O zbrojeniach, czyli jak Polska o armię dbać powinna…

Nasza władza chce dozbroić armię. Jak czytamy w „Rzeczpospolitej” (z dnia 21.03.2013) polski rząd chce wydać prawie sto sześćdziesiąt  miliardów złotych na wojsko – w ciągu dwudziestu lat i bez gwarancji, że na pewno. Ale zamiar się liczy. Okazuje się, że dla rządzącej nami Platformy Obywatelskiej sprawy armijne są istotne, choćby jedynie w sensie obietnic lub zapowiedzi.

Cóż, z pewnością ustanowienie zawodowej armii było jedną z najważniejszych decyzji premiera Tuska w ogóle, nie tylko w sensie polityki militarnej, ale w znaczeniu generalnym. Trudno w czasie dwóch rządowych kadencji wskazać więcej POczynań o tak jednoznacznie korzystnym charakterze. Czy jednak w minionym dwudziestoleciu władze wolnej Polski uczyniły dostatecznie dużo, by zagwarantować krajowi choćby względne bezpieczeństwo wojskowe? Oczywiście, wstąpiliśmy do NATO a i wejście do UE z likwidacją zachodniej granicy znacznie nam poprawiły komfort psychiczny  – powiedzą natychmiast zwolennicy naszej obronnej polityki. Dane statystyczne są jednak dla władzy druzgocące: w tym samym, cytowanym numerze „Rz” odnajdujemy informację, że około siedemdziesięciu procent sprzętu polskiej armii to wyposażenie przestarzałe, jeszcze rodem z czasów Układu Warszawskiego. A to by znaczyło, że gdybyśmy – nie daj Boże – zostali kiedyś na placu boju sami (ile razy w historii sojusznicy się na Polskę wypięli, nawet nie wypada w inteligentnym towarzystwie przypominać), to znów, jak w trzydziestym dziewiątym roku, cała heroiczna obrona Polaków zamknęła by się w miesiącu nierównej walki… Lub i to niekoniecznie, biorąc pod uwagę szybkość i skuteczność oddziaływania współczesnej broni rakietowej, choćby i konwencjonalnej. Znana na zachodzie Europy wojskowa anegdota mówi, że „polska armia nie potrafi odpalić silników w czołgach”. I chyba coś w tym jest, przekonałem się na własne oczy.

Albowiem kilka lat temu grupa Artrosis, w której miałem wówczas zaszczyt grać na basie, pojechała na koncert do Świętoszowa. Miała tam swoje święto 10-ta Brygada Kawalerii Pancernej im. gen. Maczka, a jeden z bardzo sympatycznych jej dowódców był naszym fanem. Zagraliśmy na plenerowej scenie, obok gigantycznego placu czołgowych defilad, wśród akompaniamentu potężnych silników – i z wieloma atrakcjami, jak przejażdżki czołgiem albo BWP,  tudzież zwiedzaniem tamtejszego parku maszynowego. Pokazano nam m.in. świętoszowską dumę: czołgi Leopard 2A4, otrzymane w darze od bratniej Bundeswehry. Z tym tylko, że niemiecka armia oddała nam wozy przestarzałe, wyprodukowane w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Sama przyjęła w tym czasie na wyposażenie czołgi nowszej generacji, rozwojową wersję pancernego potwora, z osiągami lepszymi w każdej dziedzinie oraz nowoczesnym, elektronicznym osprzętem… Pancerniacy pokazywali nam swój kunszt bojowy, nawet balet Leoparda na placu boju, w co trudno uwierzyć komuś, kto nie widział tego rodzaju popisu na własne oczy. I co z tego, że polscy żołnierze (jak zwykle) mogą pochwalić się wzorowym wyszkoleniem i odpowiednim morale bojowym. Przypomnę, że Świętoszów leży w najbliższym sąsiedztwie ZACHODNIEJ „granicy” Polski. Gdyby Niemcom nagle zachciało się nas napaść, polska obrona pancerna staje natychmiast lufą w lufę z przeciwnikiem o kilka klas lepiej wyposażonym, silniejszym i znakomicie rozeznanym w specyfice naszych wozów bojowych, które to przecież – zamiast zezłomować – sam nam przekazał w użytkowanie, lub raczej dorżnięcie na poligonach. Aż trudno odpędzić porównanie z całym rynkiem aut używanych, które polscy „mistrzowie tranzytu” ochoczo skupują w niemieckich komisach i sprzedają w kraju, bądź wywożą dalej na wschód.

Piszę herezje, że Niemcom ani w głowie nas napadać, że sojusznicy, ze wspólnym interesem militarnym w Europie i na świecie? Tak? To przypomnijcie sobie raz jeszcze rok trzydziesty dziewiąty. Wówczas również Niemcy były naszym oddanym sojusznikiem, nawet z odpowiednio mocnymi traktatami, obustronnie podpisanymi. I nie mam zamiaru teraz twierdzić, że dzisiaj zachodni sąsiedzi dybią na nasze ziemie albo snują imperialistyczne plany podboju świata przez kolejną rzeszę. Twierdzę tylko, że wszystko może się zdarzyć – a nasz kraj powinien być na to przygotowany.

Toteż polityka dozbrojenia, finansowania i wyposażania naszej armii wydaje się sprawą nader słuszną i potrzebną. Nawet, jeśli występuje w palcem na wodzie pisanych deklaracjach obecnego rządu, którego za dwa lata już nie będzie, a który pisze wojskową strategię na dwie dekady w przód… Wojsko, Policja i sądy – te trzy dziedziny życia zawsze powinny należeć do bezwarunkowej sfery wydatków publicznych. I to bez względu na ilość socjalizmu w zarządzaniu danym państwem. Lecz truizmem będzie uzupełnienie tej myśli o wniosek, że im mniejsza będzie sfera publiczna z jej wydatkami – tym armia będzie lepiej wyposażona, Policja i sądy sprawniejsze, a bezpieczeństwo Polaków na wyższym poziomie. O tym jednak rządzący politycy już nie wspominają, czy to akurat  Platforma Obywatelska, czy kto inny jest przy władzy. Wciąż  czekamy na takich, którzy nie tylko pojmą, ale też zastosują tę oczywistą zasadę.

O wojnie, czyli jak w Teatrze Powszechnym konflikt narasta…

W łódzkim Teatrze Powszechnym nadal nie ma spokoju. Nawet inauguracja tak poważnej imprezy jak XIX Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych nie uchroniła dyrektor Ewy Pilawskiej od – nomen omen – nieprzyjemności ze strony miejskich urzędników. Konflikt na linii: dyrekcja teatru – władze Łodzi (PO) zaostrza się i nie widać racjonalnego rozwiązania…

Co się zdarzyło? Otóż w przeddzień festiwalu (dosłownie, chodzi o piątek 1.03.2013 r.), nadzorująca sprawy miejskiej kultury wiceprezydent Łodzi Agnieszka Nowak zarządziła kilkugodzinną kontrolę finansową w Teatrze Powszechnym. Sama na swoim blogu (www.agnieszkanowak.pl) nazywa to eufemistycznie „zadaniem kilku pytań, dotyczących budżetu”. Ale faktem jest, że przez sześć godzin w teatralnej księgowości urzędnicy podległego pani wiceprezydent Wydziału Kultury UMŁ sumiennie sprawdzali stan tamtejszych finansów. Kontrola nie wykazała oczywiście żadnych nadużyć. Czemu zrobiono ją w takim momencie – gdy wiadomo, że teatr stoi na głowie na chwilę przed otwarciem trwającej miesiąc, jedynej w ciągu roku, organizowanej na własnym terenie imprezy o znaczeniu ogólnopolskim??? No cóż, bez ogródek i szczerze daje Agnieszka Nowak na swym blogu stosowne wyjaśnienie: chodzi o donosy. Bo jak inaczej nazwać, powtarzające się w gabinecie prezydenckim, „wizyty osób, znanych z imienia i nazwiska”, które „wskazują na budzące niepokój, konkretne działania dyrekcji teatru”.

Innymi słowy – ktoś w zespole Powszechnego bardzo nie lubi pani dyrektor Pilawskiej. Korzystając z faktu, że wciąż ma ona z wiceprezydent Nowak na pieńku po niedawnej próbie odwołania ze stanowiska, ów „ktoś” chodzi sobie do szefowej miejskiego resortu kultury – i regularnie donosi na swoją dyrekcję. Kto to robi? Śledztwo dziennikarskie daje odpowiedź jednoznaczną: chodzi o grupę  pięciu osób (w tej grupie znajdują się dwie aktorki i troje pracowników administracyjnych), wspartą przez dwuosobowe lobby „sympatyków” (tym razem są to panowie – aktorzy), żywo zainteresowanych utrąceniem ze stanowiska dyrektor Pilawskiej.

Oczywiście Agnieszka Nowak musi mieć do Ewy Pilawskiej spory żal… Plan, by na miejsce sprawującej od siedemnastu lat swą funkcję dyrektor Powszechnego wstawić „swojego” kandydata, został brutalnie obalony przez samą wierchuszkę Platformy Obywatelskiej. Najpierw w obronie Pilawskiej stanęli artyści, podpisując list środowiska teatralnego. Potem głos obrońców pani dyrektor dotarł na szczyty krajowej polityki. Partyjni bonzowie PO mieli jeszcze zapewne w pamięci, jakich szkód Jerzemu Kropiwnickiemu narobiła afera z mianowaniem, wbrew woli środowiska teatralnych twórców, Grzegorza Królikiewicza na stanowisko dyrektora Teatru Nowego. A skoro zamiar obecnych władz Łodzi został nagłośniony, wypłynął spod lokalnej przykrywki i rozlał się poza Łódź, trzeba było rozważyć interes polityczny, jaki mógł wiązać się z ewentualnym odwołaniem Pilawskiej. A raczej brak tego interesu… Podobno Cezary Grabarczyk miał grzmieć na radzie wojewódzkiej PO: „Co Wy tam k…wa robicie! Przecież to są nasi wyborcy!!!”, a to już z pewnością tąpnąć musiało świadomością podległej mu w partii Hanny Zdanowskiej (nie tylko prezydent Łodzi, ale i szefowa łódzkich, miejskich struktur Platformy). Tak czy owak, politycy sprawę rozważyli – i zostawili Ewę Pilawską na etacie, proponując trzyletni kontrakt dyrektorski. Wiceprezydent Nowak przełknąć musiała gorzką pigułkę.

„Nie ma tematu odwołania pani dyrektor” – wyjaśnia dzisiaj Agnieszka Nowak pamiętając zapewne, że sprawa jest jeszcze świeża i nie czas na przywoływanie osobistych zapiekłości. Ale kontrola jest faktem, tak samo jak niezbyt (zapewne) przyjemna rozmowa pani wiceprezydent z marszałkiem Grabarczykiem na schodach teatralnego foyer w dzień otwarcia festiwalu. Widzieć minę – skądinąd bardzo sympatycznej – pani Agnieszki, besztanej „w jaskini lwa” przez własnego pryncypała… bezcenne. Gdyby mogła, spłynęłaby po tych schodach, a (pozornie tylko) spokojny Grabarczyk mówił ponoć, że zarządzenie tej kontroli było – mówiąc delikatnie – pomysłem niezbyt fortunnym.

Zatem, póki wybory na horyzoncie, Pilawska jest (i będzie) bezpieczna. Platformie nie opłaca się jej wyrzucać. Pani dyrektor nie zazdroszczę jednak codziennych kontaktów ze swą, było nie było, magistracką zwierzchniczką. Ewa Pilawska popełniła bowiem duży błąd strategiczny: inaugurując imprezę świadomie nie przywitała ze sceny wiceprezydent Agnieszki Nowak, wymieniając wcześniej nazwiska kilku innych, obecnych na sali polityków… W tym Grabarczyka, co musiało panią Agnieszkę ostatecznie rozjuszyć. Ten konflikt, dodatkowo wówczas zaogniony, będzie Teatrowi Powszechnemu odbijał się czkawką przynajmniej do najbliższej elekcji samorządowej. I chyba nic się nie da z tym zrobić.

A sprawy wewnętrzne? Fronda anty-dyrektorska z pewnością w teatrze działa i z jej strony Ewa Pilawska spodziewać się powinna kolejnych ataków. Rzecz jest bardzo delikatna i jedynie od dyplomacji, połączonej z należytą rozwagą zależy wygaszenie konfliktu. Z panią dyrektor żyje się trochę jak – pardon – z góralami: albo cię kochają, albo nienawidzą, nic pośrodku. Mam ogromny szacunek do kompetencji, dorobku i osobistej klasy Ewy Pilawskiej, ale bez wątpienia jest to niezwykle trudna, eteryczna osobowość. A nadmiar emocji nigdy nie służy tak przyziemnej i konkretnej materii, jaką jest zarządzanie teatralnym zespołem. Może warto przemyśleć temat i do ludzi, którzy nie czują się najlepiej pod rządami szefowej, wyciągnąć rękę: wsłuchać się w ich zastrzeżenia, postarać się dać im szansę realizacji własnych oczekiwań. Jednakże podpowiadać nam tu nie wypada, wręcz nie wolno. Trzeba wierzyć w naturalną skłonność ludzi sztuki do pokojowego rozwiązywania problemów.  Zawarcie rozejmu powinno zaś wyjść na dobre wszystkim zainteresowanym stronom.  Zaś o samopoczucie urzędników martwiłbym się w tym przypadku najmniej – oni i tak zrobią swoje, oczywiście zgodnie z obowiązującym prawem i demokratycznymi wyborami łódzkiej „większości”.