O Kukizie w polityce, czyli o co chodzi rockmanowi

Paweł Kukiz, który ostro wziął się za kandydowanie na fotel prezydenta RP, dał ostatnio świetny wywiad Mariuszowi Staniszewskiemu w „Do Rzeczy” (nr 8/107, 16-22.02.2015). Jest tam przywołany fragment rozmowy Kukiza z pewnym, oczywiście anonimowym, politykiem Platformy Obywatelskiej. Kukiz odpowiadał na pytanie, dlaczego w USA (do których wciąż nasi rodacy chcą jeździć za chlebem) są niższe podatki. Jest to na tyle wstrząsający zapis, że aż muszę zacytować go w całości:

„Pytam go, dlaczego Tusk zaraz po objęciu władzy wprowadził 70 tysięcy nowych urzędników, przecież mówił, że będzie „odurzędniczać” państwo. On mi odpowiada: „Pomnóż to razy cztery”. Dlaczego cztery? – pytam. A on: „Może lepiej razy osiem.”. No więc pomnożyłem i wychodzi ponad pół miliona. A on: „Widzisz teraz głosy wyborców. To jest ten ch*j, którego karmimy, jego żona, dzieci, mama, tata, teść i teściowa. I tak się to robi. Dlatego są takie podatki. Trzeba ich utrzymać.”

W tej krótkiej, acz dosadnej relacji Paweł Kukiz opowiedział całą historię gospodarczą odrodzonego państwa polskiego. To właśnie tak, według przedstawionego opisu, wykształciła się nad Wisłą „klasa polityczna” – grupa ludzi z różnych opcji politycznych, która na skutek porozumień przy Okrągłym Stole ustawiła sobie Polskę pod własne potrzeby.  To znaczy, że wykorzystując mechanizmy władzy, charakterystyczne dla nowo zasianej na polskiej glebie demokracji, zapewniła sobie trwałą obecność „w elicie” – oraz materialne powodzenie, dla siebie i sporego kręgu bliskich osób. Przez lata w naszej polityce zmieniają się nazwy partii, wciąż następują spektakularne transfery aktywistów, czasem jedni odchodzą – a w ich miejsce zjawiają się nowi, młodzi, dobrze przyuczeni w zakresie stosowania obowiązujących zasad. To wszystko, oczywiście zgodnie z prawem, finansowane jest z budżetu państwa, oraz źródeł pozabudżetowych: czasem szemranych, bo w ich tle majaczą gdzieś szyldy służb specjalnych bądź postaci jako żywo powiązane ze światem zorganizowanej przestępczości. Nie zmienia się tylko jedno: na szczycie „elity” są ci sami ludzie, czasem dla niepoznaki toczący ze sobą „krwawe boje” na oczach widzów ogólnopolskich telewizji, ale zawsze żyjący przy tym samym korycie, zblatowani przynależnością do nadwiślańskiej klasy panów.

To właśnie mityczni „oni”, którzy w Polsce mają dobrze, holując za sobą całe grupy „podwieszonych” wasali – a trzymający się władzy dzięki karmionym z hojnej ręki wyborcom: opisanym przez Kukiza urzędasom, a także innym „krewnym i znajomym królika”, którym opłaca się oddawać głosy na istniejący system, bo przecież żyją z niego, może za mniejszą kasę niż bonzowie, ale też wcale niezgorzej.

Ponieważ każdy układ musi mieć swoją drugą (tkwiącą poza układem) stronę, w Polsce mamy to, co mamy. Czyli – kto nie jest podczepiony, ma bezrobocie lub pracę za marne grosze. Powiększa się emigracja, najbardziej bolesna w grupie ludzi zdolnych i pracowitych, którzy brzydząc się politycznymi sitwami, natychmiast emigrują gdzie bądź na Zachód – tam o powodzeniu decyduje talent i pracowitość, a nie zblatowanie z miejscowymi kacykami. To dlatego w Polsce nie ma zagranicznego kapitału, który czmycha stąd już w pierwszej fazie inwestycyjnych negocjacji, gdy okazuje się, że oprócz potwornego czyraka biurokracji czeka na przedsiębiorcę układzik, jaki trzeba zawrzeć z przedstawicielami miejscowej socjety polityczno-urzędniczej… To dlatego zwykli ludzie nad Wisłą nie mają szans na spektakularne zawodowe kariery, młodzi – na dobrą pracę a najubożsi są coraz głębiej wpychani w biedę, obciążani co raz to większymi kosztami życia. To dlatego ludzie przyzwoici, wśród nich Kukiz, widząc to wszechobecne dziadostwo krzyczą „dość!” – i rozpoczynają heroiczną walkę o zbudowanie w tym kraju jakiejś normalności. To dlatego też system broni się przed nimi wszelką mocą, spychając takich „dziwaków”, jak Kukiz na margines politycznej rzeczywistości.

Niestety, antysytemowcy są w Polsce rozbici. Różnią się w wielu kwestiach, ale łączy ich jedno: samobójcza niezdolność do jakiegokolwiek zjednoczenia. Dziś, przed wyborami prezydenckimi, mamy kuriozalną sytuację: środowiska wrogie „mainstreamowi” wystawiają kilku różnych kandydatów! Jakby mało było problemów z siłą zjednoczonego układu, antysystemowa opozycja nie może porozumieć się w kwestii wspólnej walki przeciw jednemu wrogowi… Prawdopodobne, że dzieje się to przy aktywnym udziale „czynników zewnętrznych”, czemu dowodzi niedawny rozłam: KORWiN / KNP. Oprócz Kukiza po stronie rywalizacji z Salonem stoją m.in. Janusz Korwin – Mikke, Jacek Wilk, Waldmar Deska, Grzegorz Braun czy nawet Marian Kowalski. Tak, tak – wymieniłem nazwiska kandydatów na prezydenta RP różnych środowisk, nazywanych pogardliwie „kanapowymi”. Efektem jest rozdrobnione poparcie społeczne, w najmniejszym stopniu nie gwarantujące jakiegokolwiek sukcesu w walce politycznej. W ten sposób Układ świetnie broni się przed obaleniem. Gdyby jego przeciwnicy zwarli szyki, to obalenie stałoby się bardziej realne. Obecnie szans na to nie ma żadnych, właśnie dzięki metodom walki, stosowanym w wypaczonej polskiej demokracji: „duży może więcej”. I dlatego też Kukiz apeluje o jednomandatowe okręgi wyborcze. Tyle, że aby je zaprowadzić, trzeba najpierw zdobyć władzę. Koło więc się zamknęło, ku przemożnemu zadowoleniu beneficjentów Układu.

Konkluzja może być więc tylko jedna: środowiska antysystemowe muszą się połączyć, także po to, by zyskali na tym zwykli obywatele. Ci, którzy – nie podpięci pod żadne układy – jeszcze jakoś w Polsce wytrzymują. Jeśli nie teraz, to z pewnością w perspektywie wyborów parlamentarnych jest to dla opozycji bardzo rozległy materiał do przemyśleń. Czas bowiem ucieka. Im go mniej, tym szanse na normalność topnieją. A kolejna szansa wyborcza szybko się nie przytrafi.

O „Idzie” nagradzanej, czyli prawo leminga

„Ida” – film, z którego nagle cała Łódź zrobiła się dumna, zbiera nagrody wszelkich festiwali… Jest nawet szansa na Oscara, bo film dostał nominację. W łódzkim Muzeum Kinematografii już czynna jest wystawa, poświęcona „Idzie” (można tam oglądać nawet Wartburga, rocznik 1965,  którym jeździły bohaterki). Są też słyszalne, coraz donośniejsze, głosy sprzeciwu: oto kolejny film, wmawiający światu, że Polacy mordowali Żydów. Zawiązał się komitet postulujący, by do filmu wmontować tablicę, informującą, że za Holokaust Narodu Żydowskiego odpowiedzialne są wyłącznie faszystowskie Niemcy. Jak w wypadku „Pokłosia”: kontekst społeczno-polityczny (w którym „Ida” istnieje, jak każde dzieło sztuki) ma być równie ważny, co artystyczna wartość filmu.

Zacznijmy od tego, że „Ida” to film niezły, ale z pewnością nie genialny. Prezentuje ładne i ciekawe zdjęcia, solidne aktorstwo (zwłaszcza Agata Kulesza i Dawid Ogrodnik przekonują stworzonymi kreacjami), historię opowiedziano z dbałością o realia historyczne. Niewiele jednak dzieje się w sferze scenariusza i dialogów: przedstawiona w filmie historia zakonnicy, odkrywającej swą żydowską tożsamość, dałaby się opowiedzieć formą krótkiego metrażu. I to nawet razem z towarzyszącym jej wątkiem miłosnym. Przemiana bohaterki (rozumiemy, że ulega ona przemianie) zarysowana jest nieczytelnie i mało wiarygodnie. Widz może opuścić kino w przekonaniu, że Ida wyszła z klasztoru wyłącznie po to, by spróbować seksu… A zapewne nie taka była intencja twórców. Interesujące zdjęcia mają chyba wypełniać lukę, jaka wytwarza się w warstwie dialogowej między rozmawiającymi postaciami. Tekstu jest mało, zresztą dialogi fatalnie udźwiękowiono, a efekt takiej sytuacji może być jeden – nuda. Moglibyśmy mnożyć przykłady dzieł kinematografii światowej, w których piękne zdjęcia towarzyszą ciekawej, zgrabnie opowiedzianej, wartkiej historii. „Ida” nie należy do tych dzieł – i trochę pod tym względem przypomina „Milczenie” Bergmana. Tam też jest nudno i rozwlekle, a widz ma delektować się obrazem. No, już widzę jak wobec tego dictum jeżą się włosy na głowach bergmanowskich apologetów: cóż, jeśli nie wypada mówić, że mistrz nakręcił słaby film, nie znaczy to, że nie przydarzyła mu się faktyczna wpadka. Nawiasem, Bergman nakręcił jedynie dwa dobre filmy, oba na początku swej kariery – ale nie wolno o tym głośno mówić, bo to Bergman przecież…

Odnoszę wrażenie, że bardzo podobny efekt spotyka w odbiorze „Idę”: JUŻ nie wypada mówić, że ten film jest słaby. Ani zaprzeczać jakiejkolwiek stronie jego genialności. W przeciwnym razie będziemy oszołomami. I tutaj dotykamy bardzo niebezpiecznego dla krytyki momentu, w którym społeczno-polityczny kontekst dzieła zaczyna przekraczać jego artystyczną wartość. Z „Pokłosiem” też tak było: wszyscy kłócili się o to, czy film jest antypolski, zapominając o jego uniwersalnej wymowie – oraz o tym, że jest to zdecydowanie najlepszy obraz w całym dorobku reżysera, Władysława Pasikowskiego. Boję się, że po pierwsze „Ida” znów ma nas podzielić w Żydowskiej Sprawie (niewykluczone, że komuś na tym zależy), a po drugie merytoryczne rozmowy o tym filmie staną się za chwilę zupełnie nieistotne. Bo przecież nie mogą mylić się szacowne gremia, przyznające rozliczne nagrody. Niestety, czas przyznać, że król jest nagi – nagrody przyznawane są mocno na wyrost. Tym gorzej dla owych gremiów.