O projekcie SCALD, czyli genialny Maciek w Belfaście

Maciej Pasiński jest genialnym kompozytorem. Może taka enuncjacja pachnie zadęciem, a samego twórcę wprawi w zakłopotanie, ale postawiony na początku tej recenzji wniosek ma swoje głębokie uzasadnienie. Dlaczego? Przeczytajcie.

Gdy tylko, po mniej więcej dekadzie niezwykle obiecującej kariery, rozpadł się w Opolu zespół SIRRAH, jeden z liderów kapeli – Maciek Pasiński – wyjechał za granicę. Znalazł swój dom, pracę i rodzinę w irlandzkim Belfaście. Tam od wielu już lat żyje i pisze muzykę.

Maciek jak wielu z nas nie może wykorzystywać pełni swego czasu na komponowanie. Pracuje, wychowuje z żoną dzieciaki, prowadzi tzw. normalne życie. Gdy natomiast w nocy młodzież idzie już spać, Maciej schodzi do piwnicy wybudowanego w Belfaście domu – i działa. Pisze, tworzy, gra, śpiewa, komponuje, nagrywa. Tak codziennie po kilka godzin. Sypia niewiele, ale nie ma wielkiego wyboru: gdyby wybierał sen, nie byłoby muzyki.

Maciek od czasów SIRRAH ofiarował światu mnóstwo niezwykłych dźwięków, generowanych w różnych odsłonach z rozmaitymi projektami. Od THE MAN CALLED TEA do dzisiejszego QIP, znanego dobrze fanom progresywnego metalu, szykującego się właśnie do opublikowania w sieci drugiej płyty.

Niemniej, potężne składowisko pomysłów, emocji i energii, jakie drzemie (niczym lawa pod powierzchnią wulkanu) wewnątrz Maćkowej czaszki, musi co jakiś czas znaleźć ujście w postaci kolejnych erupcji. SCALD jest następnym projektem, w którym Maciek pozyskał szansę na realizację swych dźwiękowych wizji. Ten niezwykły twór, de facto projekt solowy, w którym jedynie teksty są autorstwa innej osoby, znów – jak wszystkie Maćkowe opusy – wpisuje się w katalog najciekawszych pozycji tzw. nowoczesnej muzyki metalowej mijającego roku.

SCALD to efekt inspiracji, jaką Maciek znalazł w tekstach Petera Dempseya, kolegi z Belfastu, osoby aktywnej w tamtejszym undergroundzie artystycznym. Teksty są jakby żywą kontynuacją opowieści znanej dzięki twórcom filmowej serii „Alien”. Jakieś niezwykle skomplikowane formy pozaziemskiego życia, kosmiczne robale, działające w zawiłych względem siebie relacjach i powiązaniach… Całe pandemonium tych stworów przewija nam się w kolejnych lirykach, ale i utworach Macka, jakby dopisanych nutami do warstwy tekstowej oraz tytułowanych nazwami gatunkowymi wszystkich tych obmierzłych kreatur spoza ziemskiej galaktyki. A raczej Vermimonium – albo Vermagedon, jak zresztą zatytułowany jest utwór kończący płytę pt.: „Regius I”, którą Maciek przedstawia nam za pośrednictwem serwisu Bandcamp.

Jak mogą brzmieć kawałki dedykowane stworom kosmicznym? Jako się rzekło, kosmicznie. Maciek ma swój niepodrabialny styl, a własne, domowe instrumentarium wzbogacił o – przez lata opracowywane – brzmienie, oparte na wycyzelowanym wielokrotnymi poszukiwaniami płaszczu efektowym. Cyfrowe rozszerzenia brzmień, „wysuszone” bębny, gitary – jakby od razu doklejone do cybernetycznych klawiszy, chóry, wreszcie niepowtarzalny, growlujący wokal Maćka… To wszystko działało do tej pory, działa i tutaj, choć SCALD ma być z założenia projektem mniej gitarowym. Jak mówi sam twórca, będzie rozwijał się w kierunku elektroniki i bardziej konceptualnego opowiadania dźwiękową przestrzenią. Jeśli chcecie sprawdzić zalążki tej przyszłości, na bandcampowej stronie płyty „Regius I” są już trzy singlowe fragmenty drugiego albumu, jaki ma w całości pojawić się niebawem. Tak, jakby Maciek jeszcze przez kilka najbliższych lat nie zamierzał w ogóle kłaść się spać.

Mam zaszczyt nazywać Macieja Pasińskiego swym przyjacielem. Wiele godzin przegadaliśmy jeszcze za starych, sirrahowo-smarkowych czasów. Teraz bywa, że też trochę przez Messenger pogadamy, choć obowiązki po jednej i drugiej stronie mocno nam tę możliwość przycięły. Ale nigdy nie stracę podziwu, jaki zawsze żywiłem (i żywię) do Maćkowych kompetencji muzycznych. Jest jak polski Devin Townsend, nieskończony w swym potencjale i wielościach oblicza, bardzo zimny, awangardowo-metalowy – a jednocześnie świadomy, otwarty na wielość muzycznych orientacji. Łapczywie czerpiący nowości z każdej strony muzycznego krajobrazu, a przy tym rozpoznawalny, wierny swej stylistyce. No i w przeciwieństwie do Devina zdrowy psychicznie, choć sam twierdzi, że to wcale nie takie oczywiste, hehe…

Projekty Maćka zasługują na poznanie, refleksję, kontemplację. Trzeba wejść w świat jego muzyki by w pełni ją rozpoznawać i dać się nią natchnąć. Tworzy alternatywne, kosmiczne światy, z których powrót po zdjęciu słuchawek to jak pozbycie się z głowy wirtualnego hełmu. To wielki talent, którego potencjał stanowczo powinien być mocniej wykorzystany przez świat fanów muzyki, nie tylko metalowej.

Posłuchajcie więc debiutu SCALD TUTAJ. Dajcie sobie czas, wolną chwilę na jego dokładne poznanie. Ta muzyka nie wejdzie w Was przy porannej kawie: osobiście przyjmuję jej dawki w rzadkich chwilach całkowitego uwolnienia od spraw zewnętrznych. Jak już będziecie na Bandcampie, sprawdźcie też QIP, o ile uchował się jeszcze ktoś, kto dotąd tego nie zrobił. Naprawdę, warto dać się zainfekować wirusem Maćkowej twórczości. Niech nasz genialny, polski metalowy kompozytor na emigracji zdobędzie estymę, na jaką od lat zasługuje.

O debiucie grupy Sarmat, czyli broń masowego rażenia

Niezwykły zasięg mają czasem produkcje naszych nowych kapel metalowych. Młodziaki atakują znienacka, wydają płytę – a nagle okazuje się, że dzięki dobrze zorganizowanej dystrybucji ich debiut staje się znany fanom na całym świecie, choć w Polsce jeszcze banda stawia pierwsze kroki. Tak jest w przypadku grupy Sarmat, powstałej trzy lata temu jakby z niczego, a dziś w dość szybkim tempie podbijającej coraz szersze undergroundowe kręgi zagranicą. Warto przyjrzeć się bliżej temu fenomenowi.

Sarmat wydał swój debiutancki album „RS-28” własnym sumptem, w obecnym (2021) roku kalendarzowym. Szerować album na świecie pomagają jednak liczne i silne marki promocyjne, a dostarczony na podziemny rynek krążek tak się widać spodobał rozlicznym decydentom, że ma zapewnione distro na każdym chyba kontynencie. Będzie więc strzał z wysokiego progu, bo o tym, by zacząć muzyczną drogę od zdobycia aż tak szerokiej platformy dotarcia marzy chyba każdy zespół świata.

Zainteresowałem się personaliami, bo sędziwy wiek (czyli praktyczna znajomość z każdym, kto w ciągu minionych 30 lat zagrał w tym kraju cokolwiek ostrego) od razu nakazał mi szperanie w poszukiwaniu znajomych. Czytam skład: na gitarach Daniel Szymanowicz i Krzysztof Kopczeński, na wokalu Łukasz Kobusiński. Oto tercet założycielski odpowiedzialny za powstanie płyty: bardzo mi miło, nie znam. Panowie, jak widać na fotkach, nie całkiem młodzi wiekiem, hehe, ale o staż trzeba będzie dopiero powalczyć. Szukam dalej informacji o procesie rozwojowym – napotykam perkusistę Krzysztofa „Desecrate” Szałkowskiego (no, nareszcie znajoma morda, cześć Brachu!) oraz basistę Pawła „Kornela” Korneluka. Może będę miał zaszczyt w przyszłości, dzień dobry.

Generalnie więc dwóch kolegów gitarzystów złożyło do kupy materiał, wzięło wokalistę oraz do sekcji rytmicznej muzyków sesyjnych i nagrało płytę (zaraz wyjaśnię, gdzie i z kim). Następnie band zaczął poszerzać się w chwili zaangażowania sekcji na stałe: wiadomo, że debiut koncertowy zaliczyli niedawno w Opocznie, a wcześniej znaleźli się nawet jako support w zestawie Azarath, Infernal War, In Twilight’s Embrace podczas zaplanowanej na wrzesień imprezy pod hasłem „Desecration Festival” w Progresji. Wprawdzie impreza, jak wiele innych tej jesieni, została przełożona na kolejny termin – ale widać już wyraźnie, jak duże wsparcie generuje dla swej marki Sarmat, niemalże od chwili swojego narodzenia.

Czymże zatem jest ten samorodek, przyciągający tuż po wykopaniu natychmiastową, łapczywą uwagę tak wielu gremiów? Logo kapeli i tytuł debiutanckiego albumu łączą się w merytoryczną całość jako nazwa nowoczesnego pocisku nuklearnego rodem z Rosji. „Sarmata”, znany też jako „Satan 2” ma tę cudowną właściwość, że jak się go wystrzeli a on spadnie, to za jednym zamachem likwiduje chyba z połowę ludzkiej populacji. Taka współczesna, ruska wersja przycisku „Acme” z amerykańskich kreskówek. Panowie dość szczegółowo przeanalizowali zasady działania tego robaczka, jak również (w tekstach na płycie) pozwolili sobie na dosadną wykładnię tego, jaki efekt na Ziemi spowodowałoby jego użycie.

Okładka też jakaś taka antywojenna, grzyby atomowe i postaci w maskach, jak na Dezerterze, Nuclear Assault albo pierwszym (tfu!) Megadeth. Generalnie mało to wszystko piekielne jak na kapelę serwującą słuchaczom mieszankę brutalnego death i black metalu. Ale chyba tak właśnie ma być: różni artyści, pod wpływem napierającej współczesności, coraz częściej ukazują nam, że znacznie więcej prawdziwego zła tkwi w samym człowieku, niźli w jego diabelskiej personifikacji z ogonem i rogami. To brutalne zło aż zieje z dźwięków Sarmat – bo chyba najwyższy już czas, by ten długi opis przyległości zamienić wreszcie na rozmowę o samej muzyce.

A ta jest bardzo ostra, brutalna, zimna, by nie powiedzieć – sterylna. Ale także niezbyt połamana, bo riffy gitarowe, choć ewidentnie w nurcie black/brutal death, nie rażą tutaj nadmierną „technologią”. Nie słychać śladów Suffocation – bardziej, choć walą blasty, wyczuwam tu chłód greckiej stylistyki, trochę a la Septic Flesh. Czyli w sumie dość proste patenty na riff, marszowość, trochę orientu, raczej melodyjne solówki. I taka specyficzna, automatyczna niemal, transowość tego wszystkiego w generalnym odbiorze.

Największy walor tej płyty stanowi jednak produkcja. Gdyby nie brzmienie, o to jestem w stanie się założyć, album aż tak nie błyszczałby na wszystkie strony, budząc swym blaskiem wszechobecne zainteresowanie. O tę sferę postarał się nie kto inny, tylko Arek „Malta” Malczewski, w swoim warszawskim piekłochronie smażąc potajemnie kolejną z serii płyt – pomiotów diabelskich. Nie wiem, jaką mu chłopaki zapewnili motywację, ale brzmienie jest – światowe, po prostu. Jakby ściągnąć płaszcz efektowy z miksów sesji do „Evangelion” (wiadomo kogo) i dorzucić jeszcze do pieca skrajnie wyciągnięty w górę mastering.

Jest grzmot! Niestety, ten walor brzmieniowy, plus kilka patentów ewidentnie spod palców nadwornego akustyka Behemoth będzie odciskać się piętnem na pierwszych recenzjach debiutu Sarmat. Czytałem już kilka z nich, koledzy krytycy dość zgodnie to odczytują. Musiało tak jednak się stać, bo jeśli Malta ma robić płytę, używając do tego celu swojego najlepszego arsenału (doświadczeń i gratów) to gdzieś z tła efekt jego wcześniejszych dokonań nieuchronnie będzie się przebijał. Niemniej wiadomo, że Malta gwarantuje najwyższy poziom abstrakcji, co moim zdaniem daje już wystarczające usprawiedliwienie, by właśnie jego wybrać na akuszera własnych pierwszych, muzycznych kroków.

Tak czy owak, bez względu na podobieństwa czy różnice brzmieniowe (względem kogokolwiek) warto posłuchać tej płyty. Mimo, że jest wrażenie jakoby gdzieś już ktoś kiedyś coś podobnego popełnił – chyba prawem kontrastu odkrywa się w tym graniu świeżość. Może dlatego, że w bardzo brutalnej otoczce rytmicznej zespół osadził dość przestrzenną warstwę gitarową, nie zagęszczając nadmiernie, nie forsując na siłę rozwiązań szybkościowo-łamańcowych na gryfie. Jest w tym pierwiastek myślenia, świadomości muzycznej – a ja takie płyty bardzo lubię. Toteż z czystym jak łza sumieniem mogę i tę wam polecić.

Zespół Sarmat, jak donoszą opoczyńscy ziomale, dobrze zdał egzamin na debiut sceniczny. Czekają ich wkrótce kolejne sprawdziany. Wyrzutnię do błyskawicznego i śmiercionośnego lotu pocisk ten ma już ustawioną. Sprawiają wrażenie takich, co dobrze wiedzą, w którą stronę się wystrzelić. Powodzenia!