O Robercie L., czyli narodziny gwiazdy…

Wszyscy dziś zastanawiają się, jak Robert Lewandowski zagra przeciwko Realowi? Czy uda mu się w jaskini lwa potwierdzić klasę? Cóż, odpowiedź poznamy w nocy, ale jedno jest pewne: to właśnie tam, na Santiago Bernabeu, na oczach całego piłkarskiego świata, ma polski napastnik szansę wejść na stałe do panteonu największych gwiazd współczesnego futbolu. Nawet jeśli nie będzie „wielkiego szlema” czterech goli, wystarczy, że trafi raz, pieczętując awans Borussii do finału Champions League.

Cóż się takiego stało, że nagle, wcześniej mało komu znany piłkarz znad Wisły (przy nader ważnym wsparciu dwóch krajanów/kolegów z drużyny) wyrwał argumenty z rąk wszystkim „fachowcom”? Takim, którzy uporczywie udowadniali, że polscy piłkarze są źle szkoleni – a przez to zupełnie sobie nie radzą pod rygorem treningowym klubów zachodnich??? Warto zacytować w całości – naprawdę, zgadzam się tu z każdym słowem – fragment wywiadu, jakiego świątecznej Gazecie Wyborczej udzielił w miniony weekend Andrzej Juskowiak, były napastnik Biało –  Czerwonej drużyny. Pytanie Roberta Błońskiego dotyczyło różnicy w grze Lewandowskiego dla kadry narodowej, gdzie wszyscy czekamy na jego „przebudzenie”. Cytuję: ” Nie warto porównywać gry Roberta w klubie i w kadrze. Z Realem miał piłkę w polu karnym tyle razy, ile w trzech czy czterech ostatnich meczach reprezentacji. Nie mamy tak dobrych ofensywnych zawodników, jakich ma Borussia. Robert ma inne zadania, dużo biega poza polem karnym. W Borussii nauczył się szybkiej gry na jeden kontakt, zawsze ma do kogo odegrać. W reprezentacji musi przyjąć piłkę, zaczekać na kolegę i dlatego za chwilę ma obrońcę na plecach… Nasza reprezentacja nie gra tak płynnie i szybko jak Borussia. Zarzuty, że Robert stara się mniej niż w klubie, są bez sensu. Po prostu nasza kadra nie potrafi grać i funkcjonować tak, jak perfekcyjnie zbudowana przez trenera Juergena Kloppa maszyna z Dortmundu.”

A zatem – wszystko jasne. Juergen Klopp na trenera reprezentacji Polski!!! Pytanie brzmi: jeśli w Dortmundzie Robert jest ważnym elementem precyzyjnej konstrukcji, na którą składają się wszyscy zawodnicy, to czy tak samo dobrze radził sobie będzie w innym klubie? Na odpowiedź musimy poczekać kilka miesięcy, ale dziś trzymajmy mocno kciuki za Lewandowskiego, a także za Błaszczykowskiego i Piszczka. Jeśli wypchną Real, skorzysta na tym z pewnością cała polska piłka nożna.

O posłanki Sawickiej uniewinnieniu, czyli jak polskie sądy bawią się w politykę…

Beata Sawicka została uniewinniona, choć Sąd Apelacyjny w Warszawie dysponował tzw. twardym dowodem w sprawie o korupcję. Było nim nagranie, dokonane przez agentów CBA podczas zaplanowanej prowokacji. Sawicka dała się złapać na wręczenie łapówy, została na gorącym uczynku zatrzymana – ale sąd uznał, że działania śledczych były nielegalne. To znaczy, że nie wolno dokonywać prowokacji, których efektem będzie przestępstwo. Sawicką wypuszczono.

Sprawa, z zachowaniem wszelkich proporcji, przypomina głośne uniewinnienie znanego amerykańskiego futbolisty, O.J. Simpsona, który zabił swoją żonę. Podobnie – sąd dysponował twardymi dowodami, w postaci próbek DNA, jednoznacznie wskazującymi na osobę sprawcy. Simpsona wypuszczono nie dlatego, że był niewinny: uniknął kary dlatego, że był czarny, a rządzący podówczas Stanami Zjednoczonymi obawiali się zamieszek ze strony murzyńskich organizacji „anty-rasistowskich”. Morderca uniknął kary w imię politycznych racji.

Dokładnie tak samo stało się w przypadku Beaty Sawickiej. Założone przez PiS Centralne Biuro Antykorupcyjne w swej działalności zajmowało się głównie tropieniem tzw. układu, by na potwierdzenie tezy braci Kaczyńskich zbierać dowody przeciwko ludziom, związanym z komunistami lub „miękką” częścią solidarnościowej opozycji. Czyli – współczesnym PO, jak doskonale wiemy głównym konkurentem PiS do władzy – i od początku utożsamianym przez kręgi Kaczyńskich ze zdradą Okrągłego Stołu. Lata minęły, po PiS przyszła do żłoba Platforma, zatem wszelkie oskarżenia jej ludzi, formułowane za poprzednich rządów pod stygmatem walki politycznej, trzeba teraz wymazywać. Choćby po to, by zdążyć przed kolejną serią wyborów, której efekty wcale nie muszą być dla PO szczególnie błyskotliwe… Na konsumpcję owoców władzy czasu jest coraz mniej.

Oczywiście wyrok „niezawisłego” sądu natychmiast, w chwili ogłoszenia, zyskał odzew oburzonych PiS-owców (na antenach telewizji całodobowych w konferencji prasowej) – co dodatkowo umacnia nasze przekonanie, że mamy do czynienia ze sprawą polityczną. Tak, niewątpliwie dwie partie biją się przy tej okazji o polityczną korzyść, rozgrywa się kolejna bitwa w polsko-polskiej wojence… A co z samym przestępstwem korupcji, które – w tym wszystkim jakby na drugim planie – zostało popełnione? Cóż, wygląda na to, że skoro metody prowokacji były nielegalne, to mimo obecności twardych dowodów, przestępstwa jednak nie było. I temat wydaje się zamknięty.

Ale sprawa zamknięta z pewnością nie jest, choćby dlatego, że oba polityczne bulteriery przez wiele dni będą jeszcze wyszarpywać sobie z pysków temat Sawickiej, dzięki uprzejmemu udziałowi czekających na tę szarpaninę mediów. Mamy też drugą stronę medalu: otóż nam, dziennikarzom, również nie wolno dokonywać prowokacji. Jeśli dziennikarz poprzez swoje działanie nakłoni kogoś do popełnienia przestępstwa, będzie za to odpowiadać  przed sądem. Lecz – uwaga! – sąd może w takiej sprawie posłużyć się kategorią „ważnego interesu społecznego”. Jeśli interpretacja działań prowokatora jest taka, że dzięki swej (zabronionej) aktywności odkrył proceder, naruszający ważny interes społeczny, dziennikarz uznany jest wówczas za niewinnego. A sprawca przestępstwa skazany, mimo prowokacji, jaka doprowadziła do działań sprzecznych z prawem.

Oczywiście w sprawie Sawickiej sąd w uzasadnieniu wyroku ani się zająknął a propos ważnego interesu społecznego. A trudno wszak zaprzeczyć, że jeśli polityk przyłapany zostaje na gorącym uczynku w chwili przyjmowania łapowniczych pieniędzy, ważny interes społeczny – mianowicie uczciwość osób, zarządzających publicznymi pieniędzmi – jest naruszony. Nie szkodzi, ważne dla sądu było, aby wypuścić nieuczciwą babę. Choćby po to, by w symboliczny (acz ewidentny) sposób napluć w twarz przeciwnikom Tuska i jego ekipy, najpewniej na wyraźne rządowe zlecenie.

Wielokrotnie tu podkreślam: nie jestem wyborcą ani kibicem PiS. Ale szlag mnie trafia za każdym razem, gdy polsko-polska wojenka toczy się z lekceważeniem najbardziej podstawowych, elementarnych zasad przyzwoitości. Niestety, takich przypadków zdarza się już w Polsce coraz więcej, nie tylko na podwórku Temidy. Obawiam się, że jedynie radykalne decyzje wyborcze mogą tutaj odwrócić bieg wydarzeń.

O koncercie Nazareth czyli kropla nostalgii…

Pete Agnew, basista Nazareth, ogląda zdjęcie, zrobione siedem lat temu w jego rodzinnym, szkockim  Dunfermline. Śmieje się: „Ooo, pomnik Carnegie’go! Jako dzieciak wiele razy próbowałem się tam wspinać, ale się nie udało…” „A czemu?” – pytam. „Nie wiem, chyba dlatego, że jest zbyt śliski” – uśmiecha się  sympatyczny Pete. Rocznik 1946, dwa lata młodszy od mojej nieżyjącej mamy. Faktycznie, pomnik Andrewa Carnegie (ten sam magnat przemysłowy, który założył Carnegie Hall w Nowym Jorku, zasłużony Szkot) ma taką sławę, że nigdy nikomu nie udało się wejść na jego czubek… A z Petem i Danem, wokalistą,  gadamy sobie luzacko o historii Polski, Szkocji, czasach dzisiejszych – i muzyce, czystym hard rocku, którego Nazareth jest od czterdziestu pięciu lat wybitnym reprezentantem. A potem Szkoci wychodzą na scenę, grają z czadem, jak za dawnych lat. Wokalista Dan McAfferty, choć dobiega siedemdziesiątki, śpiewa czysto i nienagannie technicznie. Nikt się nie myli, nie zwalnia tempa, nikt nie gubi tonacji. Na widowni łódzkiego klubu Dekompresja około czterystu widzów, średnia wieku fanów znacznie powyżej czterdziestego roku życia. Leci „Telegram” – hit z początków kariery. A potem, jak dynamit, seria siarczystych, rockowych bluesów. Bez żadnej taryfy ulgowej dla grajków!

„Czy jest jakiś problem?” – pytam kolegę, który stoi obok i martwi się, że właśnie skończył pięćdziesiąt jeden lat… „Spójrz na scenę”- mówię spokojnie.  To jest prawdziwy rock’n’roll, to właśnie muzyka, która nie zna granic wieku. I co z tego, że Pete’owi technik sceny wiesza na barkach gitarę, że Dan nie wejdzie po schodach bez pomocy i wsparcia, bo od wielu lat ciężko choruje na reumatyzm? Co z tego, że w technicznym riderze wpisano namiot tlenowy i obecność lekarza w klubie? Ileż ognia, ile życia w tych kolesiach! Świetnie zakonserwowani Jackiem Danielsem jeżdżą po świecie, grają koncerty wszędzie – i wydają płyty. Już wydali dwadzieścia dwie, ostatnie zbierają świetne recenzje. Czy jest jakiś problem, powtarzam?  Nie ma, Panowie, żadnego! CHEERZZZZ! Wracajcie na trasę. A ja, klnę się na bogów, też wracam do grania.

O smutnym pożegnaniu, czyli Margaret Thatcher nie żyje…

Odeszła Margaret Thatcher, jedna z największych postaci światowej polityki. I wyjątkowa wśród nielicznych kobiet, które w dziejach tej planety sprawdziły się, posiadając władzę. Reformatorka, z żelazną konsekwencją i odwagą pilnująca zasad liberalnej ekonomii. Twórczyni potęgi gospodarczej Wielkiej Brytanii, jedna z architektek upadku komunizmu, pogromczyni stadionowych chuliganów. Postać tak samo uwielbiana, jak pogardzana na świecie – to drugie głównie dzięki wszelkiej maści piewcom ideologii lewicowej.

Thatcher pokazała, że tylko ukrócenie wszechwładzy i bezczelności związków zawodowych (lewicy!)  jest sposobem na uratowanie od kompletnej zagłady przemysłu wydobywczego Anglii. Odważnie zdecydowała się na cięcia przerośniętych struktur pracowniczych, likwidowała nieopłacalne kopalnie, pozostałe prywatyzowała z rozsądkiem i uczciwością. Dzięki temu branża przetrwała i stopniowo odzyskała rentowność. Thatcher nie zlękła się kibolskich hord, po tragedii na Heysel wprowadzając kilka prostych zasad zwalczania stadionowego bandytyzmu. Dzięki temu angielskie stadiony, wcześniej budzące grozę agresją i chamstwem terrorystów w szalikach, stały się spokojnymi obiektami, gdzie zasiadać mogą bez przeszkód całe rodziny z dziećmi. Bez żadnych krat i siatek, oddzielających boisko od widowni. Dzięki Margaret Thatcher Anglia jest bogatym krajem, którego nie zepsuły wieloletnie rządy labourzystów, nastające regularnie po kadencji „Żelaznej Lady”.  Jest też bardzo istotnym graczem na światowej mapie polityczno-gospodarczej. Wreszcie Thatcher, obok papieża Jana Pawła II i prezydenta USA Ronalda Reagana, była jedną z architektek stopniowego, konsekwentnego obalania ustroju komunistycznego. Zakończonego – jak wiemy – sukcesem, co miało prymarne znaczenie dla wolności ustrojowej Polski i dawnych krajów demo-ludowych.

I dlatego właśnie tak wielu Jej nienawidzi. Internet, w dniu Jej śmierci, tętni od zawistnych i wściekłych komentarzy… Apologetom tej działalności proponuję małe ćwiczenie. Spójrz, jak wygląda Polska. A teraz popatrz, jak wygląda Anglia i porównaj warunki życia ludzi w obu krajach. Przyjrzyj się zamożności przeciętnego obywatela USA – kraju, gdzie panuje identyczna doktryna gospodarcza, jak w Anglii. I znów popatrz na Polskę i zamożność jej obywateli. Zadaj sobie pytanie: ilu Polaków w ostatnich latach wyraziło intensywny zamiar wyjazdu do Anglii lub USA, by tam żyć i pracować? Ilu wciąż to deklaruje? Jeśli dalej nie rozumiesz uświadom sobie, że Anglia ma to, co ma dzięki Margaret Thatcher i ludziom jej pokroju. Że Ameryka jest bogata dzięki polityce Ronalda Reagana i wyznawanym przez niego wartościom. I że naszemu krajowi bardzo przydałby się u władzy polityk takiego formatu…

O donosach, czyli jak Szwedzi porządku pilnują…

Szwedzi donoszą na swoich sąsiadów – dowiadujemy się ostatnio z prasy. Ponoć aż osiemdziesiąt procent wszelkiego rodzaju zasiłków (rentowych, chorobowych, w ogóle świadczeń socjalnych) spotyka się z ostrym protestem „życzliwych obywateli”, zaniepokojonych nieuczciwością swych szwedzkich pobratymców… Czyli  możliwością wyłudzania pieniędzy z „idealnego systemu ubezpieczeń”. Urzędnicy te donosy sprawdzają, dowiadując się dwóch rzeczy: po pierwsze, spory odsetek meldunków pokrywa się z prawdą. Po drugie, donosy produkują najczęściej sąsiedzi beneficjentów, powodowani chęcią zemsty za jakiś drobiazg, na przykład złośliwe palenie papierosów w ogródku. Wniosek: w Szwecji trzeba uważać na najbliżej mieszkających sąsiadów, bo w ramach swoiście pojmowanego „neighbourhood watching area” mogą narobić nam niezłego kłopotu. A wiadomo – w Szwecji z urzędnikami żartów nie ma…

Odrzucam fakt, że niektórzy spośród szwedzkich obywateli oszukują skarb państwa, wyłudzając nienależne świadczenia. Założę się, że wyłudzeń na takim poziomie znajdziemy tyle samo, lub podobnie, w każdym innym europejskim kraju. Ale co z donosami? Lat temu czternaście odwiedzałem w szwedzkim Orebro bardzo sympatyczną rodzinę mieszkających tam przez wiele lat Polaków. Ona – dziennikarka radiowa, on – muzyk, czelista  tamtejszej filharmonii. Oboje gdańscy emigranci lat osiemdziesiątych, syn już tam urodzony. Ale cała rodzina z wielkim poszanowaniem dla swych polskich korzeni, nie „zeszwedziała” krańcowo, zatem pełna dystansu wobec tamtejszych, lokalnych obyczajów. Wyszliśmy wieczorem, w porze kolacji, na krótki spacer z psem, a mili gospodarze mieszkali na osiedlu domków jednorodzinnych. Po załatwieniu przez pieska potrzeb znajoma skrupulatnie sprzątnęła wszelkie pozostałości a torebkę wyrzuciła do pobliskiego kosza, specjalnie  w tym celu ustawionego. Podówczas obyczaj ten nie był w Polsce rozpowszechniony – i dzisiaj są z tym na osiedlach kłopoty. Pytam: „Zawsze tak dokładnie sprzątacie po pieskach?” Ona: „Co by się działo, gdybyśmy to zostawili! Od razu sąsiedzi łapią za telefon, mamy na karku policję i surowe kary pieniężne!”

Otóż to – od razu łapią za telefon. W Szwecji reakcja na zachowanie, jakkolwiek burzące porządek społeczny, jest czymś absolutnie normalnym. Nie po to ustanawia się prawo, służące wszystkim ludziom w okolicy, by szkodliwe działania jednostek  miały te wygody niszczyć. Trzeba więc piętnować burzycieli, by wszyscy uczciwi mieli lepiej. A jak najlepiej powstrzymać wandali? No przecież trzeba zadzwonić na policję, bo skąd stróże porządku dowiedzą się, że łamane jest prawo? Nie wszędzie docierają patrole: szkodnik, jeśli przemknie niezauważony, kary nie poniesie.  A w naszym interesie jest, żeby za szkody zapłacił. To go nauczy porządku i więcej szkodził nikomu nie będzie.

Jestem przekonany, że wśród większości obywateli naszego kraju postawa taka nazwana byłaby zwykłym, wrednym donosicielstwem… Wychowani jesteśmy na tradycjach „podziemnego” zwalczania okupantów, gdzie wszelkie przejawy donosicielstwa (na przykład do Gestapo lub SB) traktowane były  jako działania wręcz zagrażające życiu pobratymców. Słowo „kapuś” kojarzy się w naszym języku nader pejoratywnie. Czy słusznie jednak zachowania, noszące znamiona postaw obywatelskich nazwać możemy kapownictwem???

Ciekaw jestem Państwa opinii, sam jednak z dużym przekonaniem opowiadam się po stronie szwedzkich „donosicieli”. Wolę żyć w świecie wypełnionym porządkiem i uczciwością, niż wiecznym pobłażaniem dla oszustów, bezkarnością przestępców i niewygodami dla ludzi uczciwych.