O Hobbicie 2, czyli Pustkowie Smauga

Wszyscy fani Hobbita czekali na premierę środkowej części trylogii. Zastanawia więc niska frekwencja na kinowej widowni w dniu premiery (być może spowodowana świątecznym obżarstwem lub lenistwem, może internetowym piractwem), ale przyjąć trzeba, że Peter Jackson rzetelnie wywiązuje się z obietnicy dostarczania widzom jednego filmu przed każdą gwiazdką. Czy biznes to czy potrzeba artystycznego ducha, nie ma sensu pytać: miłośnicy Tolkiena i kinowych ekranizacji z pewnością dotrą do kin także tym razem.

Czy ocena filmu ma zatem sens? Ma głęboki,  bo tym razem radykalni tolkienowcy mogą być nieprzyjemnie zaskoczeni. Pustkowie Smauga to pierwsze z wielkich dzieł Jacksona tak poważnie odbiegające od litery książkowego pierwowzoru. Pozwólcie, że zacytuję pewnego znawcę tematu z portalu Salon24 (Grim Smirkof):

„Nie podoba mi się, że scenarzysta omija sceny znane z książki, takie jak np. przeprawa przez „Strumień Zapomnienia” w Mrocznej Puszczy, czy próby krasnoludów wbicia się „na sępa” na ucztę Elfów. Nieobecność tych scen jest po prostu dla mnie niezrozumiała. Nie ma żadnych technicznych powodów, by nie opowiedzieć tej historii tak, jak się należy. Krzywdą dla powieści było wycięcie sceny, kiedy Gandalf przyprowadzał po dwa krasnoludy do Beorna.”

Wierzę tym obserwacjom, bo sam przeczytałem Hobbita daaawno temu, jako nastolatek, nie pamiętam więc zbyt dokładnie, w jakim zakresie fabuła książki różni się od tej, jaką Peter Jackson wykreował w filmie. Pewne jest, że oprócz istotnej wyrwy, jaką przy okazji Władcy Pierścieni było pominięcie wizyty hobbitów u Bombadila, nigdy reżyser nie poważył się na znaczące odstępstwa od treści adaptowanych książek.  Jednakże nie tylko pominięcia mogą w tym wypadku drażnić fanów. Z „zatrudnienia” na planie aktorki, która zagrała elficę Taurielę, Jackson tłumaczył się w wywiadach dość intensywnie – i dosyć naiwnie zarazem. Że niby aktorka wręcz idealnie nadawała się do roli elfki??? Wolne żarty: to zbyt słaby argument na rzecz wprowadzenia do filmu postaci, która u Tolkiena w ogóle nie występuje. Obawiam się, że twórcy obrazu (jak wielu przed nimi) ulegli przemożnej sile mitu o politycznej poprawności. W obawie przed zastrzeżeniami amerykańskich widzów i krytyki należało stworzyć na ekranie sztuczną równowagę płci. Mniejsza, że w tolkienowskiej historii kobiety – elfy nie odgrywają żadnej istotnej roli. Tu elfka zaistnieć musiała w obawie przed atakami silnego, feministycznego lobby, które przecież mogłoby zaszkodzić recepcji filmu – a zatem wymiernie ograniczyć płynące z niego zyski… Oddajmy raz jeszcze głos recenzentowi „Salonu24”:

„Na koniec – razi niezamierzony komizm scen „parytetowych”. Z parytetu dodano elfkę – bohaterkę, która jest przeciwwagą dla powieściowych wyłącznie męskich postaci. Ale najzabawniejsi są murzyni w Mieście na Jeziorze. Miasto pokazano w konwencji Rosji – Nowogrodu, co oczywiście pogłębia dysonans. Widocznie twórcy filmu przejęli się oskarżeniami o rasizm, bo orkowie byli z trylogii TLOTR przeważnie czarni, a Rohirrimowie i Gondorczycy – biali… A że w Rosji nie ma murzynów i że ich obecność kogoś może razić, to już z perspektywy Nowej Zelandii zapewne drobiazg.”

Nie chcę filozofować, wypowiadając się jednoznacznie za lub przeciw takiej interpretacji, być może tutaj idzie ona zbyt daleko. Jednakże wymyślenie Taurieli jest niewątpliwą skazą na „tolkienizmie” adaptacji, fani z pewnością zapewnią w związku z tym filmowi pokaźną dawkę szyderstwa. Zwłaszcza, że idei politycznej poprawności służy tutaj wątek miłości elfki (elfowie byli dużo wyżsi od ludzi) do „jednego z wyższych” krasnoludów, Kilego (krasnoludy byli od ludzi o połowę niżsi). Gdyby taki romans miał zdarzyć się na kartach powieści, Kili sięgałby Taurieli zapewne do bioder…  Na pocieszenie trzeba dodać, że sceny bitewne z udziałem walecznej szefowej elfickiej straży należą do najbardziej atrakcyjnych w filmie, jeśli taka pociecha może fanom wystarczyć.

Co jeszcze o Pustkowiu Smauga? Jest w środkowej części rozwlekłe i nudnawe, dokładnie tak, jak Dwie Wieże. Można to tłumaczyć przebiegiem akcji w literackim pierwowzorze, ale  bardziej potrzebą stworzenia trzygodzinnej opowieści na ekranie z materiału, który w książce zajmuje niewiele stron opisu. Zatem – znów przeważyły argumenty merkantylne.  Film jest ponadto tak skrojony, że widzowie nie znający książki Tolkiena (o ile ktoś taki się uchował) mają mizerne szanse na zrozumienie jego sensu.  Zaczyna się tam, gdzie skończyła pierwsza część Hobbita – kończy nagle, zapowiadając ostateczne rozstrzygnięcia akcji w części trzeciej. Może to być walor dla miłośników pierwowzoru, zresztą Władca Pierścieni był w swej ścisłej poetyce „serialowej” wymyślony identycznie. W konkluzji powiem, że Pustkowie Smauga nie ciągnie w dół dokonań Jacksona na tyle, by go radykalnie krytykować. Ale też z pewnością nie podnosi poprzeczki tak wysoko, by rozpływać się w pochwałach.

O piłkarkach ręcznych raz jeszcze, czyli trochę żalu, trochę radości

Nie udało się wrócić z Serbii w medalowej chwale,  a szczęście było na wyciągnięcie ręki… Czemu się nie udało? Mamy ostatni kwadrans spotkania o brąz Polska – Dania. Nasze dziewczyny prowadzą dwiema bramkami i wydaje się, że kontrolują sytuację. Nagle zdarza się kataklizm: rywalki radykalnie przyśpieszają grę, uruchamiają znakomitą „jedynkę” (Kristiansen), a nasze popełniają kilka pod rząd szkolnych błędów. W ciągu pięciu minut tracimy sześć bramek, nie rzucając żadnej. Nokaut. Kończymy dwoma golami „w plecy”, we łzach i poczuciu kompletnej bezradności.

Naszym dziewczętom chyba zabrakło doświadczenia, cwaniactwa i spokoju – wszystko to razem bardzo przydaje się na wielkich imprezach. Piłka ręczna jest dynamiczną dyscypliną, zachowanie równego poziomu dobrej gry jest tu konieczne przez cały mecz, bez przestojów. Tej stabilności brakuje obu naszym handballowym reprezentacjom: panowie również zawalają ostatnio wszystkie zawody przez błędy, zdarzające się w chwilach zawahania, słabszej gry. Sinusoidy formy kosztują wiele, właściwie wszystko. Gdy nie ma spokoju, panowania nad emocjami, stalowej psychiki, wszystko się sypie. Tej właśnie równowagi jeszcze brakuje naszym w konfrontacji z czołówką globu.

Panie będą teraz kończyć eliminacje do mistrzostw Europy, panowie w przyszłym roku ten czempionat grają. Trener Michael Biegler próbuje wskrzeszać mit dawnej kadry, wybudowany na sukcesach chłopaków Bogdana Wenty. Oba składy mają realne szanse na sukcesy. Panie wbiły się w Serbii na poziom światowej czołówki, panowie są tam od dawna, ale wydaje się, że  startują z podobnego stopnia… Z pewnością, po raz pierwszy w historii polskiej piłki ręcznej, obie kadry rozbudziły nasze nadzieje na sukcesy. W połączeniu z nagłą eksplozją wszechstronnego talentu skoczków narciarskich, składa się to na całkiem optymistyczną zimę polskiego kibica. I tegoż sportowego optymizmu, na Święta i Nowy Rok,  serdecznie Państwu życzę!

O dzielnych szczypiornistkach, czyli kibicowska radość na Święta

Już za kilkadziesiąt minut rozpoczyna się wielki mecz, ale kibice powinni ostudzić głowy. Szanse na to, że nasze wspaniałe dziewczyny, szczypiornistki z Orłem na piersi, wejdą do ścisłego finału mistrzostw świata, są bliskie zeru. Dlaczego? Bynajmniej nie z powodów sportowych… Ktoś, kto pozwala związkom z krajów bałkańskich organizować u siebie międzynarodowe turnieje, bierze chyba za każdym razem potężną łapówkę. Serbia awansowała do półfinałowej walki przeciwko Polsce po meczu skandalicznym, w którym kibice oślepiali bramkarki Norwegii laserowymi wskaźnikami. Takie są tam obyczaje, równe poziomowi barbarzyńskiej hordy: a to kibolstwo, nie wiedzieć czemu tolerowane przez organizatorów, wyczynia co chce bez żadnych konsekwencji; a to nagle gaśnie światło w hali; a to sędziowie pracują „po gospodarsku”, widząc tylko przewinienia drużyny gości.

Taki właśnie – z pewnością skandaliczny – mecz czeka za chwilę nasze Biało-Czerwone. Jak wszyscy, ogromnie im kibicuję. Ale zwycięstwo w takich warunkach będzie cudem.  Dodajmy, w warunkach całkowicie tolerowanych przez międzynarodową federację piłki ręcznej, jak również światowe władze innych halowych dyscyplin drużynowych. W Turcji czy wszystkich krajach post-jugosłowiańskich kibicom, sędziom, „lokalsom” wolno wszystko, właściwie nie wiadomo, gdzie są granice, poza które ich bezczelność nie może się już przesunąć.

Powie ktoś – no dobrze, ale wszędzie zdarzyć się może fanatyczna widownia. Czy w imię czystości zasad mamy odciąć kraje bałkańskie od organizacji międzynarodowych imprez sportowych? Odpowiadam – tak, absolutnie tak! Już dawno wszyscy o tym zapomnieli, ale to właśnie czystość zasad jest w sporcie najważniejsza. Pięknie uświadamiają nas w tym nasze polskie reprezentantki, jak burza pokonujące kolejne przeszkody w drodze po mundialowe medale. Nie stawiał na nie nikt, łącznie z najwierniejszymi kibicami: w Serbii pokonały same siebie, przekroczyły sportowy Rubikon, nadto imponując wszystkim ogromną wolą walki i radością z odnoszonych zwycięstw. Każda udana akcja jest dla nich powodem do dumy, idą „wszyscy za jednego”, a duch drużyny niemal wizualnie unosi się nad ich głowami… Właśnie dla tego ducha sportu, owego „team spirit”, który w tej kadrze narodził się niemal znikąd, chcemy teraz ze wzruszeniem oglądać zespół, jakiego dawno nad Wisłą nie było. Odrzucający wszelkie motywacje biznesowe, kalkulacje czy brudne gry: zespół czysty sportowo, póki co zupełnie wolny od wszelakich skażeń i zabrudzeń poza sportowych. Dlatego tak dobrze patrzy się na ich grę, dodatkowo – co trzeba przyznać z przyjemnością – przygotowaną fachowo dzięki trzyletniej, konsekwentnej robocie duńskiego szkoleniowca. Bardzo się boję, że oto już za kilka chwil na naszych oczach będzie odbywać się tego ducha mordowanie.  Przygotujmy się więc na solidną porcję nerwów w bałkańskim dreszczowcu.

Obym się mylił! Może nasze dzielne reprezentantki dadzą sobie radę i z tym obciążeniem. Niechby nie przestraszyły się laserowych ukłuć w oczy, spikera-szowinisty, wreszcie sędziów, którzy co chwilę, za byle co odsyłać je będą na ławkę kar. Wtedy chyba wszyscy uznamy, że tak wywalczony awans do finału będzie dowodem najwyższego sportowego mistrzostwa, niemal porównywalnego  z antycznym polem bitwy w termopilskim wąwozie… Wówczas kibice powinni naszą drużynę, po – oby – wygranym turnieju, wynieść z samolotu na rękach. To też nie jest wcale wykluczone!!! Przekonamy się już niebawem, trzymajmy kciuki!

O Energii Kultury, czyli znów wybieramy!

Wybraliśmy dwunastkę:

1. Wystawa „Themersonowie i awangarda” w ms2

2. Monodram Agnieszki Skrzypczak „Marzenie Nataszy” w Teatrze im. Stefana Jaracza

3. Spektakl „Podróż zimowa” w Teatrze Powszechnym

4. Koncert Erica Claptona w Atlas Arenie

5. Koncert Leonarda Cohena w Atlas Arenie

6. Renowacja Muzeum Pałac Herbsta

7. Wielkoformatowe projekcje na pl. Wolności w ramach Festiwalu Kinetycznej Sztuki Światła

8. Film „Ida” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego, wyprodukowany przez Opus Film

9. Powieść „Sezon burz” Andrzeja Sapkowskiego

10. Murale Galerii Urban Forms

11. Wystawa Zbigniewa Rybczyńskiego w Atlasie Sztuki

12. Ustanowienie Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima

W ocenie dostojnej kapituły plebiscytu Energia Kultury, już po raz piąty zbierającej głosy na wydarzenia kulturalne Łodzi, właśnie te wymienione powyżej zasługują na tegoroczną nominację. Mieliśmy poważny problem.  Otóż nie wolno nam, a ta żelazna zasada jest co roku przestrzegana, promować wydarzeń „własnych” – czyli odbywających się na scenie współorganizującej plebiscyt Wytwórni.  Nie da się ukryć, że wrześniowy koncert „The Four Colors of Łódź” Zbigniewa Preisnera, wieńczący otwarcie filmowego kompleksu Łąkowa 29, trzeba uznać za jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych mijającego roku w mieście… Tej nominacji nie przyznaliśmy, ale być może znajdziemy sposób na honorowe wyróżnienie inicjatywy, przywracającej życie (i to jak bogate!) dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych.
Z tym jednym szlachetnym wyjątkiem, tegoroczne nominacje nie budzą zdziwienia. Są dwa koncerty z rosnącej w siłę Atlas Areny, mamy dwa poważne (i cenione w Polsce) wydarzenia teatralne, jest reprezentacja literatury, muzyki, sztuk plastycznych, filmu. Jest uniwersalnie – klasyka, ale i pop-kultura, mainstream.  Każdy może znaleźć  coś dla siebie i poprzeć ulubione wydarzenie. I chyba w tym zakresie formuła plebiscytu spełnia swoje zadanie.
Czekamy zatem na Wasze głosy, są przyjmowane od dzisiaj. Najprościej wejść na naszą stronę:  www.tvtoya.pl
W dolnej części strony głównej znajdziecie plebiscytowy banner, na który trzeba kliknąć – i już wyświetla się sonda z głosowaniem. Można też wysłać sms o treści: ENERGIA.kod kandydata (np. ENERGIA.16) pod numer 71466 (cena SMS 1 zł netto + VAT – 1,23 zł brutto, organizatorem konkursu jest AGORA SA). Wszystkie głosy komisyjnie przeliczymy dziesiątego stycznia w południe. Tego dnia wieczorem, o 19.15, rozpocznie się na scenie Wytwórni uroczysta gala finałowa, którą jak zawsze transmitować będziemy na antenie TV TOYA.
A zatem wszystko w Państwa rękach! Jestem ogromnie ciekaw, które wydarzenie zyska Waszą przychylność.

O deklaracji, czyli Gowin odkrywa karty

Jarosław Gowin, zgodnie z oczekiwaniami, pokazał się światu w stylu amerykańskich republikanów.  Jak Polska Razem wkracza do polityki? Ma „wbić klin” między dwie zaciekle tłukące się rywalki, czyli PO i PiS (wiadomo – „gdzie dwóch się bije…). Ma też wprowadzić spokój jako alternatywę dla zażartej wojny między nimi (wiadomo – „zgoda buduje”…). Zatem PR ma na początek całkiem niezły „piar”, dodatkowo podsycany informacją, że już teraz jest ona jedynym prawdziwie wolnorynkowym ugrupowaniem w polskim Sejmie.

Czy na pewno „prawdziwie wolnorynkowym”? Nie wszyscy tak twierdzą: radykalnie wolnościowy KNP z Januszem Korwin – Mikkem zdecydowanie odcina się od jakiejkolwiek koalicji z PR-em. Nie mówiąc już o pomyśle włączenia (wzorem PJN-u) ugrupowania w skład Polski Razem. „To tacy sami złodzieje, jak banda czworga” – mówi dosadnie Korwin, wylewając kubeł zimnej wody na głowy entuzjastów Gowinowej inicjatywy, licząc przy okazji, że wciąż rosnące poparcie dla własnej partii pomoże mu wejść do Sejmu. Kongres Nowej Prawicy jest jednak ugrupowaniem anty-systemowym, deklaruje totalną rewolucję ustrojową kraju, co w ich ocenie jest jedynym możliwym sposobem zapewnienia zamożności naszym obywatelom. Gowin przeciw systemowi nie występuje, mówiąc do nas wprost: jesteśmy partią centroprawicową. Chce więc poseł z Krakowa, w oparciu o dzisiejszą konstytucję, dokonywać zmian gospodarczych. Mają one (jak Gowin mówi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z dnia 09.12.2013 r. ) spowodować, by ludziom odechciało się masowej ucieczki za chlebem zagranicę.

Gdyby Jarosław Gowin zrobił choć jedną rzecz z tego, co zapowiada w tymże samym wywiadzie, to już byłaby rewolucja. Likwidując obowiązkową składkę ZUS dla firm (przypomnijmy – to 1000 złotych miesięcznie bez względu na zyski), zrobiłby PR dla ludzi w Polsce więcej, niż wszystkie razem wzięte partie, rządzące Polską od 1989 roku. Walka z nadmiernym fiskalizmem to bardzo ważny punkt Gowinowskich zapowiedzi, bo także podatki PR zamierza obniżać i upraszczać. Szkoda, że nie deklaruje likwidacji ZUS ani wprowadzenia dziesięcioprocentowego pogłównego (to najbardziej sprawiedliwy podatek, jaki można wymyślić) – ale do tego trzeba by zmieniać Konstytucję, a jako się rzekło, Gowin radykałem nie jest. Mówi natomiast o jednomandatowych okręgach wyborczych (jedna z największych porażek rządu Donalda Tuska) oraz dużej pomocy dla rodzin w formie bonu wychowawczego (o tym, jak się zdaje, mówił kiedyś PiS). Z tych, najbardziej ogólnych, zrębów programu ma narodzić się poparcie dla PR rzędu dwudziestu procent. Ciekawe, już za pół roku Jarosław Gowin wystartuje pod „jabłkowym” szyldem w wyborach europejskich. To będzie pierwszy sprawdzian poparcia, a zarazem poligon doświadczalny dla nowej partii.

Wątpliwości? Rozsądni zawsze je mają… Jak bowiem zapewnić dużą pomoc finansową dla rodzin bez zwiększania wydatków budżetowych? Tylko przez zmianę instrumentów prawnych? Trudno w to wierzyć, tym bardziej, że Polsce już dziś potrzebne jest konkretne oszczędzanie w sektorze wydatków publicznych. Najlepiej to robić likwidując rozrost biurokracji, przez usuwanie rozmnożonych niepotrzebnie instytucji publicznych. Uwaga – Gowin o tym nie mówi! Dla niego dramatyczny rozrost administracji państwowej na wszystkich szczeblach rządzenia (tak bolesny dla naszych podatników od czasów reform AWS, skończywszy na szaleństwach nepotyzmu Tuska) nie jest problemem… A powinien być, gdy Gowin deklaruje wolnorynkowy charakter partii. Kolejne pytanie – co to jest „demeny voting”??? Mamy rozumieć, że rodzice głosują w imieniu swoich dzieci? Wolne żarty – już pośród dorosłych należałoby robić sprawdziany wiedzy obywatelskiej, by przekonać się, czy wyborcy rozumieją jakiej Polski by chcieli! Tym bardziej nie mogą o Jej kształcie decydować dzieciaki, bez żadnej świadomości polityczej. Gowinowi wymsknęła się bzdura, chyba przy okazji nabierania prędkości w galopie ku władzy… Lepiej niech dzieci zajmują się tym, do czego skłania je natura, czyli zabawą i nauką.

Tak czy owak, stało się faktem coś, co obserwatorzy sceny politycznej od dawna byli przewidywali. Pod bokiem splecionych w śmiertelnych zapasach dwóch największych partii urósł poważny kandydat do przejęcia władzy. Czy mamy prawo mu zaufać? Nie wiemy. Naród zaufał kiedyś Platformie Obywatelskiej, w której był także Jarosław Gowin, o tym zapominać nie możemy w świetle podejmowanych wkrótce decyzji wyborczych. Ale, bez żadnych wątpliwości, polska scena polityczna staje się dziś inna niż do tej pory. Nareszcie.

P.S: Wszystkim zainteresowanych wolnorynkowymi przemianami w kraju polecam z kolei dzisiejszy numer „Rzeczpospolitej” (10.12.2013 r.), publikujący wywiad z Mieczysławem Wilczkiem. To  minister przemysłu z ostatniego komunistycznego rządu premiera Rakowskiego. Jak mówią prawdziwi wolnorynkowcy, Wilczek zrobił dla polskiej wolności gospodarczej więcej, niż Leszek Balcerowicz i wszyscy po nim następujący.

O zwężaniu dróg, czyli jak urzędnicy „lubią” kierowców

Potwierdziło się to, co już dawno kierowcy w Łodzi przewidywali: nie tylko nowa trasa WZ, ale też wszystkie remontowane drogi będą węższe, niż przed robotami. Sprawę badają media:

http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/1052552,lodzkie-ulice-maja-byc-wezsze-bedzie-bezpieczniej,id,t.html

A przecież sami urzędnicy nie kryją, że ich zamiarem jest taka filozofia przebudowy miejskiej infrastruktury, by kierowcy nie czuli się zbyt wygodnie. Nie tylko w centrum, także na obszarze osiedli mieszkaniowych. Tak ma być: według nowoczesnej, „europejskiej” ideologii samochód jest złem. Brudzi, hałasuje, tworzy w swej masie korki, zagraża bezpieczeństwu pieszych i rowerzystów, zabierając im miejsce na drodze. Co, nie zgadzacie się? Jesteście kierowcami, chcielibyście – jak wolni obywatele – wszędzie jeździć autami bez utrudnień? Nie, nie, nie – nie macie racji. A władze, niczym Nadszyszkownik Kilkujadek w „Kingsajzie” tak was będą długo przekonywały, aż wy się w końcu przekonacie…

Wielu kierowców nie może się nadziwić, skąd w obecnej polskiej władzy (PO, zapatrzona w retorykę biurokracji unijnej) tyle niechęci dla rozwoju motoryzacji. Od rządu, jakoś niezbyt perfekcyjnego w załatwianiu Polsce obiecanej sieci autostrad, do samorządów miejskich, które zamiast walczyć z korkami rozszerzaniem dróg i parkingów, zwalczają kierowców, każąc im poprzez system utrudnień zostawiać auta w domach…    Wzorem wprawdzie najbardziej postępowych biurokracji miejskich w  Europie oraz śladem szlachetnych organizacji ekologicznych – ale w jawnej sprzeczności wobec własnego interesu gospodarczego. Kierowcy to bardzo ważny procent płatników państwowego budżetu. Każdy litr benzyny obciążony jest nadmiernym podatkiem w formie akcyzy. Za przejazd autostradami trzeba słono zapłacić… A mandaty, a wszelkie opłaty obowiązkowe, związane z zakupem i utrzymaniem auta? Wreszcie zysk dla budżetu pośredni: każda mała firma, a te przecież podtrzymują krajowy PKB, musi korzystać z transportu, cokolwiek wytwarza… Każdy towar trzeba dowieść, a zatem – najwygodniej, najszybciej i jednak wciąż najtaniej – jest zrobić to własnym autem. Jakby dobrze policzyć, to pewnie obok konsumentów alkoholu, polscy kierowcy stanowią najliczniejszą grupę, utrzymującą państwowy budżet. Jak to więc jest, że naszym politykom / urzędnikom opłaca się zarzynać kurę, znoszącą złote jajka???

Pierwsza sprawa, to wymieniona już europejska ideologia postępowa. „Zasada zrównoważonego rozwoju” transportu, każąca – w myśl eurokratycznych idei – ograniczać ruch aut, dając pierwszeństwo transportowi publicznemu, rowerzystom i pieszym, w polskiej praktyce oznacza walkę z wolnością osobistą kierowców. A nasi pro-uniści są przecież częścią biurokratycznej międzynarodówki i zasysają z jej struktur potężną mamonę… Wprawdzie w dużych europejskich miastach, jak w Kopenhadze, tworząc udogodnienia dla pieszych i rowerzystów nie zapomniano o rozbudowie dróg samochodowych (wewnątrz i na zewnątrz metropolii). Ale w Polsce, gdzie klasa polityczna stara się naśladować Europę – tylko, że bezmyślnie i bez pieniędzy – rozwój takich udogodnień idzie w parze z ograniczaniem przestrzeni dla ruchu aut. I zamiast korki w miastach rozładowywać, tworzy się następne. Oczywiście w myśl świetlanej zasady europejskiego postępu, tudzież świętego wytrycha zwiększania bezpieczeństwa ruchu drogowego… Tu na pierwszy motyw działania władzy (ideologia europejska), nakłada się drugi: pieniądze. A w zasadzie ich brak. Gdyby w Łodzi powielić dokładnie infrastrukturalne rozwiązania z uwielbianej przez postępowców Kopenhagi, trzeba by wyłożyć grubą kasę na budowę dróg odbarczeniowych. Miasto nie ma tych pieniędzy, więc tworzy hybrydę, z troską o rowerowo-pieszą część elektoratu, ale przeciwko kierowcom. Czy będzie się to władzy opłacało? Nadchodzą dwa lata wyborczego cyklu, który da na to pytanie wiążącą odpowiedź.