się, że i teraz z tym rywalem wystarczy zagrać na swoim normalnym poziomie. Ale Madziarzy wykorzystali tamten mecz na spisanie uwag wiodących – poznali nasze mocne punkty, by już w poważnych mistrzostwach zastosować zdobytą wiedzę. Konkrety? Proszę bardzo: Michał Jurecki, Karol Bielecki i Krzysztof Lijewski, nasze „strzelby” drugiej linii, praktycznie ani razu nie wypaliły jak należy. Wystarczy przejrzeć statystyki. Ilość strat naszej piłki w ataku pozycyjnym? Aaa, rywale dokładnie przyjrzeli się polskim wariantom ataku, dzięki czemu wkładali łapy akurat tam, gdzie powinna trafić piłka. Czyli  w poprzek linii podania: rozgrywający/kołowy. Tylko dzięki swej wybornej formie strzeleckiej Bartek Jurecki rzucił aż tyle bramek… Większość podań na koło przecinali rywale, bądź prokurowali obroną nasze gubienie piłki…

Resztę kłopotów, już tradycyjnie, nasi gladiatorzy zafundowali sobie sami. Jak można nie trafiać z tak wielu czystych pozycji? Jak można rzucać bez przygotowania? Wreszcie, co boli najbardziej: jak można całkowicie wyeliminować z gry własne skrzydła, gdy wiadomo, że największa siła obrony rywala tkwi na środku??? To wszystko pytania, na które częściowej odpowiedzi udzielił już Marcin Lijewski, po drugą część należałby się udać do Michaela Bieglera. Do którego zresztą i tak większych pretensji mieć nie można, bo na tę długość trenerskiej kadencji sporo zdążył zrobić. Może faktycznie należy poczekać dwa lata na rozliczenie jego pracy z zespołem…

No cóż, jak dla mnie hiszpańskie Mistrzostwa Świata w piłce ręcznej właśnie dobiegły końca. A dla Państwa?

O gladiatorach po nowemu, czyli „ręczni” z szansą na sukces

Niby nowa drużyna, a jakoś znajomo… Reprezentacja Polski piłkarzy ręcznych, już pod wodzą trenera Michaela Bieglera, walczy w hiszpańskim mundialu o naprawę reputacji, nadwątlonej nieco brakiem sukcesów w ostatnich latach. Znajomo na parkiecie, bo zespół narodowy wciąż opiera się na doświadczonych filarach – bracia Jureccy, Sławek Szmal, Krzysztof Lijewski, Bartłomiej Jaszka… Rewolucji nie było, bo nowe twarze zdecydowanie pełnią w  zespole drugorzędne funkcje. Przed pierwszym meczem z Białorusią właściwie tylko Robert Orzechowski pojawił się w podstawowej siódemce – reszta to rezerwowi, czekają na swoją szansę.

Polska wygrała z Białorusią dwoma bramkami. To dobry wynik, lecz wciąż mówi niewiele o potencjale naszej drużyny. Z szacunkiem dla rywala, nie postawił naszym poprzeczki zbyt wysoko, jedna tylko gwiazda (Rutenko) to za mało na zespół ze światowej czołówki, jakim wciąż są Polacy. Problem w tym, że czołowa dziesiątka dzisiejszego handballa to grupa szalenie  wyrównana i wynik w każdym spotkaniu podobnych sobie przeciwników jest na tym poziomie sprawą otwartą. Zatem prawdziwym sprawdzianem dla biało-czerwonych będą dopiero mecze z rywalami najwyższej światowej półki.

Co na dziś można pochwalić? Z pewnością większą konsekwencję w obronie, dynamikę w powrocie do defensywy, wytrzymałość zespołu (grali cały mecz w bardzo dobrym, szybkim tempie) – wreszcie uniwersalizm strzelecki, każdy rzuca,wariantów w ataku jest sporo. No i dyspozycja Szmala, gra jak dawniej – niektórzy skreślili go przedwcześnie, a on po prostu wyleczył urazy i wrócił do dawnej skuteczności. Co ganimy? Na pewno nonszalancję w ofensywie, bo zbyt wiele dogodnych okazji nasi jeszcze marnują. W ataku ciężar gry spoczywa ponadto na drugiej linii, skrzydeł nie używamy praktycznie w ogóle. A gra bokami zawsze rozciąga szyki obronne rywala… Mam też nadzieję, że trener Biegler pozwoli na turnieju pograć zmiennikom, bo wariant z dziesięcioma zawodnikami na boisku w czasie meczowej godziny jest w przekroju długich rozgrywek mocno ryzykowny. Średnia wieku naszej drużyny z pewnością nie jest najniższa w turniejowej stawce. Problem z meczu otwarcia to także brak koncentracji w drugiej połowie: pod koniec nasi, prowadząc bezpiecznie kilkoma bramkami, wyraźnie przysnęli, fundując nam nerwową końcówkę. Mimo ambicji rywala, należało jednak zachować czujność do końca. Na pewno zawodnicy powinni między sobą przedyskutować temat skupienia i należytej uwagi, bo turniejowi przeciwnicy z pewnością walczyć będą do ostatniej minuty.

Mimo tych paru mankamentów – jest dobrze. Pod wodzą niemieckiego trenera polska drużyna jeszcze nie przegrała, choć faktycznie mecze z wielkimi rywalami dopiero przed nami. Obyśmy mieli po nich mnóstwo satysfakcji, bo na mistrzostwach świata mają Polacy dużą szansę pokazać się z dobrej strony i osiągnąć dobry wynik. Trzeba jednak wszystko wygrywać  – a ten cel biało-czerwoni z pewnością mają w zasięgu ręki. Czekamy na pomyślne wieści z Barcelony!

O łódzkiej awanturze, czyli jak się tabloid miastu przysłużył…

Ależ zamieszanie wokół Łodzi! Nareszcie, można by rzec. Zgodnie z zasadą, że lepiej niech mówią źle, niż mieliby w ogóle nie mówić. Fakty są bezwzględne: dzięki paszkwilowemu artykułowi w angielskiej bulwarówce Łódź zyskała tyle ogólnopolskiej promocji, jakiej nie miała od wizyty papieża Polaka w roku 1987. Okrutna ironia losu, bo kolejne rządzące miastem ekipy polityczne (od czerwonego betonu, przez czarną ekipę „Kropy” do dzisiejszych socjalistów z ludzką POtwarzą) zawsze się dwoiły i troiły, by pokazać światu swój promocyjny wysiłek. A tu klops, wszystkie w historii wolnej Polski obsady Wydziału Promocji Urzędu Miasta Łodzi nie zrobiły dla miasta nawet kropelki tego, co zmalował reporter „The Sun” jedną tylko publikacją. Naprawdę, prezydent Zdanowska, miast słać dyplomatyczne noty, powinna faceta natychmiast zatrudnić w urzędzie – zaczynając angaż od premii za skuteczne działanie.

I cóż z tego, że tabloid, że pisał artykuł z tezą: ferment poszedł w świat. Wreszcie o Łodzi usłyszał ktoś poza filmowcami, wędrującymi na kolanach do szkoły i schodów, na których siadywał Polański.  Zupełnie bezpłatnie „The Sun” zrobił miastu reklamę i aż się prosi, by władze zdyskontowały sukces kolejnymi działaniami. Teraz swą politykę turystyczną Magistrat powinien oprzeć na haśle: „Przyjeżdżajcie zobaczyć, czy naprawdę jest tu tak źle”.   Może udać się bardziej, niż próba wypromowania ciężkozbrojnej turystyki żydowsko-martyrologicznej, w jakiej lubował się zarząd Jerzego Kropiwnickiego, budując (skądinąd chwalebnie) pomniki, dokumentujące łódzki holokaust…

Czas jednak otrząsnąć się z oparów absurdu, jakie uniosły się nad Łodzią po znamiennej publikacji w angielskiej gazecie. To znakomity moment, by pokazać jak rozpaczliwe stają się wysiłki kolejnych polityczno-urzędniczych ekip, by wymęczyć jakąkolwiek wizję miasta, wciąż z ogromnym wysiłkiem podnoszącego się po upadku wielkiego przemysłu. Za komuny tekstylia, wymyślone dla Łodzi w czasach ziemi obiecanej, podtrzymywały egzystencję tysięcy robotniczej braci. Transformacja ujawniła nie tylko skrajną niereformowalność wielkich manufaktur, ale też gigantyczny problem z ludzkimi masami, nagle pozostawionymi samym sobie po likwidacji miejsc pracy. Na tym, jak gospodarczo ożywić ludzką tkankę Łodzi, łamią sobie zęby kolejni tego miasta gospodarze. Bo też, jak się zdaje, potrzeba tu zmian radykalnych, a nie tylko lekkiego przyklepywania nędzy, która tkwi w łódzkich podwórkach od czasów przemysłowych.

Od zawsze, jako urodzony łodzianin, powtarzam prawdę, że to powinno być „miasto eventowe”. Punkt turystyki chwilowej, dającej tkance miejskiej pieniądze z krótkotrwałych wizyt gości spoza Łodzi. Przykład Atlas Areny, paradoksalnie wykpiwanej przez obecne władze inwestycji poprzedniej ekipy pokazuje, że tylko na duże koncerty i wydarzenia sportowe przyjeżdżają do nas goście. Inaczej – nikt tu nie zajrzy, bo i po co? Nie ma morza, jeziora, gór ani zabytków. Powinien za to kwitnąć handel (targi) i rozrywka wokół niego: wszelkie formy zdarzeń kulturalnych, elitarnych bądź masowych. Tak rozwinęły się w średniowieczu kupieckie miasta Hansy!!! To powinno być „polskie Las Vegas”, mekka przyjezdnych, bo tylko oni mogą dostarczyć zabiedzonej Łodzi niezbędny zastrzyk kapitału, jaki ożywiłby tutejszą populację.  Sytuację wręcz ustawia położenie Łodzi, w centrum kraju, na styku autostrad, wreszcie (choć z bólem) wyłaniających się z transportowej mapy Polski… Powoli, ale systematycznie, rozwija się tu port lotniczy. Jeśli władza zadba, by można było do Łodzi łatwo dotrzeć – a także nie będzie przeszkadzać temu, by było PO CO tu przyjechać, miasto stanie na nogi. I nie będziemy musieli przejmować się artykułami w prymitywnych brukowcach zagranicznych.

O rządowym outsourcingu, czyli jak Michał Boni księgowych zwalniał

Strach padł na biurokratów: Minister Cyfryzacji Michał Boni zapowiedział zwalnianie księgowych w inspektoratach, jakie rząd (ustawowo) nadzoruje w terenie. Ma iść na bruk tysiąc czterysta osób, zatem natychmiast polały się łzy „wrażliwych społecznie” polityków lewicowych wszelkiej maści…

Nie jest dobrze, gdy ludzie tracą pracę. Dobrze jest odchudzać biurokrację, której rozbuchane koszta wszyscy w Polsce odczuwamy – żyje nam się wciąż trudniej i drożej. Gdzie jest wyjście z sytuacji? Ano, pytając o wywalanie na bruk nikt z wrażliwców nie zapytał, dlaczego wciąż nasz rząd nie daje rozwijać się małym firmom, w których zwalniani księgowi mogliby znaleźć pracę? Ucisk fiskalny wobec drobnej przedsiębiorczości powoduje, że wciąż zbyt drogo jest zakładać firmy – zwłaszcza te najmniejsze, jednoosobowe. A takie przedsiębiorstwa również potrzebują księgowych… Jest logiczne, że im więcej powstaje firm, różnej specjalności – tym więcej rozmaitych fachowców może znaleźć tam zatrudnienie. Tacy ludzie pracowali by konkretnie i wymiernie, produkując określone wartości: a nie, jak większość urzędników, przekładających papierki z miejsca na miejsce, odbębniałaby ośmiogodzinny dzień pracy zupełnie bezproduktywnie.

Konkluzja: rząd, zwalniając z pracy urzędników powinien w tym samym momencie zmniejszyć koszta pracy dla firm. Spowodować innymi słowy, by firm powstawało więcej. Inaczej wszelkie wyrzucanie księgowych z pracy jest całkowicie szkodliwe, powiększa tylko bezrobocie i frustracje społeczne, zamiast realnie ograniczać wydatki państwa. Z tych tysiąca czterystu wyrzuconych większość pewnie i tak trafi na zasiłek…

I ostatnia sprawa. Ciekawe, czy ktoś obliczył ile etatów biurokratycznych utworzono w nowo powstałym Ministerstwie Cyfryzacji. Może się okazać, że powyżej tysiąca pięciuset. A wtedy o żadnej ograniczeniu biurokracji państwowej mowy być nie może.

O katastrofalnym proroctwie, czyli jaki będzie rok 2013…

Ledwie umilkły obawy w sprawie rzekomego końca świata, a już rozlegają się  pierwsze proroctwa, wieszczące Polsce totalną zapaść finansową w nowym roku. Przestrzegają autorytety, głównie ze strony opozycji: uwaga, zjeżdżamy po równi pochyłej! A wszystko za sprawą mitu kryzysowego i wewnętrznych walk w Platformie Obywatelskiej, ponoć coraz bardziej zajadłych. Niektórzy, jak choćby prof. Jadwiga Staniszkis, nazywają premiera Tuska „już nieistniejącym” pionkiem w brutalnej grze, jaka toczy się za kulisami teatru działań politycznych.

O micie kryzysowym od dawna wiemy, że wykorzystywany jest przez krajowe władze na usprawiedliwienie własnych, niepopularnych decyzji. Łatwo wprowadzać w życie kolejne działania, które drenują ludziom kieszenie, a potem zwalić na „ogólnoświatowy kryzys ekonomiczny”. Ale czy rację mają przerażeni profeci, wieszczący atak strasznej biedy w  roku 2013, właśnie z powodu szykowanych nam, a ewidentnie szkodliwych, posunięć gospodarczych władzy? Nie wiemy, natomiast jedno jest pewne: niektóre zamiary (lub dokonane posunięcia)  rządzącej Polską ekipy faktycznie mogą budzić niepokój „przeciętnych Kowalskich”. A strach to poważny: o pracę lub koszta życia, które w najbliższym roku faktycznie ulec mogą podwyższeniu, o ile rząd nie wycofa się z pewnych zamiarów. Lub nie zmieni obecnie wdrażanych, a szkodliwych, zmian prawnych.

Najprościej sięgnąć po trzy konkretne przykłady, więcej nie trzeba, bo jeśli każdy z nich się sprawdzi, będzie to oznaczało wymierne zubożenie mieszkających w Polsce ludzi. Oczywiście z wyłączeniem sekty polityków i zblatowanych z nimi wielkich oligarchów finansowych.

Po pierwsze: planowane faktycznie przez rząd wejście do strefy Euro. Może jeszcze nie w tym roku, ale rację ma prof. Staniszkis mówiąc, że samo wejście na drogę zmiany monetarnej będzie dla Polski kosztowne. Oznacza bowiem konieczność dostosowania do Euro cen podstawowych artykułów, zapewniających ludziom przetrwanie, a od których zależy przecież dochód budżetowy. Benzyna już jest droga „europejsko”, zdrożeją pozostałe nośniki energii oraz te artykuły rynku wewnętrznego (głównie żywność), które dotąd broniły się przed wpływami politycznych euro-doktrynerów. A „Kowalski”? Jeśli będzie musiał zapłacić za chleb i najtańszą wędlinę tyle, co jego odpowiednik w Niemczech – na pewno odczuje to w kieszeni. I zbiednieje, bo droższe będzie wszystko, co potrzebne mu do przetrwania na podstawowym poziomie. Pensji nikt nie podwyższy, nadto – gdy już Euro wejdzie – duża część handlowców wykorzysta ten fakt do podwyżek cen na swoje produkty. Pamiętacie? Identycznie było przy denominacji! I nijak nie da się z tym zawalczyć… Zatem, wniosek pierwszy już mamy: zmiana waluty w Polsce niewątpliwie złączy się ze zubożeniem ogromnej części mieszkających w Polsce ludzi, zwłaszcza tych najbiedniejszych, najmniej zarabiających.  I będzie to widoczne już na etapie „wstępnym”…

Po drugie: na krajowej piętnastce pod Bydgoszczą władza testuje nowy system do ścigania piratów drogowych, są kamery, obliczanie średniej prędkości. Jeśli politycy/urzędnicy zafundują nam takie systemy na wszystkich trasach, nadto – zgodnie z zapowiedziami – stawiane będą nowe fotoradary, zwiększy się ilość wystawianych mandatów drogowych. A to znaczy, że w kieszeniach odczują wszystko kierowcy. Nic dziwnego – rząd nie kryje swych planów ściągnięcia haraczu w postaci kar za wykroczenia drogowe w wysokości półtora miliarda złotych w tym roku! Przyznacie, to wyjątkowa bezczelność: określić, ile ma być ściągnięte z ludzi, ogłosić to publicznie – a do tego zapisać te pieniądze na pokrycie wydatków budżetowych, które spowodowało się własną, szkodliwą polityką! Dopóki kierowcy w Polsce będą traktowani jak dojne krowy, „kułacy”, którzy powinni płacić mandaty, bo i tak mają pieniądze (przecież inaczej nie mieliby aut…) – dobrze nam nie będzie. Bo dziś posiadanie auta nie jest  żadnym luksusem, a mandaty robią największą krzywdę tym, którzy używają samochodu do ciężkiej pracy, wcale kokosów nie przynoszącej…

Trzeci przykład: tu już krótko. W bieżącym roku wzrastają (zamiast maleć) koszta funkcjonowania firm. Zwiększają się wszystkie obowiązkowe składki dla przedsiębiorców. I to nie są jedynie zamiary władzy, ale konkrety. Nie znamy na razie skali wysokości składki zdrowotnej, ale to się wkrótce okaże… Tak, jakby faktycznie opływały w dostatek, polskie firmy (zwłaszcza małe i średnie) znów muszą wziąć na siebie koszta nadmiernie rozbuchanej biurokracji, interwencjonizmu państwowego i marnotrawstwa pieniędzy publicznych. Czyli socjalizmu Tuskowego w europejskim, nowoczesnym wydaniu. Wiele z tych firm nie przetrzyma nowych obciążeń, będzie zwalniać ludzi – lub upadnie. Wzrost bezrobocia stanie się faktem.

Konkluzja może być zatem bolesna: jeśli władza istotnie zrealizuje swój plan maksimum w obciążaniu nas kosztami swojej politycznej działalności, bieda się zwiększy. Może być tylko tak, że ludzie rządzącej PO z premierem na czele zatrzymają się na chwilę w krwiożerczym pędzie do samozagłady w walce o całość władzy – i przemyślą swoje kroki finansowe. Dopóki jednak rządzących angażować będą pospołu: bój o pozycję we własnej partii oraz walka o zniszczenie PiS-owskiej opozycji, czasu na przemyślenia gospodarcze może zabraknąć. A przyszły rok, wyborczy przecież, może dać ludziom w Polsce kilka gorzkich argumentów na rzecz potrzeby wymiany rządzącej ekipy. Byle tylko na jej miejscu znów nie pojawili się jacyś socjaliści.