O klęsce gladiatorów, czyli teorie spiskowe…

Dziś około godziny 11-tej podał się do dymisji trener reprezentacji Polski w piłce ręcznej mężczyzn, Michael Biegler. Decyzję niemieckiego szkoleniowca zaakceptowano błyskawicznie, nawet jak na standardy współczesnego sportu: prezes ZPRP Andrzej Karśnicki wydał komunikat niemal natychmiast, po krótkiej naradzie ze swoimi działaczami.

Nic dziwnego, można by powiedzieć. Kompromitacja polskich gladiatorów w meczu z Chorwacją, dotkliwa zwłaszcza wobec promiennego zwycięstwa nad Francją kilka dni wcześniej, rzuca jasne światło na szybkość działania krajowych władz piłki ręcznej. Stawka meczu była zbyt wielka, a kibice – wstrząśnięci rozmiarami nokautu – długo jeszcze będą leczyć rany, odniesione na skutek łatwo zmarnowanej szansy wywalczenia medalu w europejskim czempionacie, na własnej ziemi rozgrywanym.

Możemy jednak odnieść wrażenie, że Michael Biegler spodziewał się biegu rzeczy. Tuż po feralnej porażce udzielał jasno brzmiących wywiadów: zawiodłem, znam reguły, natychmiast rezygnuję. Jakby realizował z góry założony scenariusz… A przecież tak się stać nie musiało. Przed Biało-Czerwonymi ważny turniej kwalifikacji olimpijskich, w którym (być może) przydałby się spokój oraz konsekwentne realizowanie wcześniej podjętych założeń szkoleniowych. Bez względu na występ w Mistrzostwach Europy wciąż najważniejszym turniejem Polaków w roku 2016 pozostaje olimpiada w Rio.

Mimo to szybka reakcja działaczy niektórych kibiców zaskoczyła. Inni zaś, pełni szczerego oburzenia, wciąż nie mogą ochłonąć po sportowym szoku. To niemożliwe, tętni internet, by po takiej pokazowej wiktorii nad Francuzami nasi dali się udusić przeciętnej Chorwacji! „Coś nie jest tak!”, „Ktoś się nieźle obłowił u buków!” – wśród licznych komentarzy mnożą się i te łatwo wskazujące przyczynę bolesnej porażki w mrokach pozasportowych okoliczności… Owszem, chcemy powiedzieć, spiskowa teoria dziejów jest tutaj możliwa. Ktokolwiek z kibiców czytuje Waldemara Łysiaka („Stulecie kłamców”) – wie, że Mistrz uznaje cały sport współczesny za jedną koszmarną blagę. Kłamstwo sportu ma być o tyle wredną odmianą dzisiejszego życia „w Matriksie”, że bazującą na szlachetnej wierze kibiców w potęgę sportowych ideałów. W tak zakłamanej rzeczywistości zawody są cyrkową „ustawką”, jak turlanki amerykańskich zapaśników, gdzie wszystko jest z góry ukartowane i wiadomo, jak ma się skończyć… Oczywiście sowitym zarobkiem odpowiednich ludzi, stojących za prowadzeniem tej szopki. Nie mamy żadnych dowodów na jednoznaczne stwierdzenie, że świat sportu jest wyłączną domeną zorganizowanych przestępców. Ale nie mamy też najmniejszej wiedzy, czy tak w istocie nie jest. Czy w polskim turnieju ktoś chciał zwolnić trenera, obłowić się na bukmacherskim typowaniu, a może o wszystkim i teraz zdecydowali mafiosi? Nigdy się nie dowiemy.

Wydaje się jednak, że po prostu Chorwaci przed meczem z nami świetnie odrobili lekcje. Grali o wszystko i – licząc na cud – zrobili wiele, by losowi pomóc. Trenerowi „Hrvatskiej” z pewnością ułatwili robotę dwaj grający na co dzień w Polsce skrzydłowi, Ivan Cupić i Manuel Strlek. Rozpisali ze szczegółami wszystkie mocne strony naszej drużyny, a swoją grę podporządkowali temu, by z żelazną konsekwencją je wyłączać… I udało się! Polacy weszli w mecz kompletnie zagubieni, sparaliżowani faktem, że nie działały ich wypróbowane sposoby skutecznej walki. Jakby ich powiązano. A trudno walczy się o medale pływakowi, który związany wskakuje do basenu i próbuje płynąć kraulem – wszystko jedno, co jest powodem założenia więzów. I tu właśnie wracamy do osoby Michaela Bieglera, któremu już dawno zarzucano brak szkoleniowego warsztatu. Zespół gra schematycznie, powiadano, nie mamy wariantów ataku, brakuje gry skrzydłami. Jakby niemiecki trener dostał w prezencie świetną drużynę, z którą przez z górą trzy lata nie zrobił żadnego postępu – a tylko bazował na wszystkim, co już było. Z tym, że broniły go wyniki. I nagle przestały, bo na tym poziomie światowego handballa nie uchodzi przegrywać czternastoma golami z niżej notowanym rywalem. Pretekst został więc błyskawicznie wykorzystany: jutrzejszy mecz przeciwko Szwecji będzie ostatnim spotkaniem Bieglera w biało-czerwonych barwach.

Co teraz zrobić? Trzeba się błyskawicznie pozbierać i tej drużynie – starych, otrzaskanych wyjadaczy – dać kogoś, kto w alarmowym trybie będzie mógł ją czegoś nowego nauczyć. Wprowadzić mocne tempo szerokiego rozgrywania, szybki powrót do obrony, dopracować wyjście z kontrami. Dodać świeżości, nieszablonowości gry. Nie będzie to proste, zważywszy na krótki czas przygotowań do turnieju kwalifikacji olimpijskich. Polska znów zagra u siebie, z niezbyt wysoko notowanymi rywalami. Ale w tym roku świat piłki ręcznej szalenie nas zaskakuje… Oby zadziwił nas i tym, że jakiś nowy – mądry! – szkoleniowiec da Polakom impuls do nowych sukcesów. I nie pozostawi po sobie spalonej ziemi.

 

O prawdziwym cudzie, czyli jak Polacy Francuzami zamietli…

Nawet teraz, o pierwszej w nocy i wgapiając się w nagraną powtórkę, piszę to wszystko ze łzami w oczach… Na krakowskim parkiecie widzieliśmy rzeczy niebywałe, jakby zdarzył się Cud nad Wisłą 2, o czym zresztą – ze śmiechem na ustach – rozprawialiśmy wcześniej luźno na próbie Triagonala. Polscy piłkarze ręczni, który to już raz w ostatniej dekadzie, postarali się o mecz rodem z filmów SF. Walnęli sześcioma golami absolutnie najlepszy zespół na globie, mistrzów olimpijskich, świata i Europy. Wielką Francję, robiąc to w stylu, jakiego nikt się nie spodziewał – a już na pewno nie po dwóch pierwszych meczach europejskiego czempionatu na krajowych parkietach. Zdarzyło się coś dorównującego sportową marką zwycięstwu piłkarzy nożnych nad Niemcami: to tak, jakby nagle – w meczu o poważną stawkę – Lech (aktualny mistrz Polski) strzeliłby 4:0 Barcelonę. Coś niemożliwego. A jednak się stało.

Trzeba powiedzieć, że Francuzi wyszli na mecz jacyś tacy śnięci. Jakby zlekceważyli gospodarzy turnieju, albo zatruli się żarciem, niczym Skra z moimi Budowlanymi na hotelowym postoju w Bielsku. Za to naszym wychodziło wszystko, od pierwszych sekund. Ośmieszali rywali. Szybko wywalczyli kilkubramkową przewagę – i nie oddali jej do końca spotkania. Kiedy ostatni raz przytrafiło się to Francuzom? Chyba sami tego nie pamiętają… Za to Polacy mieli wszystko, co trzeba. Sławka Szmala, który w swoim stylu wyciągał piłki, niemożliwe do złapania wzrokiem w locie przez laików. Obrońców, którzy nie odstawiali ręki w żadnym momencie. „Dzidziusia” Jureckiego, który był wszędzie – i robił, co chciał w każdym elemencie gry. Karola Bieleckiego, który przypomniał sobie czasy sprzed fatalnej kontuzji i wrzucał petardy, gdy tylko rywale zostawiali mu trzy kroki na rozbieg. I jedną ręką „czapiącego” Karabaticia w powietrzu, podczas rzutu… Kamila Syprzaka, który bramką kończył wszystkie podania na koło. Przemka Krajewskiego (skąd u niego taka forma?) – dzięki któremu lewe skrzydło wreszcie pokazuje światową klasę w tej drużynie. Rezerwowych, którzy nie pękli: swoje bramki rzucili nawet Konitz i Chrapkowski. A kiedy Jakub Łucak, zazdroszcząc Krajewskiemu wejść do środka, przedarł się z piłką przez trzech broniących Francuzów i rzucił z koła – uwierzyłem, że tego meczu nie da się przegrać.

I co z tego, że graliśmy bez presji. Cóż, że mecz był w zasadzie o pietruchę. Nie szkodzi, że Francuzi mieli pecha, ostrzeliwując nasze słupki i poprzeczki – a sędziowie byli podejrzanie życzliwi dla naszych. Pokonaliśmy wielką Francję i żaden rywal już nie jest nam straszny! Dla naszej reprezentacji to zwycięstwo będzie miało wręcz magiczne znaczenie w sensie morale. A przeciwnicy będą się nas bali. Jak każdej drużyny, która w meczu rangi turniejowej wkleja sześć bramek mistrzom olimpijskim…

Wszystko jedno zatem, jak ten turniej się skończy. Może się nawet tak zdarzyć, że Polacy nie zdobędą medalu. Tym razem jednak nasza wiara każe nam – w porozumieniu z racjonalną oceną spraw – taki wariant odrzucić. Pokonując Francję można przenosić góry! I na to właśnie czekamy.

 

O Triagonal, czyli jak na starość muzyczną formę zachować

Zdarza się, że fani sprzed lat pytają mnie o powrót Sacriversum. To miłe, bo znaczy, że o starej załodze jeszcze ludzie nie zapomnieli. Tymczasem reaktywacja „Smarków”, orkiestry licznej składem i zawiłej, gdy chodzi o personalne losy grajków, nie jest prostym zadaniem. Emigracja, praca, rodziny, dzieciaki… Wreszcie, co tu ukrywać, mijające lata – to wszystko sprawia, że zebranie pełnego składu kapeli choćby na jedną próbę jest jak dotąd niewykonalne. A co tu mówić o przypomnieniu sobie utworów, ponownym zgraniu się, wyrobieniu odpowiedniej formy koncertowej, pracy nad nowym repertuarem… Pomysł na dziś wydaje się karkołomny, choć MacKozer niezmiennie powtarza: póki Remo żyje, Sacriversum istnieje. Bardzo to przyjemne, choć przecież Krystian sam pokaźną cegłę do losów zespołu dołożył!

Traf chciał, że niemal idealnie w dziesiątą rocznicę wydania DVD „Saevitia Draconis”, które w praktyce zakończyło działalność Sacriversum, mnie samemu udało się wkroczyć na ścieżkę nowej, muzycznej przygody. Złożyło się na to kilka realnych przyczyn. Rozalka trochę dorosła i nie wymaga już dziś aż tak bezpośredniej opieki. Tata mógł więc, po czterech latach przerwy, wyciągnąć spod łóżka zakurzony futerał i przypomnieć sobie, jak trzyma się w rękach gitarę. Zmiana pracy – wpłynięcie na spokojniejsze wody – to też zwyczajowy powód lekkiego powiększenia swobody poza gorsetem regulaminowych ośmiu godzin. Od muzyki nie da się dożywotnio odstąpić, a życie rockowego grajka nie znosi próżni. Remo, gdy tylko nadarzyła się okazja, zaczął rozglądać się za powrotem do sali prób. Pojawiło się pytanie, z kim i co grać „od zera”.

Wtedy właśnie odezwał się do mnie Jacek Sikora. Człowiek w łódzkim środowisku rockowców dobrze znany. Grał na gitarze w jednej z pierwszych, wręcz legendarnych tu kapel – Charon, pod koniec lat 80-tych startującej w eliminacjach „Metalmanii”, grającej na owe czasy muzykę rewolucyjną, gatunkowo i technicznie. Był właścicielem pierwszego w Łodzi sklepu z płytami CD, gdzie wcześniej, na kasetach jeszcze, kupowało się z wypiekami na twarzy debiutanckie wydania demówek Vadera czy Armagedon… Okazało się, a był to kwiecień 2015, że Jacek nie odłożył gitary na półkę, przez lata rozwijał swe umiejętności i zbierał pomysły – być może po to, by kiedyś dopracować je w zespole. Zaproponował mi współpracę twierdząc, że ma też perkusistę, który gwarantuje odpowiedni poziom artystyczny tworzonego projektu.

Między mną a Jackiem istnieje pewna różnica gustów muzycznych. On jest bardzo osłuchany, to audiofil, posiadający w domu tysiące płyt, dziś ponadto niezbyt często zainteresowany dźwiękami metalowymi. Zapytajcie Go natomiast o sprawy jazzowe czy folkowe, na pewno będzie miał o czym podyskutować… Przypuszczał, że choć Jego wytrawny gust muzyczny musi jakoś zetknąć się z moim, znacznie „słodszym” i pikantnym, możemy pokusić się wspólnie o wytworzenie nowej, muzycznej wartości.

Perkusistą z „papierami” okazał się Wojciech Konicki. Profesor, weteran, legenda łódzkiej sceny. Dziś sam mówi, że nie pamięta wszystkich składów, z którymi występował. W 64-tym roku życia ma za sobą bagaż grania w każdym z możliwych stylów, nie jest wszakże pałkerem metalowym. I to było kolejne wyzwanie, z którym musieliśmy się wspólnie zmierzyć. Powiem szczerze, wątpiłem, czy proponowane przez Jacka riffy można w sekcji rytmicznej uzupełnić bez stosowania choćby techniki gry na dwie stopy… Na szczęście obawy okazały się płonne: Wojtek gra gęsto, aktywnie, a przy tym minimalistycznie, jakby nie wyciągając bębna zbyt mocno na plan pierwszy. Doświadczeniem i świadomością gry całkowicie nadrabia ewentualne braki, jakie w tym gatunku mogłyby pojawić się na skutek nie używania technik metalowych. Mnie w każdym razie niczego w bębnie nie brakuje.

Z tych trzech, bardzo różnych źródeł powstał Triagonal. Czyli geometryczna forma, której sensem jest właśnie połączenie trzech różnych płaszczyzn. Praca idzie szybko, bo Jacek przynosi pomysły, które wspólnie aranżujemy. Często są to już gotowe ciągi riffów, ich ułożenie w całość utworu jest już zadaniem całego tercetu. Nastawiamy się na proste kompozycje – w prostocie siła! Jak często bywa, wokale i teksty powstają na końcu. Piszę te głosy trochę jak malarz-impresjonista, opierając się na skojarzeniach, związanych z doświadczeniami przeszłości. Teksty dojrzałego kolesia, który niejedno już przeżył, ale nie chce o tym mówić wprost: to często sprawy zbyt intymne. Zatem odbiorca dostaje metafory, hasłowy ciąg skojarzeń. Może na tej podstawie wykreować własny obraz rzeczywistości lub przywołać własne wspomnienia.

Przez kilka miesięcy Triagonal pracował dość intensywnie, a po wakacjach mieliśmy gotowy repertuar na  płytę. I tu pojawił się problem: jak nagrać dziewięć kompozycji, dysponując niewielkim budżetem, bez żadnego wsparcia wytwórni fonograficznej? Z pomocą jak zwykle pośpieszyli koledzy. Nagrania odbyliśmy w łódzkim Robak Studio, dzięki przychylności Zbyszka Piotrowskiego i Roberta „Małego” Hajduka (tak, tak – to perkusista znany z Proletaryat). Ceny okazały się „do zniesienia”, choć przyznać trzeba, że wykonawczo spięliśmy się wręcz do granic możliwości. Album nagraliśmy „na setkę”, w ciągu czterech dni. W życiu bym się nie spodziewał, że kiedyś uda mi się poradzić z takim wyzwaniem – choć o dyspozycję kolegów byłem akurat spokojny… Miksami i masteringiem zajął się już Mały, co sprawiło, że dnia 9.01.2016 roku odebraliśmy z jego rąk płytę-matkę. Wcześniej otrzymaliśmy w prezencie logo zespołu, które przygotował dla nas fantastyczny Daniel Dostal! Album czeka więc na oficjalną premierę, a w międzyczasie wrzuciłem do sieci trzy kawałki, które traktujemy jako „single promocyjne”. Jeszcze nie wiemy, czy płytę wydamy sami w małym nakładzie, czy też od razu powiesimy ją gdzieś bezpłatnie w przestrzeni internetowej.

Najciekawsza rzecz – co właściwie gramy? Po pierwszych, sondujących opinie ludności testach, spotykamy się z rozmaitymi uwagami. Wątpliwości budzi pomysł złączenia brutalnych, wokalowych growli z muzyką nie do końca metalową. Tak, to na pewno nie każdemu się spodoba. Mieszanie różnych energii zawsze jest ryzykowne. Do tej muzy bardziej pasowałyby pewnie zaśpiewy w stylu Lemmy’ego, świeć Panie nad Jego duszą. Ja potrafię to zrobić. Rzecz w tym, że czułbym się z takim mimetyzmem niezbyt dobrze. Świętości powinny być nienaruszalne, aczkolwiek… zobaczymy. Tymczasem jest jak jest – i tak będzie. Poczekamy na opinie po wydaniu płyty, na wiosnę chcielibyśmy też zdążyć z pierwszymi koncertami. Serdecznie Was na nie zapraszam już dzisiaj!

O długiej przerwie, czyli rok, który szybko minął…

Ależ to zleciało… Rok przerwy na blogu to jakby wieczność. W wielu wypadkach nawet nie ma po co wracać. Gdy patrzę z nostalgią na datę swego ostatniego wpisu – 18 lutego 2015 – zastanawiam się, czy ta moja „rzeźnicka” felietonistyka (jak połamany angielski, „butchered english”) może jeszcze kogokolwiek zainteresować.

To także inny symbol: wyjątkowo pracowitego roku. Zmiany w życiu zawodowym, dorastanie dzieci, powrót do grania w zespole… Nie każdy, mając tak pokaźny worek obowiązków na karku chciałby wracać do specyficznej sali treningowej języka publicysty, jaką zawsze jest platforma blogowa. Na pisanie i szlifowanie warsztatu trzeba mieć czas, bowiem żaden trening nie toleruje pobieżności. A jak już się pisze, to trzeba mieć o czym. Oby nas słuchano, rozumiano – i oby ich to zaciekawiło! Tak właśnie brzmi główne motto dziennikarskiej profesji.

Rzecz w tym, że dziennikarzem być przestałem. Przynajmniej w sensie praktycznym, bo w tym zawodzie – jak w harcerstwie – zostaje się podobno przez całe życie. Chciałbym kiedyś wrócić, bo tęsknię do reporterskiej gonitwy za newsem. Brakuje mi tego specyficznego napięcia, gdy człowiek bezwzględnie musi zdążyć z robotą na konkretną godzinę, bo w telewizji (lub stacji radiowej) żadnych opóźnień tolerować nie można. Nie narzekam na dzisiejszą funkcję. Rzecznik prasowy też powinien być punktualny, rzetelny, dobrze poinformowany. Ale jeśli kiedyś zawodowy los podrzuci mi jeszcze szansę na powrót do korzeni, obiecuję sobie, że przynajmniej rozważę tę ofertę.

Czy zatem faktycznie jest o czym pisać na przednówku nowego roku? 2016 – moi koledzy metalowcy śmieją się, że będzie to diabelski rok: 666+666+666+6+6+6… Liczba bestii. Nie wierzycie? Sprawdźcie z kalkulatorem, wychodzi dokładnie tyle, ile trzeba. Pytanie brzmi, czy ta demoniczna numerologia istotnie stwarza nam pretekst do radosnego chichotu. Moim zdaniem, zapowiedzi o apokaliptycznych czasach, w jakie być może (z pewnym poślizgiem) własnie wkraczamy, mogą się zupełnie realnie sprawdzić. A to do radości już raczej nie skłania – zwłaszcza, gdy choć pobieżnie przejrzymy ubiegłoroczne, niepokojące sygnały…

W skali globalnej oczywiście przeraża nas terroryzm i jego ekspansja. Czy świat zrobił cokolwiek, by skutecznie zapobiegać wzrastającemu zagrożeniu? Po konkretnych zamachach, z łatwą do podsumowania liczbą ofiar? Otóż dokładnie nic: w żadnym z państw nowoczesnej Europy, ani na żadnym innym kontynencie nie wprowadzono nawet jednej zmiany prawnej, która skutecznie powstrzymałaby napływ uchodźców z krajów, gdzie terroryzm islamski się rodzi. A to znaczy, że z każdą kolejną falą emigracji może wpłynąć do państw tzw. wolnego świata dowolna liczba osób, zainteresowanych wymordowaniem kolejnych innowierców w obronie imienia Wszechmocnego Allaha. Także i w Polsce nie jesteśmy chronieni dokładnie w żaden sposób – i jeśli wojujący muzułmanie zechcą nagle wziąć sobie nasz kraj na cel, będą tu ginąć niewinni ludzie. Strzeżmy się! Nie zapominajmy o codziennych środkach ostrożności.

W skali krajowej wstrząsa nami kolejna odsłona wojny polsko-polskiej. I znów sobie, choć jest coraz gorzej, potrafimy osłodzić życie dowcipem: oto nowe pokolenie AK walczy z następnym pokoleniem SB… Coś w tym jest. Ale nie zmienia generalnej konstatacji, że przez lata wewnętrzny konflikt, miast łagodnieć, burzliwie się rozwinął – i wypłynął przy kolejnych wyborach, wpędzając rodaków w abstrakcyjne, dwubiegunowe pandemonium absurdu. Kiedyś też tak było. W roku 89 polski świat dzielił się na „komuchów” i „solidaruchów”, lecz wtedy stawka rywalizacji miała o wiele większy ciężar: wolność i dobrobyt nas samych oraz tych, co po nas nastaną. Od trzydziestu prawie lat, choć „wybraliśmy wolność” nie możemy jakoś doczekać się dobrobytu. Niecierpliwi wybierają symboliczny zmywak w Londynie, a nad Wisłą – póki co – zamożność zarezerwowana jest dla krewnych i znajomych aktualnie rządzącego królika. Ja wiem, że kraj zrobił postęp i jest „znacznie lepiej niż za komuny”, wystarczy się rozejrzeć. Ale przeciętny Kowalski jakoś od tego postępu bogatszy się nie robi. A rozglądając się dookoła w którymkolwiek z bogatych krajów zachodnich, wciąż dostrzegamy, że ichniejszego najbiedniejszego Smitha czy Schmidta stać na znacznie więcej, niż u nas. Zwłaszcza na emeryturze. Pytanie – komu na tym zależy? – zostaje bez konkretnej odpowiedzi, bo takiej w telewizji (wszystko jedno czyjej) nie usłyszymy.

W skali lokalnej, czyli w mej słodkiej Łodzi, wszyscy z radością konsumują owoce dwuletnich remontów drogowych. Nie wszystkie, bo smutna wieść o kolejnych opóźnieniach w oddaniu ludziom nowego centrum miasta z wybudowanym od podstaw dworcem PKP nieco zaciemniła różowy obraz, malowany przez służby miejscowej propagandy sukcesu. Nie wdając się w dyskusje o sensie potężnej finansowo inwestycji nowej trasy W-Z, pogadałem ze starym taksówkarzem. Takim, co to od wielu lat przemierza autem łódzkie ulice. Powiedział: „Przed remontem jeździło się szybciej, sprawdziłem i porównałem”. To w zasadzie wystarcza za całe podsumowanie. Choć w Łodzi nie brakuje optymistycznych opinii, że otwarcie wschodniej obwodnicy miasta w postaci brakującego skrawka autostrady A 1, odciąży centrum z ruchu tranzytowego.

Nie wiem, czy nadchodzący rok przyniesie nam radykalnie korzystne zmiany. Jak to mówią: gdy w Sylwestra zwichnąłeś rękę, będzie Cię tak samo bolała w przyszłym roku… Łódzcy kibice piłkarscy mogą sobie gremialnie strzelić w łeb z rozpaczy, bez względu na końcówkę szalika. Ale przecież polskie reprezentacje narodowe w różnych grach radzą sobie wyśmienicie! A stadiony w Łodzi mają być wkrótce porządne. Kapele rockowe narzekają na totalny spadek zainteresowania ich muzyką. Ale przecież jest internet, w którym każdy może się promować na dowolną skalę… Nawiasem, zachęcam Was do zapoznania się z twórczością mojej nowej kapeli, TRIAGONAL. Dosłownie na dniach będziemy mieli gotowe pierwsze nagrania, które udostępnimy w sieci, na nowo tworzonym profilu FB.

I tak dalej, i dokoła… Niby nie jest źle, ale w sumie nie jest wcale dobrze. Taką mamy teraz na świecie „republikę bananową”, której lekko zakurzona odmiana panuje i w Polsce. W sensie takim, że jesteśmy wciąż zapóźnieni wobec normalnych krajów o jakieś 30 lat. Szukając pozytywów, są kraje jeszcze bardziej zacofane i „wiochmeńskie”. Choć akurat mnie wcale ten fakt nie pociesza. Życzę natomiast nam wszystkim, byśmy ten 2016 rok spędzili we względnym bezpieczeństwie, niezłym zdrowiu i choćby w elementarnej zamożności. Niech się spełni – a w następnych latach będzie lepiej.