O ulicy Piotrkowskiej, czyli krótkie studium upadku

Piotrkowska, główna ulica Łodzi, pada i wymiera. Muszą być tego jakieś powody. Uzdrawiać „Pietrynę” chcą liczni doradcy, podpowiadacze i eksperci – niektórzy nawet za publiczne pieniądze, otrzymywane na stanowiskach, stworzonych specjalnie „dla rozwoju Piotrkowskiej”. Czy mam pomysł na zmianę chorej sytuacji? – spytał mnie serdeczny kolega, nalegając na Facebooku, bym ujawnił w sieci swoje na ten temat poglądy. Robię to więc na skutek życzliwej namowy, lecz niezbyt mocno przekonany, czy w ogóle warto zabierać głos w tej sprawie…

W kolejności chronologicznej należałoby zatem podjąć w sprawie Piotrkowskiej następujące działania:

Po pierwsze, natychmiast sprzedać wszystkie komunalne kamienice, które nie są jeszcze przy Piotrkowskiej własnością prywatną. To wymaga ogromnej pracy: przedwojenni właściciele tych budynków często ginęli całymi rodzinami podczas hitlerowskiej okupacji. Trzeba uporządkować dokumentację i ustalić listę spadkobierców lub innych ewentualnych posiadaczy tytułów własnościowych do kamienic. Tę pracę należy jednak wykonać. Ulica Piotrkowska, czyli łódzka strefa A1 powinna być całkowicie własnością prywatną.

Po drugie, za pieniądze uzyskane ze sprzedaży budynków należałoby wybudować (lub wyremontować istniejące) mieszkania socjalne dla tych lokatorów kamienic z Piotrkowskiej, którzy mają potężne zaległości z tytułu nie opłaconego czynszu. Krótko i dosadnie: z Piotrkowskiej trzeba wypędzić alkoholików, kryminalistów i kloszardów. Czyli żulerkę. W żadnym cywilizowanym mieście po reprezentacyjnej ulicy nie szwendają się, bez względu na porę, pijani i śmierdzący żebracy. Obecność indywiduów, obszczywających na Piotrkowskiej bramy, brudzących wymiocinami pawimenty, tudzież wyciągających brudne ręce w proszącym geście do gości letnich ogródków, jest czymś nie do zaakceptowania w warunkach turystycznej atrakcji miasta… Ja nie jestem wrogiem tych ludzi, przeciwnie, bardzo smutno mi, że prowadzą taką egzystencję. Ale – proszę mnie dobrze zrozumieć – w strefie A1 miejsca dla nich być nie może.

Po trzecie i najważniejsze: na Piotrkowskiej, już całkowicie prywatnej i wolnej od nieproszonych gości, trzeba wprowadzić przepisy, umożliwiające odpowiednie funkcjonowanie tego miejsca. A zatem nakaz dla właścicieli budynków bezwarunkowego odnawiania kamienic co pół roku (w przeciwnym razie, jak w Szwajcarii, surowe kary dla nie stosujących się do przepisów). Oraz całkowity brak ingerencji Miasta w wysokość opłat, jakie ponosić będą najemcy lokali użytkowych w kamienicach na tej ulicy – przypomnijmy, w tym modelu prywatnych. Inaczej: właściciel kamienicy, jeśli sam nie prowadzi restauracji czy pubu u siebie na parterze, ustala wysokość kwoty wynajęcia lokalu ze swoim najemcą. Bez żadnego haraczu na rzecz Magistratu. I bez żadnych ograniczeń co do godzin funkcjonowania tam lokali rozrywkowych.

Jakie skutki powinny narodzić się w obowiązującym systemie? Oto Piotrkowska zacznie funkcjonować jak typowy, rozrywkowo-rekreacyjny pasaż turystyczny. Tam z przyjemnością powinni udawać się przyjezdni, którzy zagoszczą w Łodzi na imprezie kulturalnej lub sportowej. Takie osoby szukają zwykle miejsca, gdzie chciałyby kontynuować mile rozpoczęty wieczór, przy kufelku lub szklaneczce czegoś mocniejszego. W miłych warunkach, bez kloszardów i śmierdzącej żulerni. Nierzadko do końca nocy. Ceny, zarówno dla gości działających tam knajpek i pubików (to samo zresztą dotyczyłoby sklepów bądź lokalów usługowych) jak i dla najemców lokali byłyby efektem całkowicie wolnorynkowej konkurencji – czytaj, byłyby przystępne, bo inaczej zbyt drogi lokal od razu by zbankrutował.  Jak wyglądają podobne miejsca, turystyczne pasaże w miastach cywilizowanych, opisywać nie trzeba. Ten byłby najdłuższy w Europie, nie musiałby mieć zatem w sąsiedztwie żadnego Wawelu ani podobnej atrakcji, ściągającej ludzi w pobliże. Same kamienice spełniałyby to zadanie. W ten sposób Piotrkowska nie uległaby konkurencji wszechmocnej dziś Manufaktury, tylko stałaby się jej naturalnym przedłużeniem. Ludzie, mając na Piotrkowskiej podobną ofertę jak na ryneczku Manufaktury, z chęcią organizowaliby sobie weekendowy „pub – crawling” na całym tym obszarze… Po „rozbujaniu”  dwubiegunowej prosperity byłby tylko krok do zagospodarowania Starego Rynku, dziś podobnie martwego, jak reszta Piotrkowskiej. I temat mamy zamknięty.

Czemu pisałem, że nie warto w sprawie zabierać głosu? Bo scenariusz kreślony powyżej nigdy się nie sprawdzi. Zbyt mało tam możliwości zysku dla urzędników i polityków, a zbyt dużo wiary w przedsiębiorczość i prywatną inicjatywę restauratorsko – kupiecką. Piotrkowska, podobnie zresztą jak cała reszta szacownego grodu Łodzią zwanego, pozostanie jeszcze długo zapadłym zaściankiem wschodniej, socjalistycznej Europy. Za to z pięknym dworcem (i bramą!) w stronę Warszawy, gdzie nader chętnie i w coraz większej liczbie będą uciekali grodu tego mieszkańcy.

O mizerii porażającej, czyli jak łódzkie lotnisko obudzić…

Siedzi sobie Michael O’Leary, patrzy na mapę Europy i myśli: gdzie by tu jeszcze otworzyć połączenie? Niskokosztowy gigant Ryanair, według napływających zewsząd danych, zanotuje rok rekordowy pod względem rozpoczętych destynacji. Atak planują inne low-costy: easyJet, Wizzair,  Norwegian, nawet poczciwy Eurolot po zmianie prezesa. Działania wszystkich tych firm mają wspólny mianownik – omijają Łódź. Z naszego lotniska uciekają wszyscy, od wiosny latać będą stąd jedynie cztery samoloty w tygodniu. Tyle „autobusów do pracy” dla Polaków z Wysp Brytyjskich zostawił sobie Ryanair. Inni właśnie zamykają ostatnie połączenia – o następnych nie słychać nic.  Lotnisko pada, to fakt bezsporny. Najważniejsze pytanie brzmi: dlaczego tak się dzieje?

Jako spółka miejska, z niewielkim udziałem finansowym Urzędu Marszałkowskiego, jest Port Lotniczy im. W. Reymonta w Łodzi nie tylko zakładem budżetowym, ale również obiektem politycznych przepychanek. Warto każdej ekipie obsadzić lukratywne stanowiska w zarządzie, dysponować kolejną pięćsetką miejsc pracy, nie bacząc na efekty finansowe swojej działalności. Jako więc miejsce niejako z natury sprzeczne z ideą racjonalnego gospodarowania (prywatny właściciel, patrząc na rentowność tego biznesu, nigdy by się go nie podjął – a dziś suchy rachunek ekonomiczny każe niezwłocznie zamknąć interes) nie może być lotnisko przedmiotem debaty czysto gospodarczej… Czemu tak jest? Ano, jeśli wszystkie lotniska na świecie utrzymują się jedynie dzięki publicznym właścicielom, żadne z nich nie jest własnością całkowicie prywatną, przyjmujemy założenie, że rozmawiamy o biznesie z założenia deficytowym. Inaczej – porty lotnicze muszą istnieć „pro publico bono”, żeby można było latać po świecie, a podatnik ma przyjąć do wiadomości, że z jego składki również i ten element naszego wspólnego życia będzie utrzymywany. A jeśli, przykładowo, jakiś wielki port sam na siebie zarabia, będąc własnością skarbu danego państwa – to tylko dobra wiadomość dla podatników.

Mamy tu jednak pewien problem: oto subsydiowanie publiczne nie jest równe w przypadku małych portów lotniczych w Polsce. Są one, wszystkie krajowe lotniska poza Okęciem, utrzymywane finansowym wsparciem samorządów – a wielkość pomocy zależy od danego miasta lub regionu, jego władz i ich hojności. Łódź w rankingu wysokości tak zwanej „opłaty marketingowej”, czyli kasy, przeznaczanej z lokalnego budżetu na zwyczajne przekupywanie low-costów, żeby „latały u nas”, zajmuje ostatnie miejsce w kraju. Żaden przewoźnik nie chce tu otwierać połączeń, bo łódzkie władze mają zbyt mało pieniędzy na przebicie oferty zamożniejszych miast… I więcej nie będzie, o czym głośno w Łodzi po ostatniej sesji budżetowej.

Tworzy się ogromny problem etyczny. Jak tak może być, zapytałby ktoś przyzwoity, że właściciele tanich linii – jak wspomniany na wstępie O’Leary – lekceważąco przekładają sobie w rękach kolejne oferty portów miejskich, zaczynając od wywalenia najtańszych do kosza? Czy to uczciwy system, gdy o rentowności połączenia lotniczego typu low-cost decyduje głównie szerokość wycieku z kasy podatników danego terenu? No cóż, tak zwane linie klasyczne, czyli regularne (zwykle wielcy, narodowi przewoźnicy) nie korzystają z żadnych dopłat, tylko patrzą na rentowność samych połączeń. Ile zarobią na biletach przy konkretnym obłożeniu samolotu na danej trasie… Ale właśnie dlatego bilety linii regularnych są tak drogie! Całkowite koszta eksploatacji maszyn ponoszą pasażerowie, a w związku z tym duzi przewoźnicy do małych portów nie latają. Proste – w ilu miastach polskich, poza Warszawą, można by liczyć na wystarczającą ilość zamożnych klientów, by utrzymywać stałe połączenia regularne? Kraków, Wrocław, Poznań… Niestety, w rankingu zamożności obywateli Łódź również się w czołówce nie plasuje. Dlatego stara decyzja, podjęta jeszcze za czasów prezydenta Kropiwnickiego, by nastawić działania łódzkiego lotniska na linie niskokosztowe nosi w sobie zaczyn sensowności. Niestety – również warunek stałego dopłacania do połączeń low-costowych z miejskiej kasy, o czym powyżej.

Nasuwa się więc taki wniosek – najlepiej byłoby mieć w Łodzi dużo bogatych, wielkich firm, które w celach biznesowych latałyby po całym świecie wygodnymi liniami regularnymi… Rozwój łódzkiego portu lotniczego, który jest obecnie dobrze wyglądającym, schludnym terminalem europejskiej klasy „lower – middle – class”, zależałby od ogólnej gospodarczej prosperity regionu. A raczej jego poszczególnych mieszkańców. Sęk w tym, że zdaniem władz, to właśnie aktywność portu i jego ożywienie miałaby wpłynąć na rozwój gospodarczy Łodzi i województwa. A zatem – dokładnie na odwrót. Koło się zamyka i nie ma dobrego wyjścia. Jeśli znów zapłaci łódzki podatnik, czyli gdy władze lokalne zdecydują się mocno zwiększyć subsydiowanie portu, wtedy ilość tanich połączeń wzrośnie! Trzeba się tylko modlić, żeby światowy biznes zechciał pofatygować się do nas tanimi liniami oraz żeby w ogóle miał po co do tej Łodzi przylecieć. Bo przecież nie na Wawel…

Nie ufajcie politykom, którzy wrzeszczą o zmianę ludzi w zarządzie lotniska. Obrońcą prezesa Przemysława Nowaka nie jestem, ale na jego miejscu każdy inny człowiek zetknąłby się z identyczną rzeczywistością systemową: „nie ma sianka, nie ma latanka”. Jakkolwiek zaradny fachowiec nie przyjdzie, bez kasy nic nie zrobi. Postulaty łódzkich radnych opozycyjnych, by w to miejsce powołać „wreszcie kompetentnego prezesa” (ciekawe, kogo?) aż z daleka śmierdzą ochotą na przejęcie konfitur. Tu nie chodzi o polityczną flagę, chodzi natomiast o zasadę: skoro w tym biednym, postkomunistycznym kraju zależy nam na utrzymaniu regionalnych portów lotniczych, musimy (skoro ustrój nie chce – na razie! – dać się rozwalić) płakać i płacić. Czyli działać w socjalistyczny sposób na terenie socjalistycznego państwa. Dopóki kraj ten en bloc będzie tak funkcjonował, skazani jesteśmy na egzystencję biedaków. Europejskich pariasów.

O dobrej płycie Gołębia, czyli Corazon de Paloma…

Mój znakomity Przyjaciel (to zaszczyt dla mnie być Jego kumplem!) zrobił ostatnio dwie ważne rzeczy: kupił dobre skrzypce i nagrał na nich płytę. Niby żadna sensacja, ale kto zna Tomasza Gołębiewskiego, pierwszego skrzypka Filharmonii Łódzkiej, wybitnego kameralistę, jazzmana i organizatora wydarzeń kulturalnych, ten wie, że znakomity łódzki muzyk nigdy dotąd nie porwał się na nagranie solowego albumu. A szkoda – choć mam nadzieję, że obecny już na wydawniczym rynku „Corazon de Paloma” pozwoli Gołębiowi rozwinąć skrzydła na tym właśnie polu artystycznej działalności. Mając na koncie płyty z orkiestrami i całą plejadą kameralnych ansambli, jako solista wypada Gołąb tak wiarygodnie, że wręcz powinien zdecydować się na kontynuację obranej drogi…

Ale –  po kolei. Zafascynowany brzmieniem nowego instrumentu, prosto z renomowanej pracowni lutniczej Mistrza Gustave Villaume’a, wpadł Gołąb na pomysł, by wymyślić muzykę, która oddawałaby pełnię wdzięku gry szacownych skrzypiec. Znany łódzki basista i aranżer, Maciej Latalski, pomógł Tomkowi ułożyć repertuar autorskiej płyty. Wyszła z tego rzecz nie do końca spójna stylistycznie (album łączy wiele wpływów, od jazzu przez calipso do argentyńskiego tanga), ale ułożona bardzo zgrabnie, z dbałością o wspólny dla wszystkich kompozycji nastrój i charakter. Jest bardzo chill outowo, relaksacyjnie i w pełnej kantylenie. Nowe skrzypce ani razu nie porywają się na żadne karkołomne staccato czy inne wirtuozowskie popisy. Tomek gra zwykle długimi dźwiękami, prowadząc senne, uspokajające melodie: często samemu, ale też z towarzyszeniem innych instrumentów solowych. Usłyszeć można trąbkę Garego Guthmana (tworzy ważne dwugłosy solowe), saksofon Jakuba – i akordeon Krzysztofa Raczyńskich. Pojawia się czasem, wrzucając do całości ważne elementy, głos sopranistki Iwony Hossy. Gra Apertus Quartet, gitarzyści: Marek Piaskowski i Paweł Stępnik, a Trio Macieja Latalskiego odpowiada za sekcję rytmiczną. W ogóle rola Latalskiego na tej płycie jest istotna – Maciej nie daje sekcji żadnych szans na wyjście z tła, to samo dotyczy fortepianowych „środków”, ale zamysł jest celowy. Kompozytor pamięta, że to właśnie brzmienie skrzypiec (w układzie z kilku innymi wiodącymi instrumentami) ma być najważniejszym atrybutem płyty. Tworząc melodie, zadbał więc o wrażenie skupienia uwagi na soliście – co w połączeniu z wiadomością, że ów skrzypek ma nie pozwalać sobie na wirtuozowskie wybryki, może budzić zdziwienie. Paradoks? Niekoniecznie. Gdyby Gołąb dostał pole do nieokiełznanej improwizacji, pokazałby głównie technikę i sprawność palców. Grając oszczędnie, pilnując kantyleny i dyscypliny wykonawczej, buduje KLIMAT. Taki, jaki należało stworzyć, chcąc pokazać skrzypce, urodę ich dźwięku – nie zaś klasę solisty, którą i tak wszyscy znamy.

Klimat ów spodoba się wszystkim zwolennikom „muzyki głębokiego oddechu”, którzy po ciężkim dniu pracy, na dobrym sprzęcie audio włączają sobie wieczorem… nie Behemotha ani Marduk, lecz raczej Radio Chilli Zet albo którąś z płyt Milesa Daviesa. Przy okazji sączą sobie wino, wytrawne jak ta muzyka – albo szkocką (koniecznie!) whisky, która również ze słodyczą burbonów nie ma wiele wspólnego. Płyta bardzo dobrze sprawdza się w samochodzie, ale nie w chwili, gdy wyjeżdżamy na autostradę, tylko w korku, jaki nie daje nam wrócić do domu po dniu pełnym napięć i ciśnienia. O, właśnie! Mogę śmiało polecić ten album nadciśnieniowcom, sam używam go jako antidotum na stres, z czego korzysta również Rozalia, której przy muzyce Gołębia świetnie się w aucie zasypia… Sam zacny autor płyty wydał ją własnym sumptem, nakładem Q4Q Records, najlepiej więc z samym Gołębiem pogadajcie, jak wejść w posiadanie tej sympatycznej pozycji z katalogu łódzkiego melomana: www.Q4Q.pl

O Polakach w Danii, czyli jak pokonać Francję

Każdego polskiego kibica piłki ręcznej przegrana męskiej reprezentacji z Serbami boli jeszcze dziś, parę dni po nieszczęsnej końcówce… Już nawet nie wypada pytać, czemu lewoskrzydłowy Krajewski, zamiast rzucać z czystej pozycji na kilka sekund przed końcem, oddał piłkę. Gdyby rzucił, wywalczylibyśmy remis: szansa na wygraną w tym spotkaniu uciekła naszym w drugiej połowie meczu. Na tym poziomie rozgrywek nie wolno, po stłamszeniu rywala i wyjściu na dwubramkową przewagę, dać się spędzić jak stado baranów do narożnika, czekając na łagodny wyrok. Stare grzechy – nierówna gra, masa błędów w ataku, niewykorzystywanie skrzydeł i pudła przy karnych. To zdecydowało o porażce i z tym Michael Biegler nadal poradzić sobie nie umie. Czy zatem trzeba już postawić krzyżyk na biało-czerwonej reprezentacji w europejskim turnieju?

Niekoniecznie. Przypomnijmy, wszystkie sukcesy Polaków wykuwały się od 2007 roku w bólach, na wyrost i w oparciu o jeden podstawowy walor: waleczność. Naszym gladiatorom brakuje atutów sportowych, jakie decydują o stabilizacji miejsca drużyny w światowej czołówce. Dla naszej męskiej kadry jest ono chwiejne, niepewne, trzeba je ciągle wyszarpywać… Nie pomaga w tym niezwykle wyrównana stawka wśród najlepszych zespołów kontynentu. A to znaczy: na świecie, bo nigdzie poza Europą piłka ręczna nie jest tak mocna ani tak popularna. Ale, tu trzeba z mocą powtórzyć: naszym Orłom waleczności nie brakowało nigdy, to z reguły owe słynne, bojowe zrywy przesądzały o sukcesach w meczach, kiedy Polacy skazywani byli na pożarcie. Dziś wieczorem czeka nas jedno z takich spotkań: wśród najlepszych zespołów globu trudno znaleźć taki, który zdobytymi trofeami dorównuje reprezentacji Francji. Choć osłabiona brakiem kilku asów: Dinarta, kontuzjowanych Gille’a i Fernandeza, niedysponowanego Omeyera, drużyna Trójkolorowych jest nadal zdecydowanym faworytem w starciu z nami. Polska drużyna również brnie przez etap przebudowy. Marcin Lijewski, Mariusz Jurasik, Grzegorz Tkaczyk, Tomasz Rosiński, Mateusz Jachlewski, Tomasz Tłuczyński: z różnych powodów brakuje dziś w kadrze tych postaci, niegdyś podstawowych ogniw drużyny. Weszli młodzi, których przydatność jest na razie, w czasie największych imprez, boleśnie weryfikowana brakiem doświadczenia… Biegler im wierzy, wciąż szuka optymalnych rozwiązań z użyciem nowych ogniw, eksperymentuje. Dziś młodzi mają najlepszą szansę pokazać, że w ich przypadku selekcja jest właściwa, można – a nawet trzeba – na nich stawiać.

Kto dziś pociągnie drużynę do walki? W znakomitej formie jest Mariusz Jurkiewicz, przypomnijmy: jego genialna technika użytkowa nie była za czasów Wenty w ogóle wykorzystywana ofensywnie! Teraz się bardzo przydaje, co widać było na parkiecie z Serbami. Przyszedł najlepszy moment na błysk formy Krzysztofa Lijewskiego i Bartosza Jureckiego. Wierzymy w powrót do dyspozycji Michała Jureckiego, jego rzut z drugiej linii może tu mieć kluczowe znaczenie! Niech zacznie rozgrywać na swoim poziomie Bartek Jaszka, niech więcej piłek trafia na czyste pozycje do skrzydłowych, niech swoją klasę pokaże raz jeszcze Sławomir Szmal… Dużo tych warunków. Ale w zaistniałej sytuacji, gdy o dalszym być albo nie być w turnieju decydować będzie zwycięstwo nad francuskim gigantem, ciężar gry na siebie wziąć muszą jeszcze raz rutyniarze. To nie jest moment na eksperymenty. Ale jeśli raz jeszcze uda się spasować ze sobą wszystkie elementy układanki, będziemy się cieszyć. I z tą nadzieją zasiądźmy dziś o 20.15 przed telewizorami..

O nowym Widzewie, czyli wszystko na jedną kartę…

Nie wiem, czemu tak jest, to bardzo irracjonalne doznanie. Ale ze zwycięstwa Widzewa nad Lechią, pod okiem nowego trenera Artura Skowronka, bije niezrozumiały optymizm. Gdzieś w powietrzu unosi się przekonanie, że Widzew – jeśli uda się drużynie dopracować styl gry, zadawany przymusem „nowej miotły” – utrzyma się w ekstraklasie i być może w kolejnym sezonie powalczy w pierwszej ósemce.

Trener nie wymyśla raczej żadnej nowej filozofii. Zespół ma grać ofensywnie, ale z aktywnym udziałem skrzydeł, w środku pola trzymając „młyn” dzięki dwóm pomocnikom defensywnym. Napastnik ma być jeden, może i dlatego, że zawodników o dużym potencjale w tej formacji (poza młodym Wiśnią) raczej nie mamy… Sęk w tym, że podobny system działa z powodzeniem w wielu prestiżowych zespołach europejskich. Widzew też gra nim od dawna. Z tym tylko, że skutek był marny, co niestety – ze zgrozą – ostatnio obserwowaliśmy.

Wynik z Lechią, identyczny jak podczas ligowej kolejki, niby o niczym nie świadczy. Przed rokiem drużyna też lała w sparingach, kogo chciała – no, prawie. Tu jednak kłania się ważny aspekt funkcjonowania każdej drużyny w grach zespołowych, mianowicie dobór odpowiednich wykonawców na poszczególne pozycje. Popatrzmy, co z zespołem w tymże spotkaniu sparringowym zrobił Artur Skowronek.

W bramce wyboru wielkiego nie ma, przynajmniej na dzisiaj: trzeba wierzyć, że Maciek Mielcarz się przebudzi. Inna rzecz, że jeśli „kapela” wbija rywalowi cztery gole, to strata jednego zwyczajnie może się przydarzyć… Zmiany zaczynają się w linii obrony, gdzie kluczową rolę, gdy idzie o preferowany system taktyczny, pełnią boczni obrońcy. W minionej rundzie gorączkowo szukano efektywnych zawodników na obie flanki. Po odejściu Łukasza Brozia nie znaleziono nikogo o zbliżonych predyspozycjach. Lewego obrońcy nie było w ogóle (ani Hajrapetian ani żaden z zastępców nie udźwignęli odpowiedzialności, a Hachem Abbes, który tam grać może, przechodzi swoje znane perypetie). Mamy tu wyraźny pomysł: na prawej stronie dostaje pole do popisu Marcin Kikut (niech udowadnia, że faktycznie może się u nas odbudować), na lewej natomiast wracający po kontuzji Michał Płotka, który także ma coś do udowodnienia. W Grodzisku zanotował nawet kilka celnych strzałów, więc zapewne traktuje sprawę poważnie…   Na środku obrony dobry patent, mieszanka rutyny z młodością. Obiektywnie najlepszy piłkarsko łódzki stoper Kevin Lafrance ma kierować obroną, mając obok siebie młodzika, Krystiana Nowaka, notującego dobre występy w czasie ubiegłorocznej mizerii. Młody ma ewidentnie słuchać starszego kolegi. Przypomnę, że gdy kilka lat temu, pod wodzą Darka Wdowczyka Widzew walczył o utrzymanie, obok doświadczonego Kazka Węgrzyna stanął na środku obrony młody Krzysio Brodecki. Wszystko było dobrze: dziś pytamy, czy z Lafrancem nie powinien w parze wybiegać Perez. Pewnie w sparringu z Cracovią będzie to sprawdzone, ale przeczuwam, że Hiszpan jest brany pod uwagę raczej jako zmiennik Kevina. I bardzo by mi się ten pomysł podobał.

Druga linia, czyli najważniejsza w każdym zespole – tutaj Widzew ma największą swobodę wyboru, ale znacznie gorzej jest z jakością. Na pierwszy ogień poszli obaj skrzydłowi. Znów: bardzo ważni przy omawianym systemie, a w ostatnich miesiącach wręcz psujący grę drużyny. Zarówno Marcin Kaczmarek jak i Aleks Visnjakovs trafili zatem na ławę. Czy oczekiwania na bokach spełnią młodzi – Pietrowski i Kwiek? Obydwaj stoją przed olbrzymią szansą udowodnienia, że jeśli trener na nich postawi, błędu nie popełni. Jest jeszcze Alex Bruno, przydałaby się mocniejsza alternatywa na lewej stronie. Tu jednak bez wątpienia potrzebna jest zespołowi świeża krew i to jak najwyższej jakości. Najlepiej byłoby ściągnąć Pawłowskiego z Malagi, ale podobno jest to wykluczone. Ciekawe rzeczy dzieją się na środku pola. Najbardziej kreatywny obecnie rozgrywający, Batrović, ma za sobą dwójkę: Mroziński – Kasprzak. Gdy parę poszerzymy o trzecią postać, Nowaka, dostajemy w koncepcji gry trzech młodych piłkarzy, z których każdy jest w stanie podłączyć się, w dowolnej chwili, do akcji ofensywnej. Może najmniej Mroziński, ale on się akurat świetnie nadaje do asekuracji, gdy pozostali koledzy zaczną się zapędzać w pole karne rywala. Wydaje się to wszystko dobrze wymyślone, zwłaszcza, że akurat w środku istnieje duże pole manewru przy zmianach (Okachi, Leimonas, Staroń…). Pytanie najistotniejsze brzmi: na ile ten plan wypali w walce o ligowe punkty.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że Widzew – jeśli chce o utrzymaniu myśleć poważnie – koniecznie musi wygrać już pierwszy mecz, wyjazd z Podbeskidziem. Następnie trzeba poprawić u siebie z Piastem.  Te sześć punktów uspokoi kibiców i da nadzieję na końcowy sukces. Gdy utrzymanie stanie się faktem, wówczas zawodnicy Widzewa zyskają bardzo poważny atrybut marketingowy na przyszłość. Nawet jeśli są wśród nich gracze zainteresowani wyłącznie autopromocją, nie zaś losami klubu, trzeba teraz postawić wszystko na jedną kartę. Można odnieść wrażenie, że trener Artur Skowronek już o tym wie.

O Energii Kultury na zimno, czyli pełne dane dla wszystkich

Nie obowiązuje już sekret, pozwolę więc sobie opublikować pełne informacje, dotyczące głosowania na tegoroczną Energię Kultury:

Suma głosów łącznie: 12.757
W tym głosów przez sms: 9. 694
W tym głosów internetowych tvtoya.pl: 3. 063

1. Wielkoformatowe projekcje na Pl. Wolności  5363 głosy (521 internetowych / 4842 sms)
2. Murale Urban Forms  3652 (196 / 3456)
3. Ustanowienie Nagrody Literackiej  2594 (1594 / 2594)
4. Podróż zimowa  699 (512 / 187)
5. Marzenie Nataszy  102  (67 / 35)
6. Pałac Herbsta  86 (40 / 46)
7. Ida  76 (27 / 49)
8. Themersonowie  48 (35 / 13)

9. Rybczyński  32  (27 / 5)

10. Sezon burz  27 (18 / 9)
11. Koncert Cohena  22 (12 / 10)

12. Koncert Claptona  21 (14 / 7)

Kilka spraw zwraca uwagę. Po pierwsze, duża przewaga trzech pierwszych laureatów nad pozostałymi – to może świadczyć o mobilizacji osób, którym bardzo zależało na wypromowaniu akurat tych nominacji. Zwłaszcza, że przewaga utworzyła się dzięki sms-om, a tych można było wysłać, ile się chciało (strona internetowa przyjmowała jeden głos z jednego IP). Po drugie, zadziwiająco niskie poparcie dla koncertów w Atlas Arenie: jeszcze niedawno byliśmy pewni, że one zdominują plebiscyt do granic sensowności. Stało się dokładnie na odwrót, wielkie występy halowe traktowane są w Łodzi jako atrakcja raczej krajowa, niż lokalna.

Wciąż wzbudza kontrowersje metoda selekcji nominowanych wydarzeń, a raczej brak selekcji na poziomie „kultura wysoka kontra popkultura”. Trzeba powtórzyć, że kapituła wciąż trzyma się zasady przyjmowania wszystkich propozycji kulturalnych, bez oceny, które z wydarzeń ma bardziej wytrawny charakter. Członkowie kapituły najpierw analizują komplet zgłoszeń,  następnie głosują nad pozostawieniem kandydatury w gronie nominowanych. Tu tzw. charakter wydarzenia nie ma znaczenia. Nic nie wskazuje na to, by w przyszłości system ulec miałby zmianie.

Bardzo serdecznie dziękujemy wszystkim, którzy wzięli udział w głosowaniu: liczba oddanych głosów, pomijając nawet ewentualny ( i legalny!) lobbing grup wsparcia, bardzo nas podbudowała. Wskazuje, że plebiscyt gromadzi coraz większe zainteresowanie odbiorców kultury w Łodzi. Pokazuje też, że być może jest on potrzebny, wypełnia jakąś lukę w podsumowaniu aktywności łódzkiej kultury na przestrzeni roku.  Oczywiście wszelkie głosy, odnoszące się do formy i treści plebiscytu EK bardzo chętnie przyjmujemy. Nawet pod tym tekstem.