O utopii, czyli jak zjednoczyć polską prawicę

315086_10150305511332060_868493303_n„W Polsce typowy dla państw anglosaskich mariaż liberalizmu gospodarczego i konserwatyzmu kulturowego (…), jest utopią” – mówi politolog Rafał Chwedoruk w ciekawym wywiadzie, udzielonym „Rzeczpospolitej” (nr 192, 20.08.2014). Rozmowa dotyka spraw bliskich wyborcom prawej strony sceny politycznej nad Wisłą, a tezą główną rozważań jest publiczny pieniądz. A raczej stosunek poszczególnych ugrupowań w Polsce, nazywających siebie prawicowymi, do gospodarki. I temat ekonomicznej zgody, jaka powinna-by zapanować między bliskimi sobie ideologicznie partiami, jeśli te chciałyby wspólnie pójść po władzę.

Cytowana teza Chwedoruka bez wątpienia potwierdza to, o czym dawno wiedzą zwolennicy wolnościowej szkoły ekonomicznej, wyprowadzonej z teorii Misesa i Von Hayek’a, rozwiniętej m.in. przez Friedmana. Mianowicie fakt, że Polska po odzyskaniu wolności w roku 1989 nigdy tak naprawdę nie zdecydowała się na wprowadzenie klasycznych reguł wolnorynkowego kapitalizmu, właściwych dla programów gospodarczych partii prawicowych na Zachodzie. Przede wszystkim dla amerykańskiej, republikańskiej prawicy. W Polsce, poza dotąd niszowymi (spychanymi przez główny nurt polityczny do niszy) – UPR-em i ostatnio Kongresem Nowej Prawicy, tak naprawdę żadna partia nie zaproponowała wyborcom radykalnej zmiany gospodarczo-ustrojowej. Jedynie kosmetykę ładu, jaki w państwie odziedziczyliśmy po sześciu dekadach komunistycznej dyktatury. Tradycyjny podział naszej sceny politycznej nigdy tak naprawdę nie dotyczył gospodarki. Ugrupowania polityczne (mniejsza o genezę tej sytuacji) zwykło się u nas dzielić na prawicę i lewicę w związku ze stosunkiem tychże partii do spraw ideowych… a głównie do Kościoła Katolickiego i kwestii objętych religijnymi kodeksami. Niektórzy śmieją się, że u nas wciąż trwa wojna następnych pokoleń PPR-u z PPS-em, albo Piłsudczyków z Endekami. Tak czy owak w dyspucie między „czarnymi” a „czerwonymi” pieniędzy publicznych właściwie się nie liczy. Wiadomo, że „zdobycze socjalne” muszą być obecne w programie każdej liczącej się partii, nawet mieniącej się skrajnie antykomunistyczną i prawicową, bo inaczej nie ma co czekać na poparcie społeczne… Stąd mnożące się opinie publicystów, że skoro w naszym kraju mieszka tak wielki odsetek ludzi, żyjących z socjalistycznego porządku gospodarczego, niechętnych wolnorynkowym przemianom, sytuacja ustrojowa zmienić się nie może. To znaczy, jeszcze się taki nie narodził, co by komunistyczną biedę znad Wisły przegonił.

W zamknięte koło socjalistycznego perpetuum mobile wbił się jednak, dość nieoczekiwanie, europejsko-wyborczy sukces KNP. Waga głosów ludzi młodych, przyciągniętych do idei liberalnej dzięki sprawności internetowych kanałów komunikacji, zainteresowała speców od politycznego biznesu… W przytaczanej tu rozmowie stawiane są wprost pytania o PiS: czy nie powinno się czasem, mając na względzie poglądy naszej młodzieży, zmienić swego programu z socjalnego na bardziej wolnorynkowy? Czy nie lepiej umocnić jedność prawego skrzydła krajowej polityki wspólną deklaracją wolności przedsiębiorstw, tak przecież ostatnio pomiatanych Tuskowym fiskalizmem, żądającym haraczu do pięciu lat wstecz?  Przecież Jarosław Gowin, wprawdzie mniej radykalnie od Korwina, ale także opowiada się za liberalną gospodarką. A partia Jarosława Kaczyńskiego, już w sojuszu z Gowinem, mogłaby chyba nieco przychylniej odnieść się do tematu wolności gospodarczej? Może w końcu dałoby się, po wzięciu władzy przez zjednoczoną prawicę, powstrzymać tak bolesne zjawisko emigracji młodych za chlebem? Ułatwić życie przeciętnemu Kowalskiemu, uwalniając go od przerośniętych podatków – i zdejmując z karku brzemię biurokracji, krępującej nie tylko rozwój firm, ale każdy właściwie aspekt życia obywateli???

W całej tej retoryce uderza element pragmatyczny. Skoro młodzież chce wolności rynkowej, wpiszmy tę wolność do programu. I po kłopocie – skrzyknijmy „zjednoczoną prawicę” (bez Korwina przecież, bo to oszołom i Putinista), zapewnijmy młodych, że kapitalizm będziemy robić! Zabierzemy głosy KNP i wreszcie zyskamy nad Platformą przewagę na tyle znaczącą, żeby  rządzić samodzielnie! A potem? No właśnie… tu zaczyna się problem. Bo potem to już „benzyna może być nawet po siedem złotych”, jeśli zacytować klasyczny zwrot z taśm, ujawnionych po ostatniej aferze.

Podstawowym prawem liberalnego programu gospodarczego jest jego nieopłacalność polityczna. Otóż, jeśli deklarujemy wolnościową przemianę ustroju państwa, zakładamy najpierw zmianę prawa – a w oparciu o nią likwidację bardzo wielu niepotrzebnych instytucji państwowych, generujących straty dla  budżetu. Krótko mówiąc: tniemy wydatki, obniżamy podatki, zostawiając dzięki temu pieniądze w kieszeniach obywateli. Tak ogół mieszkańców kraju staje się zamożniejszy – ale za to możliwość „ubogacania się” członków partii, która doszła do władzy, znika aż do zera. Wprowadzamy zmiany po to, by żyło się lepiej wszystkim, a nie tylko „naszym”: taka jest zasada kapitalistycznego liberalizmu. Lepiej mają mieć pracowitsi, pomysłowi, rzutcy, przedsiębiorczy, zaradni i mądrzejsi. A nie nasi kumple, krewni i znajomi, którym zapewniamy lukratywne fuchy „na państwowym” z wdzięczności za to, że pomogli nam dojść do władzy. Kłopot w tym, że nad Wisłą od 25 lat żadna partia tak nie rządziła. Może dlatego, że po komunistach przetrwał tu socjalizm, ugruntowany przy Okrągłym Stole i pielęgnowany aż do dzisiaj przez tych, którzy mają z niego największą korzyść: polityków. I ich klientów, ludzi korzystających z krzewiącego się układu. To dlatego idee Korwina, z zasady burzące mafijny porządek rzeczy, były od zawsze flekowane przez wszystkich, od lewa do prawa. To dlatego teraz rozważania, skłaniające zwolenników jednoczenia prawicy wokół PiS do wolnorynkowych deklaracji, budzić będą lęk i nieufność młodych wyborców KNP. Oni mocno protestują już teraz, gdy do partii Korwina chce zapisywać się nagle cały tabun nuworyszów, zachęconych rosnącą popularnością ugrupowania. Niechęcią reagują na wciąganie do szeregów ugrupowania posłów, jak Jarosław Jagiełło, dotąd legitymujących się ich zdaniem dokonaniami anty wolnościowymi… Ich nie będzie łatwo przekonać do siebie zmianą statutu partii i nagłym propagowaniem liberalnej retoryki. Nie wierzą w nagłe pojawienie się setek „przekonanych”, którym – jakoś tak przy okazji – wejście w szeregi zdobywającej poparcie partii może zapewnić błyskotliwą, lukratywną finansowo karierę… Pod tym względem Janusz Korwin – Mikke też posiada u nich ograniczony kredyt zaufania! Można więc być pewnym, że Jarosław Kaczyński, nagle przemawiający głosem obrońcy kapitalistycznej wolności, takiego zaufania nie zyska. Musiałby wykazać się praktycznymi działaniami, zmierzającymi do realnego przekształcenia polskiej rzeczywistości. Pokazać, że naprawdę zależy mu na takich zmianach, a nie tylko na składaniu obietnic, wiodących do przejęcia władzy – a potem realizowania partykularnych interesów swoich ludzi, zawłaszczających po zwycięstwie publiczny majątek.

Byłoby świetnie mieć nad Wisłą zjednoczoną prawicę, wspólnie deklarującą ustanowienie pełnej wolności gospodarczej. Póki jednak taki program deklaruje zaledwie jedna partia – i to dopiero od niedawna gromadząca zaczyn społecznego poparcia – o żadnej koalicji mowy być nie może. Korwin stara się udowadniać, że swą długoletnią karierę w polityce oparł na wierności wobec prezentowanych idei. Nikt nie wie, co by się stało, gdyby KNP naprawdę objął władzę – ale póki wyborcy tego nie sprawdzą, mają prawo wierzyć w zapewnienia prezesa. Zarówno PiS jak i mniejsze ugrupowania sojusznicze (kierowane przez ludzi w polityce dokładnie sprawdzonych) mają za sobą praktykę władzy zupełnie inną, niż życzyliby sobie wyborcy KNP. I samo to, jak się zdaje, wyklucza w tej chwili wszelkie porozumienie.

O straszliwym przerażeniu, czyli jak nam Żyrynowski kota popędził

Uhuhu, jaka panika! Od kilku dni krajowy internet bojaźliwie milczy po brutalnej deklaracji Władimira Żyrynowskiego, jakoby Rosja miała za chwilę zmieść Polskę z powierzchni Ziemi… Nasza sieć, zwykle pełna setek odważnych bojowników narodowego honoru w zapasach ze wschodnim niedźwiedziem, teraz nagle – i zadziwiająco – ucichła. Jakby w bojaźliwym zderzeniu ze świadomością, że proroctwo Żyrynowskiego jest najzupełniej realne, a wrogie oddziały już stoją w gotowości za Bugiem.  Jeszcze niedawno, radośnie i w nastroju wszech-europejskiego antyputinizmu, ogłaszano akcję zajadania jabłek na złość wrogiemu sąsiadowi. Teraz, gdy potężny niedźwiedź groźnie pomrukuje, łypiąc krwawymi ślepiami w naszą stronę, jesteśmy znacznie mniej odważni. Jak to w necie:  dzielnych nie brakuje wirtualnie. Gorzej, jeśli trzeba stanąć twarzą w twarz z realnym przeciwnikiem, gdy bezpieczna anonimowość już nie jest odpowiednią zasłoną…

Trudno się jednak dziwić netowemu zgromadzeniu, gdy widmo realnej wojny nagle zajrzało nam wszystkim w oczy. Od razu przypominamy sobie historię, rok 39, zadziwiającą obojętność „zachodnich sojuszników”… Boleśnie uświadamiamy sobie, że w przypadku konfliktu zbrojnego z Rosją najpewniej znów zostaniemy sami, a jeśli uda się wytrzymać choć kilka dni pod naciskiem czerwonej nawałnicy, będzie to olbrzymim sukcesem militarnym. Nie ma co replikować banałów o zbrojnej przewadze potencjalnego wroga: Żyrynowski ma po prostu rację ogłaszając, że sytuacja Polski w ewentualnym starciu z atakującym, rosyjskim potworem będzie tysiąc razy gorsza niż Dawida przeciw Goliatowi. Szans nie mamy najmniejszych: rzecz w tym, by wszelkimi siłami do agresji nie dopuścić. I powstrzymać w ten sposób, jak znowu słusznie prawi nasz nieobliczalny Władimir Ż., szarżę bandyckiej hordy na całą zachodnią, światłą Europę.

Nie ma najmniejszego znaczenia, czy Żyrynowski bredzi od siebie, czy jest regularnie sterowany przyzwoleniem Kremlowskiej wierchuszki. Mówiąc szczerze, efekt obliczony na zastraszenie dawnych sowieckich państw satelitarnych, „demoludów”, osiągnięty został natychmiast – czego absolutnym dowodem jest milczenie polskiej sieci. Wygląda to zresztą na dobrze skrojoną robotę sowieckich służb specjalnych, co również żadnego znaczenia nie ma. Po prostu ludkom w „prywislanskim kraju” wystarczy tylko przypomnieć, że jeśli zaczną zbyt głośno poszczekiwać, natychmiast bestia podniesie łapę i zmiażdży ratlerka, nieopatrznie zapominającego, z jaką siłą ma do czynienia. Sowiecka propaganda od zawsze, gdy tylko sytuacja wokół Kraju Rad zaczynała robić się nieciekawa (a mamy coraz więcej sankcji ekonomicznych przeciw Rosji!), przypominała sobie o niezawodnych rokowaniach z pozycji siły.

Cała sytuacja przypomina jako żywo tę z 1981 roku. Podobno wtedy także stały już w pełnej gotowości pancerne, moskiewskie dywizje, a tylko żarliwemu oddaniu piekłoszczyka Jaruzelskiego dzielny nasz naród zawdzięcza dziś pokojowe współistnienie w ramach nowej, bratniej Europy… Przypomnijmy, że wtedy również Związek Sowiecki miał do zwalczenia dwa spore kłopoty. Militarny, wikłający ZSRR w wyniszczający konflikt na wzgórzach Afganistanu. I gospodarczy, bo dzięki genialnej niezłomności Ronalda Reagana krach radzieckiej, czerwonej ekonomiki pogłębiał się dosłownie z dnia na dzień. Oba te czynniki, zdaniem wielu komentatorów politycznych, skutecznie odwracały uwagę genseków od rewolty, zapoczątkowanej w gdańskiej Stoczni. Czy dziś może być podobnie?  Ukraina leży znacznie bliżej naszych granic. Wtedy ( w 81-szym) polskie władze, podobnie jak ogół aktywnych komentatorów politycznych naszego kraju, zajmowały się naszymi strajkami – a nie odległym Afganistanem. Nie było więc bezpośrednich zadrażnień w komentarzach polsko-rosyjskich, choć może trzeba wziąć pod uwagę zupełnie odmienne realia polityczne: myśmy wtedy jeszcze byli sowieckim wasalem, jedną z republik rad, jedynie łaską pańskiego stołu obdarzoną”niepodległością”. Tak czy owak, czerwona armia – choć jej liczne oddziały w atomowych kryjówkach na polskiej ziemi miały przetrwać jeszcze prawie dekadę – do Polski wówczas nie wkroczyła. Oby stało się podobnie i tym razem, choć wszyscy z napiętą uwagą przyglądają się kolejnej rundzie euro-putinowskiego pojedynku. Trzeba przyznać, że po „ofercie” Żyrynowskiego w całej Europie, nie tylko w Polsce, bojowe nastroje znacząco się wyciszyły. Może skończy się tak, jak w wielu przypadkach wcześniej: konflikt między czerwonym imperium a jednym z jego dawniejszych latyfundiów, oświecone gremia Starego Kontynentu uznają zwyczajnie za „nie swoją wojnę”. Po to, by nie tracić szansy na utrzymanie światowego pokoju. No i oczywiście: wszyscy, już w lekkiej trwodze, czekają na reakcję Ameryki.

Że „to nie nasza wojna” przypominał niedawno Janusz Korwin-Mikke. Wszyscy na salonach brutalnie za to linczowali szefa KNP: większość z tych krytyków teraz szybciutko chowa głowę w piasek, przezornie milcząc w obliczu zapowiedzianej agresji. A wystarczyło wcześniej nie wtrącać się w sprawy rosyjsko – ukraińskie, przynajmniej nie na tak rozbudowaną skalę. Nie zgadzam się z Korwinem, że Władimir Putin jest „dobrym prezydentem Rosji”. Jest to bardzo skuteczny władca komunistycznego imperium sowieckiego – które wciąż, pod płaszczykiem narodowej, rosyjskiej tradycji historycznej, walczy od odzyskanie dawnej  świetności. Jak widać, ze sporymi sukcesami.  Świetnie pisze o tym Rafał A. Ziemkiewicz w wydanej niedawno rozprawie pt.: „Jakie piękne samobójstwo”. Dzisiejsi obywatele Rosji to – jak wiemy z medialnych przekazów – w ogromnym stopniu ludzie zainteresowani odtworzeniem stalinowskiej potęgi swojej czerwonej ojczyzny. Jeśli więc Putin jest tyranem swojego narodu, to na pewno z tegoż narodu przyzwoleniem. Rosjanie sami go wybrali, a jeśli nawet tamtejsze wybory są fałszowane wielu z nich opowiada się za takim obrotem sprawy, żeby imperium sowieckie wróciło do życia…  Od normalnego świata zależy, czy poradzi sobie z tym Sauronem. Czas mobilizacji sił jest już najwyższy.