O starych aktorach, czyli życzenia na Dzień Teatru

W aktorstwie seniorów jest coś niezwykłego. Sędziwi mają to, o czym młode pokolenie fachowców sceny może tylko pomarzyć: życiowe doświadczenie. Ono przekłada się na budowanie „pełniejszej” postaci. Senior, grając osobę wiekową, zagra samego siebie. Będzie więc całkowicie wiarygodny – lecz w innej roli, gdy kształt postaci wypełnić należy nie samym tylko wiekiem, najlepiej uwidacznia się mistrzostwo doświadczonych aktorów. Nie wiem, na czym polega przewaga dawnej szkoły aktorstwa nad kreacjami młodych – i czy w ogóle występuje . Nie śmiem twierdzić, że mamy dziś inne metody pracy akademickiej: brak mi argumentów, tu powinien wypowiedzieć się fachowiec, nauczyciel. Ale prawdą jest – i widać to gołym okiem we współczesnym teatrze – że młodzi grają inaczej. Szukają innych środków wyrazu, innego języka… Pewnie chcą docierać do bliższego sobie pokolenia. Mają więc wiarę, posłuch i sympatię wśród widowni równej sobie wiekiem. Lecz trudniej im przekonać starszych widzów: oni, co zdarza się w nowoczesnych inscenizacjach, mają kłopot ze zrozumieniem przekazu młodych aktorów. Bywa, że opuszczają widownię.

Zdarzyło się tak podczas inscenizacji „Poczekalni.0” Teatru Polskiego z Wrocławia, w reżyserii Krystiana Lupy, na XX MFSPiN  w Łodzi. Długie, trudne przedstawienie, z bogatymi sekwencjami w wykonaniu młodych aktorów, nadto – grających postaci studentów. Kwestie aranżowane w oparciu o tekst Doroty Masłowskiej, lecz z partiami improwizowanymi w czasie pracy nad spektaklem, bywały niestrawne dla starszej części widowni. W kontraście – cudowny monolog Krzesisławy Dubielówny (ukończyła krakowską PWST w roku 1957), przerodzony w symboliczną scenę dialogu z młodym rozmówcą (w tej roli Mirosław Haniszewski), scena trzymająca za gardło każdego z widzów, bez względu na wiek… Mistrzostwo sędziwej aktorki, wyciskające łzy. A także inne przykłady: genialna forma sceniczna Irminy Babińskiej i Bolesława Abarta, w spektaklu „Uwolnić karpia” pod reżyserią Krystyny Meissner, na tymże samym festiwalu, kilka dni wcześniej. I wzbudzający huragan śmiechu bon-mot Abarta w czasie spotkania z widzami: „Panie, czy pan nie widzi, w jakim ja jestem wieku? Ja tu oswajam się z glebą!”…

Mają oni, starsi aktorzy, walor w swej pracy szczególny. Są to całe lata praktyki (dłuższej przecież, aniżeli u młodych) w autokontroli wypowiadanych słów, kwestii scenicznych. Mają, wypracowany przez długie doświadczenie, zupełnie inny niż młodzi system budowania gestów, zachowań scenicznych. Inaczej kontrolują ciało, mocniej sprzęgają je ze słowem. Są bardziej „w postaci” niż młodzi, często szukający jeszcze panowania nad tekstem, odpowiedniej relacji między własną, realną osobą a kreowanym na scenie bohaterem. Czy młody aktor jest przez to gorszym fachowcem niż ten starszy, doświadczony? Absolutnie nie! Po prostu wiek ma swoje prawa, w każdej specjalności. I wszędzie stary mistrz będzie dla młodego czeladnika wzorem. Bez względu na przyjętą metodę, filozofię pracy, młodzi powinni z szacunkiem uczyć się od starszych. Wielu spośród nich wie o tym, idąc ścieżką pokornego budowania własnego portfolio w oparciu o życzliwe rady bardziej doświadczonych kolegów. Naturalny łańcuszek zawodowych pokoleń…

„Tetryczejesz”, moglibyście powiedzieć. Może i tak jest, że z wiekiem lepiej rozumiemy jakość rzemiosła ludzi doświadczonych, dajemy się przez nich przekonać bardziej, niżbyśmy młokosów podziwiali. Z całym jednakże szacunkiem dla ludzi młodych i najmłodszych, często już prawdziwych mistrzów swego fachu, doceńmy – tak radzę – ile wart dla każdej sceny jest aktor z dużym doświadczeniem. Dla nich wszystkich, młodych i starych aktorów, dziś przesyłamy najlepsze życzenia. Mają swój dzień, wszyscy ludzie teatru. Niech trudne czasy kultury nie będą dla nich smutkiem ani rozczarowaniem. Niech czerpią wiele radości ze swych, coraz to z wiekiem lepszych, kreacji scenicznych.

O pewnej sugestii, czyli jak Hannę Zdanowską przepraszam

„Najlepszym gestem będzie przesłanie kwiatów” – szepnął mi do ucha Cezary Grabarczyk w teatralnym foyer. Pan Marszałek niewątpliwie miał rację: wysłanie bukietu kobiecie zawsze będzie gestem eleganckim. Zwłaszcza, gdy mówimy o niewieście rozgniewanej, nadto skupiającej w delikatnej dłoni tyle władzy, że utrzymywanie z nią stanu wojny przypomina zachowanie o zabarwieniu samobójczym.

Powiem więcej: zgadzam się z Panem Cezarym, że powinienem Hannę Zdanowską przeprosić. Prezydent Łodzi trzyma bowiem w sobie żal do piszącego te słowa za pewien internetowy anons, w którym – jako żywo, trochę zbyt porywczo – zapowiedziałem nieopatrznie „proces rozjeżdżania” Hanny Zdanowskiej przez lokalnych dziennikarzy…

O co chodziło? W łódzkim Magistracie trwa coraz bardziej zażarta wojna między rządzącą Platformą Obywatelską a opozycją radnych, wspartą niedawno przez grupę osób usuniętą z PO. Nieformalna koalicja (obok „florystów”, tworzących klub Łódź 2020, także PiS i SLD – wszyscy współpracują bardzo zgodnie) odebrała Platformie większość w łódzkiej Radzie Miejskiej. A to rozwścieczyło przyzwyczajony do wielkiej swobody w rządzeniu miastem obóz władzy – na tyle, że wióry, jakie do dziś lecą wokół wzajemnego rąbania się polityków, godzą w ludzi niewinnych. Często zupełnie apolitycznych, za to kompetentnych i życzliwych zawodowemu otoczeniu. Tak było z Anną Kuźmicką, rzeczniczką prasową Rady Miejskiej, która miała zostać zwolniona z pracy w odwecie na opozycji za komplikacje przy zatwierdzaniu uchwały budżetowej… Wówczas prawie wszyscy dziennikarze stanęli murem w obronie Ani, którą całe środowisko wprost uwielbia za fachowość i przyjacielskie podejście. Ale chyba tylko ja się zagotowałem, wypisując na Facebooku deklarację wojny z prezydenckim obozem w obronie lubianej koleżanki. Niepotrzebnie. Pani Prezydent uznała, że ktoś Jej źle doradza – i podjęła słuszną decyzję o pozostawieniu Anki w pracy. Obroniliśmy koleżankę (dziennikarze wystosowali w tej sprawie do Magistratu osobny list) a sprawa szybko rozeszła się po kościach…

Niestety, piszący te słowa miał trochę mniej szczęścia. Wyrzucono mnie z pracy po tym, gdy w roli konferansjera (niezależnego, poza jakimkolwiek politycznym układem) poprowadziłem w Łodzi wyborczą prezentację kandydata na prezydenta jednej z partii. Zrobiłem to wyłącznie dla pieniędzy, ale Gazeta Wyborcza nie omieszkała wspomnieć w relacji, który to pan redaktor i z jakiej telewizyjnej redakcji zapraszał kandydata na scenę… Mimo, że z tej samej sceny zapowiadałem, że kandydata nie popieram, a nawet, od wielu lat, nie chadzam na wybory. Cóż z tego – „macierzysta” redakcja uznała to za naruszenie politycznej nieskazitelności swego newsroomu i z marszu wystawiła mnie na bruk… Jestem szczęściarzem, bo mam wokół przyjaciół, którzy (póki co, bo dopiero walczę o stałe zatrudnienie) zginąć mi nie dali. Ale w kontekście własnych przygód, słowa Pana Marszałka Grabarczyka brzmią mi w uszach znaczeniem, czytanym między wierszami: „Jak się chłopaku do Pani Prezydent nie pofatygujesz, skruchy nie walniesz, to będziesz miał w tym mieście przerąbane”. Przyznać muszę, że co najmniej kilka reakcji – osób, których prosiłem o pracę – pachniało swoistym lękiem przed stricte politycznymi konsekwencjami…

Szanowna Pani Prezydent! Bardzo przepraszam za niepotrzebnie ostry ton internetowej wypowiedzi. Pisałem to w gniewie, przekonany, że zwolni Pani Ankę. Jednakże, proszę wybaczyć: choć prywatnie bardzo Panią szanuję, z kwiatkami do Magistratu nie pójdę. Byłoby to przyznanie się do winy, a ja się winien nie czuję. Zgodzi się Pani, że gdyby Ania Kuźmicka została zwolniona, spotkałoby się to – bez względu na moją enuncjację – z wrogością reakcji prasowych. Owszem, dziennikarzy obowiązuje rzetelność i staranność w „poszukiwaniu prawdy”. Ale jesteśmy przede wszystkim od tego, by piętnować patologie w działaniach demokratycznie wybieranej władzy. Bez względu na kolor jej politycznego sztandaru. Uważam też, że dziennikarze powinni zapobiegać patologicznym działaniom, jeśli tylko mają taką możliwość. Taki jest sens i powołanie naszej profesji w ustrojowych warunkach wolnego państwa. Dobrze się stało, że tym razem, dzięki zbiorowemu protestowi środowiska dziennikarskiego, udało się ochronić osobę, która zwyczajnie zasługuje na uznanie jako fachowiec.

Co do mnie, wciąż nie mam pojęcia, jak potoczą się moje zawodowe losy. Jakkolwiek się zdarzy, mam wielką nadzieję, że w poszukiwaniu chleba nie będę musiał z rodzinnego miasta wyjeżdżać.