O nowym albumie Azarath, czyli progres w ekstremie

To już stanowczo nie te czasy, by mówić o Azarath jak o polskiej nadziei brutalnego death metalu, goniącej za wzorcami typu Immolation czy Nile. To jest chwila, gdy zaczynamy mówić o klasyce – ekipa Inferna i Barta wydała właśnie siódmą płytę, „Saint Desecration”.

I ma szansę rozbić bank najlepszych produkcji w gatunku na 2020 rok. Światowy, nie krajowy. Żeby było jasne.

Można też groteskowo stwierdzić, że skoro rok jest koszmarny, to i płyty w nim wychodzące wyjątkowo złe, diabelskie, śmierdzące i zgniłe. Jakby miały być muzyczną odpowiedzią na pandemię. Nowy album Azarath właśnie taki po trosze jest. Oczywiście nie z racji na zepsutą zawartość, a z powodu niezwykłej, dusznej, piekielnej aury, jaką z sobą niesie. To właśnie atmosfera sprawia, że „Saint Desecration” da się łatwo wyróżnić spośród szeregu podobnych, ostatnio wychodzących na świat, brutalno-metalowych pomiotów. Trudno je wszystkie, z racji na podobieństwo ekstremalizmów treściowych i formalnych, odseparować od siebie. Gdzie nie da się już zagrać szybciej, bardziej technicznie, brutalnie i z większą atonalnością, wchodzi klimat. Cały na czarno. I zaczyna decydować, która płyta stoi z przodu. Ta się wybija natychmiast.

Szkoda strzępić już język o tym, jak szybko, mocno, precyzyjnie i fachowo umie grać Inferno. Oczywiście tutaj również artyleryjska kanonada perkusji jest podstawą przekazu, bo Zbylut konkurencji w świecie, w swojej kategorii, raczej ma niewiele. Natomiast rzecz główna w tym, co jest pod spodem tej kanonady. Niezwykła to treść. Ujmuje i wciąga od razu, zasysa słuchacza w głąb piekielnej otchłani. Te niezwykle gęste, fakturowo zawiłe, a przy tym zimne jak czarna stal kombinacje riffów, z których Azarath słynie od dawna, otrzymały teraz dodatkowy walor w postaci – uwaga – większej muzykalności. Te kompozycje, bardziej niż wcześniej, bronią się pomysłowością i logiką riffu, świadomością konstrukcji utworu. Specyficzną, jadowitą melodyką. Gdy trzeba, rozszerzeniem i zwolnieniem. A co za tym idzie, głębszym muzycznie przekazem: właśnie tym, co później decyduje o klimacie.

Będą się (być może) zżymać puryści, że Zbychu zassał do Azarath klimat Behemotha. Bo trochę faktycznie go zaciągnął. Słychać to nie tylko w ogólnej, jakby ambience’owej aurze unoszącej się nad tym albumem (o produkcji za chwilę). Mamy ten klimat, na blackowo zabarwiający brutal-deathowy charakter muzyki Azarath, w całej gamie kantylen, smaczków, wibrat, wielogłosów, rytmizacji (wręcz momentami orientalnych), obecnych choćby w utworach „Fall of the Blessed” czy zamykającym płytę „Beyond the Gates of Burning Ghats”. Woń behemothowskiego klimatu tam przecieka niewątpliwie. Ale z drugiej strony, cała płyta utrzymana jest w tak morderczym tempie, jak chyba nigdy wcześniej Azarath nie galopował, choć – zaiste – do najwolniejszych na świecie zespołów metalowych nie należy. Te ultra-blasty, jakby Zbychu wywalił z siebie całą energię, zgromadzoną w mięśniach w czasie przymusowego urlopu od koncertów, narzucają płycie charakter dzieła ekstremalnego.

W całość wpisał się Skullripper, czyli nowy wokalista (i wioślarz) Azarath. Gdy jeszcze na fali entuzjazmu po pierwszych przesłuchaniach zakomunikowałem Bartkowi, że stworzyli razem wielką rzecz, rzucił – „nowy piosenkarz swoje wniósł!”. W rzeczy samej. Mam nawet wrażenie, że Marcin jakby naturalnie wpasował się do tego konceptu i stylistyki. Ma doświadczenie nie tylko z Embrional, ale tu chyba przekaz jest najbliższy… Aklimatyzacja w Tczewie udała się perfekcyjnie. 🙂 Choć personalnie zespół dawno już się z tego miasta wyprowadził.

Miałem o produkcji, bo i nie wolno pominąć faktu, że płytę wysmażył Haldor Grunberg. I to w zasadzie starczy za cały komentarz, bo chyba nie ma obecnie drugiego speca, który bardziej czułby klimat nowoczesnej muzyki black, a jak kto woli – post black metalowej w Polsce. Mnie ten odcisk palca Haldora, jego charakter pisma, przekonuje najzupełniej. Ma to ociekać jadem i piekłem, nihilizmem (hehe) oraz niewidzialnym łbem w kapturze: proszę bardzo, wszystko mamy. Także w sensie graficznym. Okładkę namalowała Marta, żona Zbycha. A jeśli ktoś się znów doczepi, że stylem nawiązuje do ostatniego dzieła Behemoth, to zapytam – a dlaczego ma nie nawiązywać? Wręcz powinna.

Krótko mówiąc – wyszło Azarathowi dzieło kompletne. Nie wierzę w to, żeby Inferno w jakikolwiek sposób chciał wcześniej zaniedbywać swoje własne, muzyczne potomstwo. Ale fakty są takie, że natłok roboty z Behemothem dawał mu przez lata niewiele oddechu. Gdy pojawiła się, trochę przymusowo, szansa na swobodniejszą dywersyfikację działań, mógł (jak przypuszczam) ofiarować Azarathowi trochę więcej… siebie. Jeśli dobrze to rozumiem, efekt mamy właśnie przed sobą w postaci genialnego krążka.

Brawo, Panowie. Muzyczna definicja śmiertelnego wirusa.

O klasyku Widzew-Legia, czyli czarne chmury nad „Sercem Łodzi”

Odkąd sięgam pamięcią, w polskiej piłce zawodnicy sprowadzeni z Afryki zawsze zimą przestawali dobrze grać. Zapewne z powodu mrozu. Słynne powiedzenie: „Kto Murzyna ma, temu Murzyn gra” traciło rację bytu gdzieś w połowie listopada.

Tym razem pomylił się, sprowadzony z Konga, pan Fundambu. Ale zaraz po nim przewrócił się pan Możdżeń, nie zdążył (jak zwykle) pan Kosakiewicz, następnie zagapił się pan Nowak, a pan Mleczko nie sięgnął piłki. Żaden z nich nie pochodzi z Afryki.

I, można powiedzieć, na tym emocje w meczu Widzew – Legia się skończyły.

A że była dopiero szósta minuta, Legia zaciągnęła sobie ręczny hamulec, a Widzew, jak to ostatnio ma w zwyczaju, nie dawał sobie z niczym rady. Ktokolwiek pamięta mecz pucharowy sprzed (prawie) równo roku, ma teraz duży niesmak: wówczas drugoligowy zespół Widzewa grał z Legią kapitalne zawody. Teraz oba zespoły pokazały futbol, przynoszący im wstyd.

Że nie było publiczności? Wolne żarty. Zawodowy sportowiec nie ma prawa tłumaczyć swojej źle wykonanej roboty brakiem poklasku trybun.

Jest też inne futbolowe powiedzonko – „pokaż mi drugą linię, a powiem ci, jaką masz drużynę”. Rok temu Widzew wyszedł na Legię jeszcze bez piłkarzy, których przed obecnym sezonem szumnie zapowiadano jako znaczące wzmocnienia linii pomocy. Żaden z tych transferów nie wypalił (Możdżeń, Ojaama, Mucha, Kun, Michalski, Ameyaw), a pan trener Dobi sprawia wrażenie, jakby kompletnie nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić.

Nie pomagają roszady w składzie, a cofnięcie do linii pomocy nominalnego napastnika Prochownika (o którym wcześniej mówiło się, że nie dorasta do poziomu pierwszej ligi) można określić jedynie mianem aktu rozpaczy.

Są w klubie jaskółki, zapowiadające wiosnę. Mamy nowy nabór w pionie skautingu, a do przerwy zimowej zostały tylko cztery mecze ligowe. Jakoś je przebujamy, choć akurat o punkty, jak się obawiam, będzie w nich ciężko.

Zespół potrzebuje natychmiastowej przebudowy środka pola i uporządkowania personalnej sytuacji na bokach pomocy oraz obrony. Pilnie wymagana jest obsada pozycji numer osiem i dziesięć, być może przy udziale wracającego Przemysława Kity, o którym znikąd nie można dowiedzieć się, co naprawdę mu jest.

Trzeba to wszystko, już w nowej koncepcji rozegrania, zespolić na nowo z atakiem. Wymyślić warianty wsparcia dla starzejącego się (niestety!) Marcina Robaka – i to tak, by zarazem odpowiednio zabezpieczyć zespół w defensywie. Trzeba tę zimę naprawdę dobrze wykorzystać i ciężko przepracować. Wówczas może jeszcze, jakimś cudem, uda się nam włączyć do walki o baraże.

PS. Król strzelców Mundialu 1982, Paolo Rossi, miał w drużynie jednego, niezawodnego asystenta. Nazywał się Bruno Conti i dogrywał snajperowi większość piłek. Pozyskanie kogoś takiego do zespołu Widzewa powinno być obecnie dla działaczy priorytetem. Oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji.

O aborcji u libertarian, czyli wolność zniewolona?

Wolnościowcy nie są zgodni co do tego, czy poprzeć aborcję. W ugrupowaniu pozornie jednomyślnym wobec przyzwalania dorosłemu człowiekowi na wszystko, poza ograniczaniem wolności innej osobie – na nieograniczoną aborcję zgody nie ma. Wykształciły się dwa libertariańskie nurty (pro-choice vs. pro-life), prezentują skrajnie odmienne podejścia. Zdaje się, że zgodnie z ideowym obyczajem członkowie jak i sympatycy Partii Libertariańskiej mają w kwestii aborcji całkowitą wolność poglądów, a sama partia jednolitego stanowiska nie przedstawia. Daje tylko enuncjację, że kobieta powinna móc sama podjąć decyzję, czy aborcja jest złem – ale móc decyzję o aborcji podjąć (obciążając ewentualnie tylko własne sumienie) bez żadnych ograniczeń prawnych. Pod pewnymi wszakże warunkami.

Temat jest ciekawy i etycznie złożony: na ile bowiem wolność matki jest tu tożsama (czy w ogóle) z wolnością dziecka, będącego w rozumieniu naukowym istotą ludzką już w chwili poczęcia? Czyje prawo wolności – dziecka czy matki – jest tu chronione bardziej???

Zgodnie z libertariańską ideą każdy człowiek musi mieć prawo do stanowienia o sobie samym na warunkach ściśle określonych przez prawo, które – zapewniając wolność jednostce – równie mocno chroni jednostkę przed zamachami na jej wolność ze strony innych ludzi oraz instytucji. Są też (mówią o tym wiele razy liberalni, w tym libertariańscy, doktrynerzy) różne rodzaje wolności. Można być wolnym „od” czegoś: ucisku państwowego, ataku na własność prywatną i wizerunek, ale też od złodzieja, mordercy, gwałciciela, napastnika, czy nawet nadmiernego hałasu, dymu tytoniowego w pobliżu itp. Istnieje też wolność „do”, czyli (inaczej mówiąc) niezbywalne prawo do – życia, posiadania własności, niepodległości państwowej, nienaruszalności naszych dóbr osobistych i wizerunku, równości wobec prawa, ale też do posiadania broni, prawa jazdy czy psa.

Dlatego też wśród najważniejszych – nienaruszalnych – praw jednostki ludzkiej na świecie jest prawo do ochrony życia. To jest najważniejsza, podstawowa wolność człowieka: nikt nie może przyjść i mnie tak sobie, bezkarnie zabić. Dlatego właśnie libertarianin będzie często zwolennikiem kary śmierci za świadome zabójstwo (przynajmniej powinien nim być) – i dlatego też żaden libertarianin nie poprze aborcji na życzenie.

Nie ma wytłumaczenia, że wpadka albo że „mój brzuch – moja sprawa”. Ochrona życia należy się każdemu: tobie, dziewczyno, ale tak samo dziecku w twoim brzuchu. Twoja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność twojego dziecka. W tej sytuacji jesteście idealnie równi wobec prawa… Skąd jednak oficjalne stanowisko Partii Libertariańskiej, że powinnaś mieć wolność wyboru w sprawie własnej aborcji? A, bo skoro uważasz, że chcesz taką niegodziwość popełnić, obciążając własne sumienie, to żaden urzędnik państwowy nie powinien Ci tego zabronić. Ale – uwaga – w sytuacjach szczególnych. Takich, jak zagrożenie twego życia albo jednoznaczne rokowania letalne wobec płodu. Każda inna sytuacja będzie zabójstwem i jako takie powinna być zakazana prawnie.

Warto by nieco szerzej wyłożyć zagadnienie.  Libertarianin bowiem nie może być zwolennikiem przerywania ciąży jako prawa absolutnego: tam, gdzie zaczyna się ludzkie życie (a zaczyna się w łonie matki), tam obowiązuje prawo, chroniące życie ludzkie. Libertarianin może natomiast (i powinien) domagać się rozszerzenia bezwzględnego prawa o ściśle opisane wyjątki, bo np. nie każda ciąża jest świadomym aktem powołania do życia ludzkiej istoty.

Na przykład gwałt, czyli brutalne naruszenie wolności osobistej kobiety skutkuje faktem ciąży patologicznej społecznie: powołanie życia ludzkiego nie było tu poprzedzone świadomością faktu, że ciąża może się zdarzyć. Dziecko samo swego powstania nie zaplanuje, przeto brak siły decyzyjnej o jego świadomym powołaniu do życia (świadomym, nie zaś zaplanowanym – nie ma usprawiedliwienia dla wpadek) już powinno być wyjątkiem w ustawie.

Zagrożenie życia kobiety wskutek przymusu donoszenia płodu bezwzględnie rokującego śmierć po narodzeniu powinno być także objęte przyzwoleniem prawnym na aborcję – z takiego powodu, że wtedy wartością bezwzględnie chronioną musi być życie matki. Dopiero po zaakceptowaniu takich wyjątków libertarianin może dopuścić w prawie względy etyczne, tzw. dać matce wybór, czy chce skorzystać z aborcji, jeśli byłoby dla niej ku temu bezwzględne wskazanie, medyczne lub społeczne. W każdej innej sytuacji libertarianin powinien chronić życie każdego człowieka, także nienarodzonego.

W konkluzji: życie nie jest czarno-białe, zdarzają się przypadki ciąży patologicznej – i wówczas kobieta powinna mieć wybór, czy skorzystać z prawa do aborcji. W każdej ciąży niepatologicznej, czyli zaplanowanej i zdrowej, aborcja powinna być zakazana: tak, jak zakazane jest zabijanie człowieka już narodzonego. Czy taka wykładnia będzie odpowiadać obydwu „frakcjom aborcyjnym” w gronie zwolenników myśli libertariańskiej???

O Libertarianach demonstrujących, czyli nowa opcja

Niektórzy pytają, skąd wzięła się w antyrządowych demonstracjach żółta flaga z wizerunkiem ostrzegawczo prostującego się grzechotnika i napisem „Don’t tread on me!” (w wolnym tłumaczeniu – „wara ode mnie!”, w bardziej dosłownym – „nie depcz po mnie!”). Młodzi ludzie flagę taką niosący spotkali się Krakowie z agresywnym atakiem Antify. „Nie pasujecie tutaj” – mieli usłyszeć poszkodowani, a ich flaga Gadsdena, symbol amerykańskich wolnościowców, podeptana znalazła się na ziemi.

Bo też mają wielki problem z Libertarianami (tak, ich właśnie rzecz dotyczy) lewicowi bojówkarze. Wolnościowcy (od francuskiego „Liberte”) nie mają bowiem nic wspólnego z lewicą. W sensie gospodarczym opowiadają się za kapitalizmem, w tym za poważnym ograniczeniem roli państwa w gospodarce. Chcą obniżki podatków, deregulacji, a także decentralizacji państwa. Mają przez to coś wspólnego z wolnorynkową frakcją Konfederacji, ale – stop – Libertarianie, głównie przez światopoglądowy program, wyraźnie odcinają się też od polskiej prawicy (nazywanej tak przecież z racji na głoszony konserwatyzm obyczajowy i związki z kościołem).

Program obyczajowy Libertarian to kwintesencja słynnego, zwalczanego przez katolickich duchownych „Róbta, co chceta”. Ich hasłem jest swoboda obyczajowa. „Uznajemy, że moralność nie może podlegać obiektywnej ocenie ani regulacjom państwa. Tak długo, jak długo swoim postępowaniem nie naruszasz wolności drugiego człowieka, nie będziemy wchodzić do Twojego talerza, łóżka czy Twoich tradycji” – głoszą wolnościowcy na swej stronie internetowej www.partialibertarianie.pl . Chcą też zastąpić państwowe małżeństwa umowami cywilno-prawnymi, zalegalizować marihuanę i inne substancje psychoaktywne (pod szczególnymi warunkami). Mówią też o równouprawnieniu związków wyznaniowych.

Co zrobić z takimi cudakami, zastanawiałby się obserwator polskiej sceny politycznej. Libertarianie idą bowiem w poprzek tradycyjnemu podziałowi, ustawiającemu lewicę po jednej stronie z „późnymi wnukami” komuny, a prawicą nazywając tych, którzy jako „czarni” usadawiają się w kościelnej krypcie. Otóż wygląda na to, że ów przaśny podział (jak mówią, dawny PPR wciąż walczy z dawnym PPS-em), ustanowiony w roku 1989 i zakonserwowany okrągłostołowym układem w Magdalence właśnie ma szansę się zakończyć.

Młodzi ludzi dostrzegli bowiem, że świat wcale nie jest czarno-biały, a raczej: czarno-czerwony i chyba czas już najwyższy zerwać z dwubiegunowym jego widzeniem, wmawianym ciągle Polakom w imię ponoć lepszej (dla kogo?) sprawy. Jednak nie tak łatwo jest skopiować polityczną rzeczywistość USA, gdzie walka o władzę rozgrywa się jedynie między Demokratami a Konserwatystami (spośród których to stronnictw żadne nie promuje socjalizmu) – na grunt polski, gdzie mają utrwalić się wyłącznie „lewacy” (wszystko jedno, komunistyczni, czy PO lub KO-derscy), walczący z „prawakami”. Bo u nas, dla odmiany, obie strony tak samo promują socjalizm. I to właśnie zauważyli (wreszcie!) Libertarianie.

Piszą dalej na swej stronie tak: „Odrzucamy powszechny podział na prawicę i lewicę, z których pierwsi postulują wolną gospodarkę kosztem regulacji, dotyczących naszego życia, a drudzy wprawdzie zostawiają nam wolną rękę jeśli chodzi o nasze zachowania, ale wyrażają wielką chęć do odbierania nam wypracowanego kapitału.” Trzeba tu oczywiście natychmiast sprostować, że taki na przykład rządzący (a podobno prawicowy) PiS nie postuluje żadnej wolnej gospodarki, mając w swym programie socjalizm często bardziej okrutny niż mieli komuniści. Ale mniejsza już o precyzję: pojawił się wreszcie ktoś, kto postuluje nam w Polsce bezwarunkowe i kompleksowe zmiany, radykalną czyli ustrojową przebudowę warunków życia w kraju nad Wisłą, opartą na fundamentach wolności osobistej. Zarówno materialnej jak i „duchowej” (światopoglądowej). Na wzór najbogatszych państw tego globu. Oczywiście, w największym stopniu, przetestowany w Stanach Zjednoczonych.

Nie widzę jednak w programie Partii Libertariańskiej, istniejącej legalnie w Polsce od początku 2020 roku, żadnego punktu, mówiącego o zwalczaniu biurokracji. Warto przypomnieć wolnościowcom, że dzisiejsza polska bieda ma swoje korzenie głównie w pozostawieniu, właściwie bez tknięcia, komunistycznych przepisów administracyjnych. Niektóre ustawy i przepisy, opisujące zarządzanie państwem, pochodzą żywcem jeszcze z czasów stalinowskich. Wierzę, że libertariańskie postulaty podatkowe idą w parze z jednoczesnym zmniejszaniem biurokracji oraz etatyzmu. To jest warunek ustrojowego paradygmatu wolnościowego.

Oczywiście były już w Polsce ugrupowania wolnorynkowe. Jak w latach 90-tych UPR. Ich przywódca, Janusz Korwin-Mikke, po trwających dwie dekady rozłamach, zmianach nazw, „aferach agenturalnych”, postanowił wyzwolić się spod odium partii kanapowej i zawarł sojusz konserwatywny z narodowcami. Później przepraszał Libertarian za kandydaturę Krzysztofa Bosaka, którego zjednoczona Konfederacja wystawiła na prezydenta – by w końcu wyzywać wolnościowców od najgorszych, tak samo jak innych, którzy poszli w demonstracjach antyrządowych. Trudno dziwić się, że z libertariańskiej perspektywy Korwin nie jest dzisiaj żadnym wolnościowcem – a na pewno nie jest dziś jedynym, głoszącym postulaty wolnej gospodarki.

Libertarianom nie przychodzi (na razie) do głowy żaden sojusz polityczny z ideowymi przeciwnikami. I bardzo dobrze: niech nauką dla nich będzie totalny chaos w wypowiedziach liderów Konfederacji, co chwila zaprzeczających samym sobie, by zachować choć cień politycznej wiarygodności. Gdy zaś dodamy pojawiające się ostatnio informacje o tajemniczych rozliczeniach w obozie tej partii (nie pierwsze to już w ciągu lat zawirowania z funduszami partyjnymi z udziałem Korwina) – wyjdzie nam, że Libertarianie to także jedyne obecnie w Polsce ugrupowanie czyste ideologicznie. To znaczy takie, które nie zawiera paktów z innymi tylko po to, by zdobyć władzę. Oby ten wizerunek pozostał nienaruszony jak najdłużej!

Wolnościowy elektorat jest bowiem szczególnie wrażliwy na punkcie szczerości, wyznając słusznie, że jajeczko nie może być częściowo nieświeże. Mniejsza jednak zresztą o polityczną konkurencję. Dziś, gdy na czele protestujących manifestacji antyrządowych już zjawili się lewicowi liderzy – wiadomo, że jedynym wartościowym skutkiem tego zrywu będzie prezentacja alternatywy dla zapieczonej od lat, dwubiegunowej sceny. I że alternatywę taką tworzą właśnie Libertarianie. Życzę im jak najlepiej. Niech przekonują tych, którzy obecnie czują się zdezorientowani, zagubieni lub oszukani. Niech systematycznie budują swoją pozycję w naszym politycznym krajobrazie – po to, by jak najszybciej wystawiać swoich kandydatów w kolejnych wyborach, na wszystkich poziomach. Bo tylko radykalna zmiana może tę naszą Polskę wyrwać wreszcie z komunistycznego bagniska.