O Szpaku na Eurowizji, czyli (nie)święte oburzenie

Zawrzało w internetach, bo nasz Michał Szpak na Eurowizji otarł się o sukces! Był trzeci w głosowaniu telewidzów i gdyby nie zupełny brak zainteresowania tzw. fachowych gremiów jurorskich we wszystkich krajach (nie tylko) europejskich, to może byśmy wygrali. Ach, ci wredni jurorzy… ciągle nas pomijają w swoich ocenach, a przecież nie tylko vox populi ma decydować o kolejności utworów na mecie! Nawet Artur Orzech przyznał, że jurorzy od lat są stronniczy i gdyby nie oni, to już dawno prestiżowy konkurs Eurowizji odbywałby się w Polsce. A tak znów z goryczą przekonujemy się, że jesteśmy kontynentalnym zaściankiem, wychodkiem Europy. A na pocieszenie zostaje nam tylko satysfakcja, gdy piosenka Michała Szpaka z przedostatniej, wstydliwej pozycji, wspina się w górę o trzy czwarte stawki, z pomocą naszej niezawodnej Polonii.

Zacznijmy od tego, że piosenka Michała Szpaka – podobnie jak zdecydowanej większości artystów, występujących w tegorocznym finale, jest muzycznym koszmarem. Banalne, oklepane schematy, nudna, mdła i przesadnie pompatyczna melodia, kwadratowa kompozycja, nieudany aranż. Po tej piosence nie zostaje w głowie nic, może poza czerwonym kolorem marynarki wykonawcy, co w gruncie rzeczy potwierdziła rezolutna, szwedzka prowadząca… Szpak rzeczywiście zaśpiewał czysto – i to wszystko. Jego barwa głosu, metaliczna i jakby nieoszlifowana, ma się zupełnie nijak do charakteru przygotowanej piosenki. Zachowanie artysty na scenie, jakby sprzeczne z charakterem i wymową utworu, tylko podkreślało zupełnie chybiony mariaż osobowości twórczej Szpaka i piosenki, dla zupełnie innego temperamentu estradowego wymyślonej. Słabizna, co w połączeniu z od lat pielęgnowanym image scenicznym Michała Szpaka od razu tworzy sugestię, jakoby specjaliści od krajowego szołbizu przygotowali na Eurowizję produkt „pod Conchitę”, licząc na łaskawość poprawnej obyczajowo i politycznie Europy.

Nie chcę tu już narzekać, że w Polsce są dziesiątki zdolniejszych wokalistów, śpiewających znacznie ładniejsze piosenki. Identyczny marazm wyświetlały nam telewizory przez cały wczorajszy wieczór z Eurowizją: jakością artystyczną utworów broniły się trzy, może cztery kandydatury. Na pewno Gruzja, z wyluzowanym, rock-elektro gitarowym zespolikiem. Armenia, do zgrabnej i ładnej pani dołączająca w tym roku niebrzydką piosenkę z folkowym zaśpiewem. Dało się też posłuchać bez żenady bułgarskiej blondyneczki, bardzo sprawnej na estradzie – oraz kapeli z Cypru, w interesujący, eklektyczny sposób mieszającej w swym utworze różne wpływy, jak to na Cyprze. Reszta – wypad, kompletne nieporozumienie. Żenada, czasami tylko broniąca się (jak w przypadku Rosji) grubą kasą, wydaną na produkcję krótkiego klipu alive – oraz, jak w przypadku Ukrainy, mocno patriotyczną i martyrologiczną treścią utworu, który miał zapewne swą powagą odstawać od ogólnej miałkości oferty Eurowizji.

I tak się złożyło, że między Rosją a Ukrainą do ostatniej chwili rozstrzygał się bój o końcowe zwycięstwo. Niczym wśród kopalń Donbasu… Ach, byłbym zapomniał: jeszcze Australia, przecież od zawsze znajdująca się w Europie. Oczywiście, mimo silnej koalicji państw, które jak zwykle podlizywały się Rosji (Białoruś od zawsze, Grecja i Cypr z powodów ściśle turystycznych) zwyciężyła słuszna sprawa. Dzielni Bałtowie wsparli bez strachu Ukrainę, dołączając tym samym do grona państw cywilizowanych. No i Polska, w rzeczy samej… Wielki awans głosami Polonii! Ale dla nas, rodaków, masowe głosowanie polonusów to – spójrzmy sami – tak naprawdę powód do rozpaczliwej, tragicznej konstatacji. Siła naszych zagranicznych głosów była ogromna, a to znaczy, że jesteśmy narodem o największej w Europie skali emigracji. Że nie mieszkamy we własnym kraju, że wciąż opłaca nam się z niego zwiewać.

Jest banalnym do bólu stwierdzenie, że Eurowizja tak naprawdę nie ma nic wspólnego z muzyką. Jest oszustwem, ustawką, imprezą polityczną, manifestacją poglądów dominującej ideowo racji w Europie, za pieniądze wszystkich jej obywateli. Czemu to jest robione, zapytamy. Ano temu, że Eurowizję ogląda jednorazowo dwieście milionów ludzi. Opłaca się dla takiej widowni wpompować miliony „jurków” w propagandowe show, o którym przez wiele dni później dyskutować się będzie w salonach (i zaściankach) całego kontynentu. I w bratniej Australii też, a jakże. W tej sytuacji nie dziwi  nawet fakt, że przy okazji wypromować postanowił się Mr. Justin Timberlake, który zaprezentował szerokiej widowni utwór, swą miałkością nie różniący się w żaden sposób od wykonywanych w konkursie produktów piosenkopodobnych…

Muzyka to nie sport: nie da się stoperem i matematyką wykazać, kto jest lepszy na mecie. I dlatego brzydzą mnie wszystkie „konkursy muzyczne”, nawet ten najszlachetniejszy, Chopinowski. Dlatego brzydzi mnie Eurowizja, wykorzystująca antyczną kategorię „agon” (opisującą perypetie, toczące się dzięki konfliktom i rywalizacji między bohaterami) do celów polityczno-ideowych, nie zaś artystycznych. I brzydzi mnie ferment społeczny, jakie to zjawisko wywołuje wśród europejskiej „ludożerki”, tradycyjnie łykającej wszystko, co tylko podsuną jej w telewizji kontynentalni eksperci od socjotechniki. A muzyka? Jest zupełnie gdzie indziej.

O kibolskiej polityce, czyli dokąd zmierzasz, biedna Polsko???

Dawno, dawno temu –  czyli 20 lat wstecz – PZPN wpadł na genialny pomysł rozgrywania finału Pucharu Polski na neutralnym stadionie. Nie było wówczas narodowego „gniazda”, zatem należało wymyślić miasto, na którego stadionie (jakiejś drużyny ligowej) mecz zostanie rozegrany. W roku bodaj 1996 padło na Łódź i ŁKS- obiekt przy al. Unii gościnnie przyjął  zwaśnionych kibiców dwóch drużyn: warszawskiej Legii i katowickiego GKS-u. Fanów porozmieszczano na przeciwległych, „krótkich” trybunach, tworząc miejsce neutralnym „miłośnikom piłkarstwa”. Nic więc dziwnego, że obie długie trybuny zajęli miejscowi, przy czym swoją ulubioną „galerę” wypełnili, uzbrojeni w normalny, meczowy sprzęt (flagi, pirotechnika, confetti) szalikowcy ŁKS. Skłóceni zarówno z Legią, jak i z GKS-em.

I od razu się zaczęło. Najpierw Legia zaśpiewała: „Gola, gola, gola, strzelcie k*rwom gola!” Katowice, z charakterystycznym, śląskim akcentem, odpowiedziały identycznie wulgarnym tekstem, tylko głośniej… Po sekundzie włączył się ŁKS: „Gola, gola gola, strzelcie se k*rwy gola!”…

Był to bodaj jedyny spośród dziesiątek obejrzanych przeze mnie meczów piłkarskich, gdy na trybunach znajdowało się więcej grup kibicowskich, niż drużyn na murawie… Ale nie o tym chciałem. Oto przecudowny, godny zapamiętania na zawsze obrazek stadionowy, pasuje jak ulał w roli genialnej metafory do zdarzeń politycznych, jakie dziś związują w ostrych sporach Polaków – nawet tych, którzy w ogóle nie interesują się piłką nożną.

Gdy spojrzymy nieco z góry, jakby wznosząc się  modnym ostatnio dronem, znowu zobaczymy w Warszawie krajobraz po dwóch wrogich sobie marszach poparcia. „Ilu było naszych?” – pytają jedni. „Źle nas pokazano, to wymaga kontroli!” – gardłują drudzy, z pozycji siły. Zupełnie jak kibole. Dokładnie tak samo, prymitywnie i z gangstersko-mafijnym zapiekleniem, rywalizują w naszym kraju grupy szalikowców. Walczą o to, kogo było więcej, kto miał „lepszą oprawę” i mocniej przeklął drugiego – przy czym wynik meczu ma kompletnie zerowe znaczenie. To my musimy być lepsi od tamtych: pokazać, że rządzimy „na kwadracie”. A w internecie należy zamieścić filmy, które dokumentują nasz sukces. Zaś inne ekipy, tylko pośrednio zaangażowane w ten spór, siedzą gdzieś obok i szydzą z naszych starań.

Niestety – spór publiczny w Polsce, o to, kto reprezentuje słuszniejszą opcję, który jest „nasz” albo „obcy”, w ostatnich latach mocno się w Polsce zaostrzył. I osiągnął dno kibolskiego zapieklenia. To już jest poziom gangsterskich porachunków „na dzielni”, w wykonaniu troglodytów przywdzianych w klubowe barwy, dokładnie identycznych po obu stronach barykady. Ogłupiałe masy znów wychodzą na ulice, prowadzone przez liderów, których jedynym celem jest ubicie własnego interesu, przy ślepej pomocy wiernego stada owiec. I znów wszyscy dają się prowadzić niczym na rzeź, przeciwko tym drugim. Gorszej, słabszej, wrogiej bandzie po drugiej stronie krajowego podwórka. Główne pytanie: kto się przypatruje? Kto, rechocząc donośnie, skręca się ze śmiechu i szyderstwa na widok obelg, rzucanych w obie strony? Kto nam życzy, byśmy „se gola strzelili”???

Od długiego czasu polski świat polityki (to szlachetny wzór amerykański) dzieli się na dwa główne obozy. Niektórzy śmieją się: dawny PPR wciąż walczy z dawnym PPS-em. Problem w tym, że od lat głosujemy na dwa prawie identyczne rodzaje biedy pod innymi sztandarami. Od 89 roku zmieniają się partie, ich nazwy i kolory. Nie zmieniają się ludzie, prawie ci sami (niektórzy wymierają, a młodzi dochodzą, dobrze wyszkoleni na partyjnych zebraniach) – którzy jeszcze nie zapewnili Polakom przyzwoitej zamożności. Dobrze mają się jedynie „nasi”, podpięci pod układ władzy. Raz ci, raz tamci obskakują lukratywne etaty w sektorze publicznym – w całym kraju, od góry do dołu. Holują za sobą kolegów. A innych, bez względu na kompetencje czy doświadczenie w danej branży – elita ma gdzieś. Wciąż nad Wisłą panuje osobliwy ustrój: mieszanka socjalizmu dla wszystkich z dobrobytem dla swoich. Pomyślmy chwilę. Czy po upadku komuny kieszeń przeciętnego Kowalskiego pozwala na godziwe życie we własnym kraju? Czy emerytury pozwalają nam,  jak niemieckim sąsiadom, na zwiedzanie świata w jesieni życia? Czy większość z nas może miesięcznie, bez żadnych kłopotów, zaoszczędzić pieniądze na swobodne wydatki poza jedzeniem i świadczeniami? Jak nasi pobratymcy w Unii – Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi? Otóż nie. I ci, którzy to dostrzegli, zrozumieli, a mają zbyt wiele godności, by wysługiwać się politycznym kacykom, są od dawna w Londynie. Na zmywaku, niestety.

Spór „czarnych” z „tęczowymi” nie służy dziś nikomu poza wysokimi funkcjonariuszami obydwu ugrupowań. No i tajemniczym obserwatorom z zewnątrz… Może, w co głęboko wierzę, Polska naszych potomków wyglądała będzie inaczej. Może zostanie krajem ludzi zamożnych, których stać będzie na godziwą opiekę medyczną, edukację wysokiej próby, godną starość, wypełnianie potrzeb kulturalnych… Może ten post-komunizm (wszystko jedno, pod jakim sztandarem) wreszcie zdechnie. Obyśmy zrozumieli to jak najszybciej.