O bilansie otwarcia Widzewa, czyli o co gramy w tym sezonie?

Pierwsze pięć spotkań Widzew miało dać odpowiedź na pytanie, o co zespół będzie walczył w drugim sezonie po powrocie do ekstraklasy. Czy kibice mogą jednoznacznie takiej odpowiedzi udzielić? Szósty mecz, u siebie ze Śląskiem, raczej ten obraz zaciemnił niż miałby wyjaśnić jakiekolwiek wątpliwości.

Jacka Magierę miałem przyjemność poznać osobiście, gdy 20 lat temu zameldował się na jeden sezon w Widzewie. Fajny i niegłupi facet. Jako piłkarz był defensywnym pomocnikiem, w którego grze widoczna była inteligencja: przegląd pola, rozsądek, dobra regulacja tempa gry, skuteczność w destrukcji. W roli trenera pan Jacek również potwierdza fakt, że mądra głowa w piłce nożnej jest tak samo ważna, jak szybkie nogi.

W grze Śląska pod batutą Magiery aż nadto było widać głowę. To bardzo przykre wrażenie patrzeć, jak kolejny raz Widzew leży na deskach dokładnie rozpracowany taktycznie. Jak rywale pokazują świadomość, wiedzą, jak grać z nami, wyczuwają nasze słabe punkty. I jak my jesteśmy wobec tego wszystkiego bezradni.

Takich meczy było wiele w poprzednim sezonie. Gdyśmy się jakoś wtedy wyratowali i kiedy początek nowego sezonu jakoś się po pięciu meczach rozwinął, temat – w jakimś sensie – odszedł na plan dalszy. Teraz wraca, bo znów stoi na szali kwestia utrzymania w lidze. Trzeba przypomnieć, że jak dotąd wygraliśmy z dwoma beniaminkami, z nikim innym. Sytuacja jest rozwojowa, na pewno z przyjściem Sebastiana Kerka otwierają się nowe nadzieje (w środku pola nadal potrzebny jest lider) – pytanie tylko, czy to wszystko wystarczy do podtrzymania ligowego bytu.

Ostatnia uwaga dotyczy postawy zespołu w defensywie. Na tym poziomie już nie da się tłumaczyć straty kolejnych goli błędami indywidualnymi. To znaczy my je oczywiście popełniamy, ale to jest ekstraklasa, która – ze wszystkimi swoimi wadami – jednak tego rodzaju pomyłek nie wybacza. A my nie mamy również lidera defensywy. Brakuje, a ten brak już kłuje w oczy, doświadczonego „ministra obrony”, który mógłby w tyłach panować nad sytuacją i kasować błędy, popełniane przez mniej doświadczonych kolegów. Czy władze klubu mają jeszcze jakieś plany transferowe, tego nie wiemy, bo nie ma jednoznacznych informacji.

Za chwilę gramy na Legii, a tam jak wiadomo punkt będzie sukcesem. Potem dwa tygodnie przerwy, w sam raz na głębszy oddech, refleksję i przemyślenie pewnych rzeczy. Transferowych, taktycznych, przyszłościowych. Nie ma wyjścia, trzeba to wszystko poukładać. Zanim zrobi się za późno.

O „Reprezentacji Łodzi”, czyli co jest nie tak z hasłem ŁKS?

Piłkarze ŁKS godnie reprezentują Łódź w rozgrywkach ekstraklasy. Siatkarki ŁKS Commercecon znakomicie reprezentują Łódź a także Polskę w lidze i rozgrywkach Ligi Mistrzyń. Wraz z obiema drużynami oraz innymi sekcjami tego klubu (m.in. koszykówka, zapasy) reprezentują Łódź ich kibice. Co więc jest nie tak z używanym na sławnym już proporczyku oraz na koszulkach i transparentach ŁKS hasłem „Reprezentacja Łodzi”? To, że hasło wyklucza inne kluby z prawa do reprezentowania tego samego miasta. Wyklucza nie tylko Widzew, przeciwko któremu jest skierowane.

Nie ma co dyskutować z faktami, bo zarówno piłkarze jak i siatkarki ŁKS świetnie reprezentują sportową Łódź. Ale robią to także inni, zarówno piłkarze Widzewa jak i lekkoatleci RKS (medaliści olimpijscy!), żużlowcy Orła, piłkarze ręczni Anilany, nawet dwunastoletnie handbalistki CHKS, które za tydzień wyjeżdżają na ogólnopolski turniej do Giżycka, też stanowią Reprezentację Łodzi.

Używane przez jeden klub hasło, które w swojej najgłębszej wymowie ma poniżyć lokalnego rywala na futbolowym podwórku (rzekomo wykazując jego „nie-łódzkie” pochodzenie), krzywdzi każdą sportową jednostkę, która chce reprezentować barwy tego miasta. Hasło wyklucza wszystkich, poza ŁKS, z grona reprezentantów Łodzi – nie tylko Widzew, przeciwko któremu jest skierowane. I dlatego jest to hasło szowinistyczne. Nie powinno być używane. Tak, jak prawo zakazuje tzw. czarnego PR czy antyreklamy, stawiając podobne praktyki na równi z naruszaniem dóbr osobistych.

„Reprezentacja Łodzi” to hasło używane powszechnie przez kibiców ŁKS, którym nie podoba się, że Widzew do określenia swojego stadionu używa nazwy „Serce Łodzi”. Fakt: określenie to stara się mocno wyróżnić miejsce, nadając mu emocjonalny charakter, wskazując na centralne położenie (zarówno fizyczne obiektu, jak i mentalne – użytkującego go klubu) na sportowej mapie miasta. Ale czy hasło wyklucza lub poniża ŁKS, albo jakąkolwiek drużynę z Łodzi, w jakiejkolwiek dyscyplinie? Nie, absolutnie. Z pewnością nie jest hasłem wykluczającym.

Kibice ŁKS przychodzą w Łodzi na Stadion im. W. Króla, znakomitego niegdyś piłkarza. Potocznie mówi się: Stadion Króla. I można to rozumieć na dwa sposoby, jako skrót rzeczywistego imienia, albo jako ujęcie metaforyczne, oznaczające stadion „sportowego króla”, na przykład tego miasta. Czy hasło „Stadion Króla”, choć delikatnie zaczepne, wyklucza Widzew, lub inne kluby czy drużyny, z możliwości reprezentowania Łodzi? Oczywiście nie.  Wyróżnia obiekt, ale dokładnie w takiej samej skali, jak „Serce Łodzi” wyróżnia Widzew: bez deprecjonowania ani poniżania rywali.

Czy kibice biało-czerwono-białych reprezentują Łódź w podobnym stopniu, co drużyny ŁKS w różnych dyscyplinach? Na pewno tak, jeśli tylko powstrzymują się od wulgarności i „antysemickich” okrzyków na trybunach, aplikowanych z nienawiścią wobec lokalnego rywala na piłkarskich trybunach. A ponieważ raczej się nie powstrzymują, jakość tego reprezentowania znacząco spada: żeby nie było wątpliwości, dokładnie tak samo zachowują się kibice po drugiej stronie Łodzi.

Nikt tu nie jest święty: nienawiść, agresja i chamstwo na ustach zwalczających się gangów, używających do swojego celu retoryki futbolowej oraz zasłaniających się barwami klubowymi, jest – niestety – stadionową powszechnością. Ta futbolowa gangsterka próbuje czasem przecierać sobie drogę na inne obiekty. Na przykład siatkarskie hale, gdy podający się za kibiców wielosekcyjnych klubów futbolowi szalikowcy wnoszą swą nienawiść na mecze innej dyscypliny.

Dochodzi do kuriozalnych sytuacji, choćby wtedy, gdy na meczach Tauron Ligi zasiadający na trybunach w roli fanów ŁKS Commercecon kibice piłkarscy wznoszą obraźliwe okrzyki wobec Widzewa, który przecież… w ogóle nie ma drużyny siatkówki. Intencje są czytelne: każda arena dobra jest po to, by wykrzyczeć swoją wyższość nad lokalnym przeciwnikiem, gangiem z tego samego terenu.

Z taką mocną, zakorzenioną wzajemną nienawiścią walczyć jest piekielnie trudno. Rozsądne argumenty raczej do stron nie trafiają, a każdy incydent nakręca rządzę odwetu i spiralę wzajemnej nienawiści. A siły, które spoza kibolskiego grona mogłyby próbować ograniczyć wzajemną wrogość, nie przejawiają do tego specjalnej ochoty… Politykom, sprawującym na różnych poziomach władzę, nie opłaca się walczyć z gangami w szalikach. Lepiej walczyć o ich głosy wyborcze, więc się za bardzo nie narażać żadnej ze stron – w Łodzi, Krakowie, Trójmieście czy w Warszawie.

Dlatego sprawa kibolskich wojen dryfuje bezwładnie, przez lata tocząc się własnym nurtem i w swoim rytmie. Oczywiście nie tylko w Polsce, ale inne kraje, te bardziej cywilizowane, radzą sobie z problemem znacznie lepiej – najczęściej stosując odpowiedzialność indywidualną zamiast zbiorowej.  Dopóki u nas będzie jak jest, będą się też mnożyć incydenty, jak ten z proporczykiem. Trzymajmy mocno kciuki, by eskalacja nienawiści wygasała tylko na takich przypadkach.

O niepokoju kibiców, czyli Widzew przed kolejnym sezonem

Fran Alvarez, Luis Silva, Imad Rondić, Dawid Tkacz, Antoni Klimek… To nie są nazwiska, które znawców ligowego futbolu rzucałyby na kolana. Mowa o pięciu z grupy siedmiu zawodników (dwaj pozostali to rezerwowi bramkarze), którzy tego lata pojawili się w kadrze Widzewa Łódź. Wszyscy zostali pozyskani na prawach wolnego transferu, czyli nie trzeba było za nich płacić. Co prawda okienko pozwalające klubom na kontraktowanie nowych zawodników jeszcze się nie zamknęło – ale w opinii wielu kibiców zespół jest słabszy niż w poprzednim sezonie. Czy na pewno o to chodziło działaczom łódzkiego klubu?

Nie wolno nam ani oceniać tej drużyny przed sezonem, ani też – w myśl przysłowia – chwalić dnia przed zachodem słońca. Ponadto, tu z kolei przytoczymy inne powiedzenie, każdy żołnierz nosi w plecaku marszałkowską buławę. Na tę chwilę, jeszcze przed inaugurującym rundę jesienną meczem z Puszczą Niepołomice w Sercu Łodzi (niedziela 23.07, godz. 20.00) sezon zaczynamy z czystą kartą, a każdy z zawodników ma szansę po swojemu ją zapełnić.

Kibice jednak mają prawo wyrażać zaniepokojenie i – w rzeczy samej – robią to na internetowych forach. Aż kipi tam od złości skierowanej przeciwko działaczom Widzewa, od trenera i dyrektora sportowego przez zarząd aż po właściciela klubu, a sprowokowanej niezbyt trafionymi, zdaniem fanów, decyzjami transferowymi. Powtarzają się głosy, że skoro ogłaszani są kolejni sponsorzy, a znów udało się pobić rekord sprzedaży stadionowych karnetów na cały sezon, w obliczu ewidentnej poprawy stanu finansów klubu należało wydać pieniądze na pozyskanie bardziej znaczących piłkarskich nazwisk. Takich, za które trzeba byłoby zapłacić, a w myśl tej zasady, że jakość kosztuje, wzmocniłyby siłę drużyny bardziej niż ci, którzy za darmo do niej przyszli.

Nerwowi komentatorzy domagają się wyrzucenia z pracy poszczególnych działaczy, zwłaszcza w obliczu zakończonej latem poprzedniej rundy, tak kłującej w oczy (i kibicowskie serca) serią sześciu pod rząd porażek na własnym stadionie. Przy al. Piłsudskiego 138 nigdy coś takiego się wcześniej nie zdarzyło, przynajmniej gdy chodzi o bilans rozgrywek ligowych objętych powojennymi statystykami. Trzon drużyny odpowiedzialnej za haniebną serię utrzymano w Widzewie, choć niemal każdy z pozostawionych tu zawodników kolejnych formacji (od bramkarza przez obronę, drugą linię i atak) ma na swoim koncie bardzo słabe występy i koszmarne błędy, decydujące o stratach punktowych.

Mimo pozbycia się z dotychczasowego zespołu kilku, w ocenie sztabu szkoleniowego, najsłabszych ogniw minionej wiosny, by uczciwie rozliczyć całą drużynę należałoby chyba wymienić ją w całości. No, może w 90-ciu procentach. Żadnych konsekwencji fatalnej rundy nie poniósł też trener Janusz Niedźwiedź, do którego działacze wciąż mają pełne zaufanie, pozwalając mu na realizowanie autorskiej wizji szkoleniowej w Widzewie przez kolejne rozgrywki.

Osoby decyzyjne w klubie zachowują spokój. Podczas otwierających sezon: konferencji prasowej (18.07) oraz prezentacji drużyny (19.07) nie było mowy o konkretnych planach na pozyskiwanie następnych zawodników. Mówiono natomiast o zrealizowaniu wcześniejszych zamierzeń, zarówno od strony polityki transferowej jak też w kontekście letnich przygotowań do rundy. Fatalna wiosna ewidentnie należy już w Widzewie do złych wspomnień. Dokonano obrachunków z inauguracyjnym sezonem beniaminka w Ekstraklasie, dominuje patrzenie w przyszłość oraz koncepcje związane z rozwojem klubu i drużyny na kilku płaszczyznach, m.in. w związku z planami budowy ośrodka treningowego w Bukowcu.

Zasadniczo – to słuszne podejście, kłopot w tym, że kibice trwożliwie w ową przyszłość spoglądają, pełni obaw, czy drużyna w obecnym składzie personalnym zdoła utrzymać się w najwyższej klasie rozgrywkowej. I właśnie o tym przekonamy się już niebawem. Kluczowe znaczenie dla rozwoju ligowych wypadków ma zwykle pięć pierwszych kolejek: wówczas widoczne stają się cele, jakie realizować będą mogły w sezonie poszczególne drużyny.

Początek rundy nie jest jednak dla Widzewa zbyt komfortowy (przynajmniej w założeniach), bo po inauguracyjnym pojedynku u siebie z tegorocznym beniaminkiem, Puszczą Niepołomice, trzeba będzie zaliczyć dwa trudne wyjazdy – do Szczecina i Białegostoku. Już w czwartej kolejce mamy elektryzujące wszystkich derby w Sercu Łodzi, a następnie kolejny wyjazd, tym razem do Zabrza. Jeśli drużyna nie zaliczy tego toru przeszkód, będzie miała kłopot, by nadrobić ewentualne straty punktowe. Tego w środowisku Widzewskim nikt raczej jednak pod uwagę nie bierze.

O zadymie wokół Metalliki, czyli jak działa szołbiznes

W dniu 12 sierpnia 1991 ukazał się na świecie album, którym zespół Metallica oficjalnie wzniósł się ze świata metalowego undergroundu na poziom muzycznej pop-kultury. Stał się, wraz z tym wydawnictwem, zespołem o powszechnym zasięgu światowym, z potężnymi finansami na koncie, wyrównując swój status artystyczny z największymi gwiazdami pop na tej planecie. Nie zmienią tego protesty ich starych fanów, czyli metali wciąż uważających kapelę za ikonę swojego gatunku.

Pamiętam ten dzień doskonale: byłem na wakacjach u rodziny w Austrii, pobiegłem więc w południe do wiedeńskiego sklepu muzycznego Rock Tiger – i wkrótce miałem w rękach świeżutką, winylową płytę. Na owe czasy: skarb polskiego studenta… Od tamtej chwili nie można tak naprawdę mówić o zespole Metallica jak o zespole metalowym, choć do dzisiaj wydaje płyty z ostrymi dźwiękami gitarowymi. W roku 1991, od chwili wejścia na poziom mainstreamu, zespół ten mianował się zespołem popowym – mimo ostrego sprzeciwu swoich fanatycznych zwolenników-metalowców, którym inni metale wytykają zaistniały stan rzeczy.

Balladę „Nothing Else Matters”, jakby symbol popowego zasięgu czarnej płyty, do dziś ubrani w kraciaste koszule piętnastolatkowie na całym świecie wyją z gitarą przy blasku księżyca swoim równie pryszczatym oblubienicom, siedząc latem nad morzem przy ognisku. Metallica miała wówczas za sobą kilka lat fantastycznej kariery w metalowym światku – i cztery albumy, a każdy traktowany jak następny kamień milowy w rozwoju gatunku. Wydaniem piątej płyty – demonstrującej wciąż ostro gitarowy, ale jednak wygładzony styl oraz utwory spokojnie nadające się do radiowych emisji w porze najwyższej słuchalności, zespół osiągnął coś, o czym tak naprawdę marzy większość rockowych grajków. Światową popularność w gronie metali zamienił na światową popularność wśród „normalnych” słuchaczy muzyki. Czyli – potężnie, wielokrotnie zwiększył swój zasięg. Za tym przyszły tzw. prawdziwe pieniądze.

Wraz z radykalnym poszerzeniem (do obszaru mainstreamowej planety) kręgu swoich słuchaczy, Metallica „naraziła się” oczywiście piewcom zasady, że prawdziwy zespół metalowy nie może w żaden sposób dać się upowszechnić. Czyli zabiegać o poparcie ludzi, którzy z metalem jako gatunkiem ideologicznie nic wspólnego nie mają. W kodeksie prawdziwego metalowca, choć nigdzie nie spisanym (bo wszyscy znają go na pamięć) stoi jak wół: musisz być true, prawdziwy. Własną postawą życiową potwierdzać ideały metalowego załoganta: nie słuchać popu, nie zmieniać sezonowo stylu ubrania – a już w żadnym wypadku nie wolno być metalem dla pieniędzy. Nie wolno ci, jako grajkowi, wmawiać metalom, że jesteś prawdziwym metalowcem, a tak naprawdę szukać przez ten styl drogi zarobienia kasy na muzyce.

Rzecz w tym, że niektóre zespoły metalowe, jak Metallica właśnie, mając już status gwiazd światowych poprzez swą metalową destynację, osiągnęły komfort życia z muzyki. Bo też niektóre od zarania swoich dziejów funkcjonowały jak firmy: ich celem, poprzez konsekwentne budowanie swej pozycji wśród coraz szerszych kręgów odbiorców, było zapewnienie sobie finansowej stabilności. Niektórzy porzucają zawodowe kariery w innych dziedzinach życia, by w zespole (na działanie i rozwój którego trzeba poświęcić nieraz większość dobowego czasu) osiągać coraz wyższe stopnie materialnej niezależności. Jak w normalnym biznesie: większy zasięg marki, coraz lepsza sprzedawalność produktu, większe zyski, kolejny poziom rozpoznawalności – i tak dalej.

I teraz chodzi o to, by jakoś w tym wszystkim utrzymać poparcie środowiska naturalnego, z którego się faktycznie wyrosło. Na przykładzie Metalliki widać, zwłaszcza ostatnio – po wydaniu kolejnej płyty zespołu – rozdwojenie, podział w grupie fanów, deklarujących się jako przeciwnicy lub zwolennicy obranej przez kapelę, pop-kulturowej drogi. Jednakowoż zespołowi zupełnie to nie przeszkadza: ma od trzydziestu lat taką pozycję, że czegokolwiek by nie zrobił i tak zostanie kupione. Poziom ich popularności jest daleko większy niż ewentualna potrzeba zabiegania o życzliwość fanów. Obecna w internetach dyskusja tylko poprawia biznesowe osiągi, bo wokół zespołu „się kręci”. W trudnych dla muzyki czasach (i tak dobrze prosperujący) biznes jeszcze się rozwija.

Mamy w Polsce dwa znakomite przykłady zespołów metalowych od lat prowadzonych jako muzyczne biznesy. Pierwszym chronologicznie jest Vader, który wspiął się w latach dziewięćdziesiątych na poziom światowej rozpoznawalności wśród metali już wraz z wydaniem debiutanckiej płyty. Przełomem okazał się legendarny wywiad z Vanessą Warwick, prezenterką metalowego programu Headbangers Ball emitowanego późnym wieczorem w ówczesnej MTV. Od tamtego czasu Vader, jako absolutny klasyk gatunku death metal, objeżdża świat z trasami koncertowymi i wydaje kolejne albumy. Ale – uwaga – nie łamiąc kanonu ram stylistycznych. Inaczej: Vader nie walczy o powiększenie swych zasięgów drogą wygładzenia muzyki w celu przypodobania się odbiorcom ze świata mainstreamu. Ma za to szacunek starych, wiernych fanów. Jeśli oni krytykują jakieś zmiany w obrębie kolejnych wydawanych płyt – to na pewno nie z powodu nadmiernego skomercjalizowania oblicza zespołu. Zasięg muzyki Vader od dawna utrzymuje się na podobnym poziomie, który zupełnie wystarcza do tego, by zespół wciąż spokojnie egzystował ku uciesze fanów na całym świecie.

Drugim przypadkiem jest oczywiście Behemoth, który ma na dziś większe od Vader zasięgi. Do rangi zjawiska pop-kultury podniósł się w Polsce nie tyle za sprawą złagodzenia muzyki, co raczej awansu swojego lidera do grona celebrytów. Ta strategia nie była Behemoth potrzebna w celu zwiększenia swego statusu poza Polską, bo tam – po latach stopniowego, żmudnego wypracowywania sobie pozycji z płyty na płytę – Behemoth zaszedł wyżej niż na rodzimym podwórku. Dzięki perypetiom Nergala wkroczył nad Wisłą na drogę mainstreamowej rozpoznawalności, czyli stał się pop-kulturowy u siebie. Na świecie wystarcza mu zasięg wśród stricte metalowej braci, choć jest on dzisiaj tak rozległy, że – jak u Metalliki – uwalnia zespół od przesadnej troski o artystyczną zawartość wydawanych płyt.

Wiadomo, że Behemoth jest stylistycznie bardziej radykalny niż Metallica, oczywiście nie ma w repertuarze „metalowych ballad”, nadawanych przez radiowe stacje. Jednak coraz bardziej zamaszysta widowiskowość koncertów zespołu, trochę jak kiedyś w przypadku KISS a później Rammstein, zagwarantowała im odpowiednią famę i wsparcie metalowej widowni. Do tego stopnia, że dziś Behemoth grywa w świecie koncerty jako support Metalliki. To też pokazuje, że choć różnice w zasięgach są między tymi zespołami widoczne, to jednak zastosowano w obu przypadkach podobną strategię rozwoju biznesowej drogi.

Nie ma absolutnie nic złego w tym, że artysta walczy o coraz większą rozpoznawalność swojej sztuki, chce mieć sukces, traktując ją jako przedmiot rynkowej rywalizacji. Skoro ludzie chcą tej oferty, reagują na jej pojawienie się wyciąganiem portfeli z kieszeni – to gdzie jest problem? No cóż, dyskusje toczą się właśnie wokół oferowanych treści. Gdy masz pewność, że cokolwiek nie wystawisz na ekspozycję będzie na sto procent kupione – zjawia się pokusa odpuszczenia staranności w walce o jakość produktu. Po Metallice widać to bardzo wyraźnie, bo od czarnego albumu zbiera cięgi za radykalne obniżenie poziomu, wypracowanego na pierwszych czterech albumach. Behemoth zanotował identyczne recenzje wraz z wydaniem ostatniej płyty. Trudno polemizować z recenzentami gdy niskie noty są widoczne. Tak samo jak fakt, że głosami krytyki zupełnie się nie przejmują fani obu kapel. Dla nich wszystko jest w porządku, a malkontenci mają słuchać innych zespołów.

O niezwykłej przygodzie GROT Budowlanych, czyli dlaczego poległ Chemik

Zdarzenie sportowe, jakim stało się wyrzucenie Chemika Police za burtę walki o medale w Tauron Lidze 2022/23, przeszło do historii polskiej siatkówki. Na zespół GROT Budowlanych raczej nie stawiał nikt. Pretendentki były skazywane na pożarcie jako zespół niższy wzrostem, mniej wartościowy na papierze, stworzony przez zawodniczki o niezbyt okazałych kartotekach sportowych… A jednak Dawid pokonał Goliata. Czy wiemy, dlaczego tak się stało?

Do końca chyba nie wiemy, ale możemy przynajmniej spróbować dotrzeć do prawdy. Otóż jako spiker tej drużyny miałem okazję obserwować wszystkie domowe mecze GROT Budowlanych w żywym planie, a jako dziennikarz relacjonujący jej spotkania – wszystkie wyjazdowe, zarówno w lidze jak i pucharach, w planie telewizyjnym. Nie przepuściłem żadnego pojedynku. W przekroju całego sezonu rzucała się w oczy jedna przypadłość: amplituda formy. Zespół grał nierówno, potrafił głupio tracić punkty, będąc samemu dla siebie największym przeciwnikiem.

Czasem decydowała forma sportowa (zmęczenie, przecież drużyna grała na kilku frontach), nieraz problemy zdrowotne, innym razem przeciwniczki – wykorzystując choćby przewagę wzrostu na siatce i swoje wysokie kompetencje taktyczne – okazywały się zwyczajnie lepsze. Jak to w sporcie. Łódzki zespół w generalnej ocenie sezonu i tak osiągnął dużo: ćwierćfinał Pucharu CEV, półfinał Pucharu Polski, wreszcie półfinał Mistrzostw Polski, choć rundę zasadniczą udało się zakończyć dopiero na szóstym miejscu.

Chcę jednak powiedzieć wprost: skok o dwie pozycje w Tauron Lidze na sam koniec rywalizacji jest ogromnym sukcesem tej drużyny, bez względu na lokatę, z którą sezon dla niej się zakończy .

Ten skok z czegoś wynika. A jednego nie zabrakło GROT Budowlanym nigdy, a mianowicie – waleczności. Ta drużyna, choć czasami zderzała się jakby ze ścianą, nie tylko blokujących przeciwniczek ale też własnej niemocy, nigdy nie składała broni. Tak zwany mental był wysoko cały czas. Będąc na tyle blisko zespołu, by przyglądać się pewnym subtelnościom (a jednocześnie zbyt daleko, bo poza szatnią i bez wchodzenia w osobiste zażyłości z siatkarkami czy sztabem trenerskim) można było ocenić atmosferę, jaka panuje w drużynie.

I – przynajmniej chwilami – odczuwało się, że ten specyficzny duch drużyny (team spirit), nieuchwytna istota, która przecież unosi się nad głowami, a trudno ją opisać i fizycznie zmierzyć, w mijającym sezonie również pojawił się wśród siatkarek Budowlanych. Tak, jak kiedyś po raz pierwszy zaobserwowaliśmy jej obecność w roku 2017, gdy w hali Orbita łodzianki wydarły miejsce w ścisłym finale koleżankom z wrocławskiego Impelu. I później, gdy w 2019-tym dramatycznie walczyły o złoto z lokalnym rywalem, ŁKS-em Commercecon, tocząc z nim epickie, choć przegrane, pojedynki (nawiasem – ówczesna podpora zespołu GROT-a, Jovana Brakocević-Canzian, z pewnością przypomniała to sobie obecnie, gdy „jej” Chemik otrzymywał baty w szczecińskiej hali).

Duch drużyny, choć go nie widać na pierwszy rzut oka, ma wielką siłę. Jak to istota spirytystyczna i transcendentna: działa, gdy wszelka logika wydarzeń zdaje się przeczyć osiąganym rezultatom. Dzisiejszy skład Budowlanych to na pewno grupa dobrych koleżanek, fajnie współpracujących i rozumiejących się poza parkietem. To jeszcze nie jest rodzina, jaką był ten zespół w 2017 roku – ale… już prawie. Mentalna dominacja liderek (Monika Fedusio, Ewelina Polak, Ola Kazała), wyważony autorytet gwiazdy (taką jest w polskiej skali Melis Durul) czy solidność rzemiosła doświadczonych siatkarek (Małgosia Lisiak, Dominika Sobolska) dobrze komponowały się w tym zestawieniu z animuszem najmłodszych zawodniczek (Justyna Łysiak, Martyna Łazowska).

Sportowo dosłownie każda z dziewcząt dołożyła od siebie cegiełkę do ostatecznego sukcesu, w czym zasługa mądrze rotującego składem trenera Macieja Biernata. W tym sezonie żadna nie bywała pominięta, dzięki czemu ewentualne kwasy w szatni zostały wyeliminowane. A zasługą całego sztabu trenerskiego (to bez wyjątku ludzie młodzi, na dorobku, ale już dysponujący dużą mądrością zawodową – i umiejętnością słuchania oraz wspierania się wzajemnie) jest jeszcze coś. Wielka konsekwencja w realizowaniu założeń taktycznych.

Bo to właśnie tym uporem, cierpliwością i wiernością wobec przyjętej strategii GROT Budowlane wygrały z Chemikiem. Obserwacja słabości rywali, a potem konsekwentne ich wykorzystywanie dało łódzkiemu zespołowi wymarzony efekt. Brawa dla dziewczyn, że uwierzyły w słuszność wspólnie przyjętego z trenerami konceptu, nie wyrywały się do żadnych „samsungów”, tylko utrzymały nerwy na wodzy, do końca grając swoje. Zespołowość, żelazna dyscyplina taktyczna. Tylko tak można było pokonać wyżej notowanego przeciwnika.

„Mentalne raptory”, jak napisał o nich w sieci któryś z kibiców, chcą więcej. Weszły do półfinałów razem z drzwiami, a tam już czeka Developres, podrażniony latami nieskutecznej walki o mistrzostwo. Teraz albo nigdy – mówią w Rzeszowie, spoglądając kolejny sezon na ręce trenera Stefana Antigi i pomagającego mu asystenta, chłopaka z „betką” wyrytą w sportowym serduchu, Bartka Dąbrowskiego. I znów naprzeciwko Budowlanych staje przeciwnik „z wyższej półki”, opromieniony sukcesami w walce przeciwko tureckiej dominacji na poletku europejskim. Czy da się go pokonać? Nie wiemy, zobaczymy. Ale mamy na to nadzieję, choć gdy tak się nie stanie, nikt do GROT Budowlanych nie będzie miał najmniejszych pretensji. One swój cel na ten sezon i tak już osiągnęły: wszystko powyżej będzie tylko wartością dodaną.

Pozostaje pytanie: co dalej? Walka w strefie medalowej to kapitalny prezent dla kibiców niebiesko-biało-czerwonych, którzy swoim zaangażowaniem naprawdę zasłużyli na takie zamknięcie sezonu. Kluczową kwestią, po raz kolejny z rzędu, będzie utrzymanie tej drużyny (z już przetestowanym duchem współpracy i koleżeństwa) w jak największym fragmencie. Już – niestety – chodzą plotki o kontraktach, podpisywanych przez zawodniczki na kolejny sezon… Jeśli GROT Budowlani myślą o skutecznej walce o największe laury europejskie w roku następnym, dobrze byłoby utrzymać chociażby trzon zespołu.

Ale o tym będzie jeszcze czas porozmawiać.

O przeklętej wiośnie, czyli jak Widzew ma wyjść z dołka?

I znów to samo: Widzew na wiosnę przegrywa lub remisuje. Kolejny sezon z rzędu naszemu zespołowi po zimie wszystko przestaje wychodzić. Nie ma zwycięstw, nie ma punktów. Co się tu dzieje? – pytają wściekli kibice. Jak przerwać zaklęty krąg wiosennej niemocy, na którą już od paru lat nikt sposobu znaleźć nie może?

Jak zawsze w przypadku piłkarskiego kłopotu, przyczyn może być wiele, także pozasportowych. Ciężko jest, w generalnym sensie, utrzymać wysoką formę drużyny piłkarskiej przez cały sezon. Ale w Widzewie powtarzalność wiosennego kryzysu naprawdę stała się już zmorą. Spróbujmy przyjrzeć się temu bliżej.

Rozmawiał ze mną kiedyś, po zatrudnieniu w Widzewie Janusza Niedźwiedzia, kumpel-rzeszowianin, kibic tamtejszej Stali. Mówił, że władze karpackiego klubu nie wytrzymały już drugiej wiosny: gdy wyniki zespołu dramatycznie spadły, pociągając Stal w dół tabeli, angaż trenera natychmiast przeszedł do historii. – On tak ma w każdym klubie – przekonywał mnie kolega z Rzeszowa – przyjrzyj się, w każdym klubie, gdzie nie pójdzie, tam wiosną mu nie idzie.

Bądźmy uczciwi: nie chciało mi się sprawdzać, czy faktycznie chlebodawcy Janusza Niedźwiedzia, choćby w Górniku Polkowice czy Jarocinie, wyrzucali go z roboty na skutek spadku wyników na wiosnę. Zapewne nie zawsze o to musiało chodzić, ale… coś jest na rzeczy, bo wystarczy wziąć pod lupę wyniki Widzewa za kadencji tego szkoleniowca by stwierdzić, że wiosna w Sercu Łodzi nigdy nie była dla Niego pasmem sukcesów. Łagodnie mówiąc. Uzyskiwane awanse zaciemniają obraz sytuacji, ale wyniki mówią same za siebie. Na wiosnę mamy zniżkę formy.

Na obronę trenera Niedźwiedzia przemawiają dwa argumenty: po pierwsze, wiosenny dół Widzewiaków to bolączka dawniejsza niż historia tego akurat szkoleniowca. Dokładną analizę, sięgającą bodaj czasów drugiej kadencji trenera Mroczkowskiego, można było niedawno znaleźć w necie. Po drugie, trener Niedźwiedź – jakby świadomy istoty problemu – zabrał głos w bolesnej sprawie, wytykając (dość delikatnie) działaczom oraz całemu środowisku Widzewskiemu dotkliwy brak boisk treningowych, z których drużyny czerwono-biało-czerwonych mogłyby korzystać w przerwie zimowej.

Sprawa jest oczywista: naturalnych boisk (swoich, do dyspozycji) klub nie ma, każdego roku powtarza się więc epopeja z ich poszukiwaniem. To trochę wstyd, że w renomowanym, niezwykle zasłużonym klubie nie da się załatwić, choćby doraźnie, problemu zimowej i wiosennej murawy naturalnej do treningu pierwszej drużyny – w takiej odległości od klubu, ażeby trener nie musiał martwić się o wydolność piłkarskich organizmów. Ale też bądźmy uczciwi do końca: to są zawodowcy. Piłkarz jest od tego, żeby dwa razy dziennie na tym poziomie ligowym wyjść na trening i być przygotowanym do gry. Wszystko jedno, czy robi to na murawie naturalnej, sztucznej, grząskiej czy wysuszonej. W dawnych latach Widzew też nie miał porządnej murawy na wiosnę – a co potrafił zdziałać, wszyscy wiemy.

Uznajemy więc kłopot z murawą jako jeden z możliwych powodów kryzysu drużyny wiosną i szukamy dalej, przyglądając się nieco staranniej samej grze zespołu. Po zimowej przerwie Widzew ma kłopoty z tworzeniem sytuacji bramkowych. Długimi kwadransami zespół gra całkowicie bezproduktywnie, owszem, często zostając przy piłce, ale rozgrywając ją bez widocznego pomysłu. Wymiana pod własnym polem karnym, próba wyciągnięcia rywala z jego połowy. Jak się uda, w wolne przestrzenie wbiegają szybsi gracze ofensywni i z reguły (2-3 razy w meczu) stwarzają jakąś sytuację, częściej Pawłowski, czasem Kun albo Terpiłowski. Albo Hansen, jak da dobrą zmianę. Większość czasu w meczu to jednak rażący brak pomysłu na grę: wrzutki z bocznych sektorów, trochę w stylu angielskim, nie przynoszą efektu. Nie ma w ogóle podań prostopadłych ani skutecznych uderzeń z dystansu. Ciężko o dobrze rozegrany stały fragment gry.

A nade wszystko brakuje „mózgu” drużyny. Szefa środka drugiej linii, który pociągnął by zespół za sobą, stworzył przewagę, przyśpieszył, dograł ostatnie podanie. Bartek Pawłowski, który ma takie predyspozycje, ustawiany jest bardziej jako skrzydłowy. Marek Hanousek otrzymuje zadania destrukcyjne na „szóstce”. Juljan Shehu gra jako drugi pomocnik defensywny. Dominik Kun, bardzo pracowity, jest za mało efektywny. Juliusz Letniowski, który ma chyba jakiś problem mentalny, wiosną zawodzi po całości. Hansen i Terpiłowski są nierówni, grają w kratkę, trudno na nich liczyć.

Kibice Widzewa czekają więc, jak kania dżdżu, na jakieś objawienie środka pola. Transfer albo przebłysk formy jednego z obecnych w drużynie pomocników. Takiego asystenta, który mógłby obsłużyć podaniem jednego z dwóch skutecznych strzelców: Jordiego albo Bartka właśnie. Który żyłby z ostatnich podań i tzw. magic touch, magicznego dotknięcia, otwierającego strzelcowi drogę do bramki.

Takiego „czarodzieja” w drużynie brakuje, a tu na horyzoncie pojedynek wyjazdowy z mocarnym dziś Rakowem oraz seria pojedynków z zespołami dołu tabeli. Każdy z nich będzie gryzł trawę przeciwko Widzewowi, ustawiał autobus przed bramką i szukał okazji do przechwytu oraz kontry. Co robić, żeby nie walić głową w mur?

Przede wszystkim – włączyć odwagę. Nie bać się wstrząsnąć systemem taktycznym. Nie iść w powtarzalności, o których doskonale wiedzą rywale (zwłaszcza, gdy prowadzi ich jakiś bardziej kumaty trener). Nie wrzucać z boku na ścianę stoperów, tylko wrócić do koncepcji rozegrania środkiem pola. A jednemu z naszych „midfielders” dać wolną rękę i powiedzieć: masz mniej zadań defensywnych, skup się na kreowaniu akcji. Nie gub piłki, przyśpiesz akcję i staraj się zagrać między obrońcami, wypuszczaj w uliczkę, graj prostopadle. A jego kolegom w drugiej linii dać wbiegać na dużej szybkości, gdy tylko główny rozgrywający włączy swój „nadep”.

Takie oto porady szarego człowieka przychodzą mi na szybko do głowy. Jesteśmy sklinczowani: rywale wiedzą, co my chcemy zrobić, blokują nas, a my wtedy nie wiemy, co począć z piłką. Włączmy głowę. Pomyślmy, złammy stereotyp i schematy. Zaskoczmy czymś. Bo inaczej to punktów tej wiosny znów nie nabijemy.

O reaktywacjach kapel, czyli w starym piecu diabeł pali

Lubię reaktywacje, których obserwujemy w ostatnich miesiącach od groma. Stare zespoły powstają ze swych grobowców, by na powrót straszyć ludzi z desek sceny. Publika reaguje rozmaicie. Niektórzy płacą ciężkie pieniądze, by zobaczyć na żywo reanimowane truchła kapel (bo to może przecież być ostatni raz) – inni plują jadem, bo mogą. Jeszcze inni siedzą cicho, wykazując wobec faktu powstania zwłok z grobu daleko idącą obojętność.

Powrotom do życia starych załóg zawsze towarzyszą wątpliwości co do prawdziwych intencji. Największą burzę wywołała oczywiście PANTERA. Po śmierci obydwu braci-założycieli zespół ten, obecnie w połowie oryginalnego składu, wrócił, by koncertować i wykonywać stare utwory. Z nie byle jakim zastępstwem, bo przecież ani Zakk Wylde ani Charlie Benante to nie są jakieś śmondaki, tylko prawdziwe gwiazdy metalowej sceny.

Czy potrzebujemy takiej PANTERY?

Kwartet popróbował – i jeździ. Zaplanował w przyszłym roku zwiedzić cały świat, wystąpić gdzie się da. A pierwsze reakcje na ich występy są – niemal po pięćdziesiąt procent – skrajne. Od zachwytów, że słychać ze sceny ducha braci, do kąśliwej krytyki, że pozostali przy życiu starcy muszą po prostu zarabiać, bo skończyły im się pieniądze.

Postanowiłem sprawdzić, zanim się wypowiem i obejrzałem na YouTube zapis kilku występów PANTERY w odrodzonej formule. Różnej jakości są to filmy, wiadomo, kręcone z różnych rąk i rozmaitymi aparatami, ale jednak coś tam da się usłyszeć i zobaczyć. Czy słychać ducha braci? Nie sądzę. To są inne ręce, na gitarze i perkusji, zatem groove oraz feeling zawsze będą inne. Najlepsze naśladownictwo nie zastąpi oryginału w żadnej sztuce.

Ale: jakość tej produkcji muzycznej jest bardzo wysoka. Bo i wykonawcy z najwyższej półki światowej. Wszystkie stare kawałki brzmią znakomicie. Nie identycznie, jak kiedyś, ale nic im nie brakuje. Świetne odwzorowanie starej PANTERY! Jeśli ktoś chce iść na koncert, zetknąć się twarzą w twarz ze starą, żyjącą jeszcze połową zespołu – oraz doświadczyć wysokiej jakości prezentacji tych kawałków, może się wybrać w ciemno. No i fakt niezbity: na koncerty jak dotąd stawiają się tysiące fanów.

Czy to w ogóle jest PANTERA?

Pytanie, czy tak serwowana (za naprawdę duże pieniądze) produkcja muzyczna powinna być opatrzona nazwą PANTERA. Nie będę się wdawał w dyskusję z ortodoksami, ale mam wątpliwości: muzycy, którzy po śmierci Chucka Schuldinera spotykali się na scenie by grać utwory DEATH nigdy nie używali tej nazwy. Może to sprawa uwarunkowań prawnych, może szacunku – jednak wygląda to i brzmi inaczej, gdy po śmierci lidera (ów) nazwa podlega chociaż jakiejś modyfikacji. Tutaj zapadła inna decyzja, choć pewnie całkowicie legalnie mamy do czynienia z reaktywacją PANTERY w nowym składzie. Pytanie, jak przyjmą to fani, jest pytaniem otwartym. Każdy spór nakręca jednak znakomicie rozgłos wokół tego powrotu.

Pozostali przy życiu muzycy PANTERY, Phil i Rex, pewnie czują frajdę z powrotu na scenę i wykonywania starych numerów przed kolosalną publicznością. Kwoty na koncie też się pewnie zgadzają, ale – stop. Tu już nie możemy być złośliwi, bo skoro muzycy przez lata wypracowywali sobie taką markę, to nawet po odejściu w zaświaty ich współgraczy, mają pełne prawo sobie ten trud dyskontować. A skoro ludzie są chętni, by płacić za ich sceniczną prezentację po upływie lat, to prosimy bardzo. Jest popyt, to niech nas podaż nie dziwi.

W przypadku zespołu będącego światową gwiazdą frajda z wejścia na deski sceniczne po wielu latach, dodatkowo zmultiplikowana kolejnymi zerami na koncie, może mieć znaczenie wielowymiarowe. Jedną z twarzy takiego come-back’u z całą pewnością jest jednak niezwykłe, niepowtarzalne przeżycie – radość, gdy jako grajek wychodzisz na scenę, grasz dla ludzi, a to ich kręci. To jest doświadczenie magiczne, niewielu dane, a bardzo przyjemne.

Przeżywam to właśnie, choć w zupełnie innej skali. Nie ma mowy o żadnym zarabianiu pieniędzy, za to sama frajda z powrotu SACRIVERSUM jest dla mnie przeokrutna. Dobrze jest wrócić na dechy po siedemnastu latach przerwy, nawet, gdy w trakcie tej pauzy działy się jeszcze inne wydarzenia muzyczne. Dobrze jest widzieć, że stare numery grane na żywo nadal kręcą ludzi, nie tylko starych wyjadaczy, ale i tych młodszych, z kolejnych pokoleń.

Dlatego zapraszam Was wszystkich do miejsc, gdzie będziemy grali w nowym, 2023 roku. Są już pierwsze daty: 7.01 w łódzkim klubie Wooltura (to występ na imprezie charytatywnej na rzecz Kuby, syna łódzkiego ziomala ze starej załogi), a także w Krakowie – Garage Pub – 24.02. Do Warszawy zawitamy 19 maja (VooDoo Club), ale to już plany wiosenne. Ktokolwiek pamięta SACRIVERSUM ze starych czasów, wydania demówki i pierwszej płyty – śmiało wbijajcie. Będzie ogień.

A na koncert PANTERY też zapraszam do Łodzi – a co! Niech i oni przekonają się o mocy naszej łódzkiej publiki. 😉

O Rosji wobec Unii Europejskiej, czyli – jak to jest z tym lewactwem?

Nie potrafię usiedzieć spokojnie, gdy ktoś nazywa Rosję przeciwieństwem współczesnego lewactwa. Tego, które umościło sobie gniazdo, tworząc Unię Europejską. Nie zrozumiem podejścia niektórych osób czy ugrupowań, nazywających siebie „prawicowymi”, do tego, czym dzisiaj Rosja jest. Oraz twierdzenia, że autorytaryzm Putina ma być ustrojowo lepszy od lewicowej, współczesnej, zachodniej Europy.

Otóż teza, że Rosja dzisiaj to państwo inne niż dawny Związek Radziecki jest fałszywa. Fakty są takie, że Putin (jeszcze nie tak dawno podpułkownik KGB) realizuje, już jako władca kraju, oficjalnie głoszony plan odbudowy Sowieckiego Sojuza w dawnych granicach – na trzydziestolecie rozpadu imperium. Ma być powrót do macierzy. Polska – niestety – jest elementem postkomunistycznej układanki.

Rosjanie od lat są propagandowo karmieni wizją przywrócenia wielkości komunistycznego molocha, być może w sensie gospodarczym nie całkiem identycznego ze swoim poprzednikiem w czasach stalinowskich. Ale gdyby komunistyczne Chiny nie zaczęły stosować w swej gospodarce pewnych zrębów postępowania na wolnorynkowych zasadach, to by się dawno rozpadły. W sensie ideowo-politycznym Rosja ma być dyktaturą imperialną tej części świata z dokładnym odwzorowaniem tego, co zabrał sowietom pucz Jelcyna w roku 1991 (kończący się w dłuższej perspektywie rozpadem ZSRR). Ma być de facto komunistycznym dominium, choć pod inną nazwą, wywieszoną dla niepoznaki na sztandarach.

Obywatele Rosji już od dawna nie mogą korzystać z żadnych swobód i wolności. Teraz w ich państwie przyszedł czas na odzyskiwanie ziem, które korzystając ze zgonu potwora 30 lat wstecz, ogłosiły – decyzją swoich mieszkańców – że są niepodległymi krajami. Obecnie mają tę niepodległość, że tak powiem, zwrócić. Już teraz Rosji, bo pod taką nazwą odradzający się moloch występuje.

Oczywiście, że jest truizmem przypominanie: ten plan Putina był decydentom na Zachodzie od dawna znany. I że interesy poszczególnych państw europejskich, przebiegle w Rosji rozgrywane handlem surowcami energetycznymi, ani przez chwilę nie były zbieżne w Europie z powstrzymywaniem Putina i jego ekspansji. Ale ten fakt tylko potwierdza, że lewicowo urządzone (w większości) państwa zachodniej Europy zbudowane są na tej samej – gospodarczo i ideowo – kanwie. Że jest to w rzeczy samej jeden pies: tylko mniej kąsający, niż trzymana na komunistycznym łańcuchu, ruska bestia. Ale jednak, że się tak wyrażę, piesek kanapowy. Nie zagryzający sąsiadów, gdy tylko z łańcucha zostanie spuszczony.

Rosja jednak dziś pokazuje swe prawdziwe, koszmarne oblicze – i właśnie tym różni się od zachodniej cywilizacji, choćby i lewicującej. Rosja morduje, pali i niszczy Ukrainę a nikt nie da nawet złamanego centa za prognozę, co wydarzy się dalej. Świat wstrzymał oddech i dalej czeka, bo – jak wiemy – w zasadzie każdy scenariusz jest nadal możliwy.

Wolę już lewicowy, zadłużony, zbiurokratyzowany i coraz mniej ekonomicznie wydolny świat zachodniej Europy, niż mordujący moją rodzinę, gruzujący mój dom porządek komunisty Putina, który – jak chcą niektórzy nasi politycy – i tak podobno weźmie, co zechce. Wolę już tę swobodę w poruszaniu się bez paszportu po świecie oraz jaką taką wolność w uczciwym (choć bardzo powolnym) dorabianiu się majątku, niż krew na ulicach, niż ruiny zamiast domów.

Unia Europejska jest tworem dalece niedoskonałym, przeżartym socjalizmem, korupcją, biurokracją, marnotrawstwem i nepotyzmem. Polska, oprócz quasi-wolnorynkowej fasady, również funkcjonuje (jako państwo) na ustawach, przepisach i zasadach rodem wprost z najgłębszej komuny – a zmiany ustrojowe w istocie niewiele tu wniosły. Nie można uważać obecnej Polski za twór oderwany od PRL-owskiej przeszłości. Daleko nam do wolnościowego ideału.

Ale jednak, po roku 1989, staliśmy się na powrót częścią zachodniej cywilizacji. Możemy w sklepach spokojnie kupić jedzenie, mieszkanie na własność, mamy paszport w szufladzie a granice poznikały. I to są wartości bazowe, które jednak odróżniają nas od Rosji i których być może przyjdzie nam za chwilę zaciekle bronić.

O szczepieniach, czyli jak rozumieć tę wolność

Szczepienia przeciw COVID-19 nie chronią przed zakażeniem. Można, będąc zaszczepionym, zarazić się od kogoś tym wirusem – lub, jeśli sami go już nosimy, zarazić innych. Dlatego sam fakt bycia zaszczepionym nie może być żadnym kryterium obecności osoby w życiu publicznym. Ale mimo to wszyscy powinniśmy być zaszczepieni!

Nawet jeśli się zaszczepimy, to i wtedy – będąc nosicielem – możemy, wchodząc w tłum ludzi (w ogóle w kontakt z ludźmi) szerzyć dalej epidemię. Jeśli nam zależy na tym, by powstrzymać zarazę, sam fakt ustanowienia jakichś „paszportów covidowych” w związku ze szczepieniem oraz zasad ich używania w sferze publicznej będzie dla nas bezużyteczny.

Wniosek: skazywanie ludzi na jakiekolwiek ograniczenia czy restrykcje w życiu publicznym w oparciu jedynie o bycie (lub nie) zaszczepionym jest nieuzasadnione. Stanowić może też naruszenie swobód obywatelskich, zapewnionych w różnych krajach przez ich ustawy zasadnicze, czyli konstytucje. U nas również.

Idąc dalej tym tropem, zarówno nakaz szczepienia się jak również zakazywanie udziału w życiu publicznym komukolwiek, kto nie przyjął szczepionki – byłyby bezprawiem i nie powinny mieć miejsca w cywilizowanym państwie.

Czy jednak słusznie domagamy się takiej wolności? I czy faktycznie postulaty masowych szczepień, wręcz ich przymusu – oraz ograniczeń dostępności życia publicznego dla osób niezaszczepionych – są zamachem na wolność osobistą obywateli?

Trzeba te dwie sprawy rozgraniczyć.

Nie znamy jeszcze żadnego lekarstwa na COVID, o którym wiemy, że jest chorobą śmiertelną. Mamy natomiast szczepionkę, obecnie jedyny sposób zabezpieczania się przed zgonem na „koronę”. Nie jest to metoda stuprocentowa, ale znacznie ograniczająca umieralność wśród chorujących. W dawnych latach wynalezienie szczepionki na śmiertelną chorobę traktowano jako zbawienie ludzkości – i szczepiono się powszechnie. Nie tyle przymusowo, co raczej masowo, bo ludzie chcieli żyć i dlatego sami wyciągali ręce po zbawienny zastrzyk.

Dziś szczepionka w wielu środowiskach traktowana jest jako zło i państwowy terror, gdy jeszcze nie tak dawno za coś zupełnie normalnego traktowano przymus szczepienia dzieci przeciwko dżumie, cholerze, gruźlicy czy tężcowi. Gdyby nie obowiązkowe szczepienia na te choroby, śmiertelność ludzkiej populacji byłaby dziś o wiele wyższa, o ile w ogóle przetrwalibyśmy na Ziemi jako gatunek.

Sam fakt przymusu szczepień na śmiertelną chorobę rozpatrywałbym więc raczej jako pomoc człowiekowi a nie zamach na jego wolność osobistą (sam cierpię na tzw. choroby współistniejące, jest więc raczej pewne, że gdybym się nie zaszczepił a potem zaraził – miałbym do czynienia z respiratorem).

Obecny stan zaszczepienia populacji europejskiej (ok. 60% w Polsce, ale np. w Hiszpanii ok. 90% zaszczepionych) sprawia, że można doraźnie odciążać niewydolne i wszędzie zatykające się systemy publicznej opieki zdrowotnej. Przed wynalezieniem szczepionek ludzie umierali już w skali hekatomby, zarówno z powodu COVID-19 jak i innych chorób, których leczenie było niemożliwe z powodu przepełnienia szpitali. Dziś oddziały covidowe znów zaczynają się wypełniać, by tworzą się mutacje wirusa, ale i tak jest znacznie lepiej niż wcześniej. Jak się zaszczepisz – nie trafisz pod respirator, nie zapełnisz łóżka szpitalnego. Czyli dasz szansę innemu na przeżycie.

Gdyby wszyscy się zaszczepili, nawet pod przymusem, problem przeciążenia szpitali zniknąłby automatycznie. Leczone tam byłyby sporadyczne przypadki groźnego przebiegu zachorowania na covid. I niepotrzebne byłyby żadne „paszporty covidowe” ani inne, bezsensowne formy kontroli biurokratycznej nad obywatelem. Przymusowe szczepienie w skali Europy zabrałoby bowiem urzędnikom pretekst do rozciągnięcia nad nami takiego nadzoru.

Czym innym jest bowiem etyczny wymiar niesienia pomocy ludzkości dzięki szczepionce, a zupełnie czym innym tworzenie państwowych restrykcji pod pretekstem walki z chorobą – w celu ubezwłasnowolnienia obywateli i sprawowania nad nimi nadmiernej kontroli, wbrew gwarantowanym swobodom obywatelskim.

Pewne jest oczywiście, że jeśli ktoś uważa, że jemu szczepionka nie pomoże, ma być natomiast narzędziem przymusu w rękach władzy, to ma prawo tak uważać. Ale czy ma prawo odmówić szczepienia w sytuacji, gdy byłoby obowiązkowe dla wszystkich?

Według doktryny libertariańskiej, twoja wolność osobista kończy się tam, gdzie zaczyna się moja twarz. To znaczy, że cywilizowanemu człowiekowi w jego państwie powinno być wolno wszystko, o ile nie narusza to wolności drugiej osoby lub innych obywateli. Dlatego nie wolno zabijać, kraść, napadać, oszukiwać etc.

Jeśli zatem przyjmiemy, że przymus szczepienia nie dotyczy wyłącznie wolności jednostki, natomiast wywiera znaczący wpływ na zdrowie całej populacji ludzkiej, to wówczas przymus ten wyrywa się z kanonu obywatelskich swobód indywidualnych. Tak, jak nakaz poruszania się samochodem mniejszą prędkością w określonym miejscu (np. tuż obok szkoły) wpływa na dobrostan osób trzecich, nie tylko kierującego pojazdem.

Jako libertarianin, czyli wolnościowiec, opowiadam się zatem za bezwzględnym przymusem szczepień przeciwko COVID-19, w całej Europie. Jednocześnie opowiadam się stanowczo przeciwko tzw. „paszportom covidowym” i wszelkim innym form reglamentowania oraz biurokratyzowania dostępu obywateli do przestrzeni publicznej. Albowiem fakt przymusowego zaszczepienia wszystkich zniósłby jednocześnie powód jakiejkolwiek „segregacji szczepionkowej”. Wszystkich obowiązywałoby takie samo prawo (jak kodeks drogowy), a wtedy państwowym urzędnikom pozostałoby jedynie skupić się na ustawowym zapewnieniu opieki medycznej nad tymi, którzy naprawdę jej potrzebują.

O wieluńskim Hellspawn, czyli muzyka przed fejmem

Są w naszym undergroundzie zespoły z długim stażem, które wydają płyty, grają dobrą muzę – ale tak zwane powiększanie fanbazy nie jest ich podstawową aktywnością. To znaczy, że nie koncentrują się na promowaniu samych siebie, całej tej otoczce marketingowej, a raczej na wydawanych w świat dźwiękach. Jest to postawa szczerze podziemna, ale sprawia też, że każda pomoc z zewnątrz w pokazywaniu zespołu ludziom może podwójnie wesprzeć hordę w dotarciu do odbiorców. Taką kapelą jest niewątpliwie Hellspawn.

Grupa pochodzi z Wielunia, który jako miasto zasłynął dotąd postacią znanego rysownika Wojtka Siudmaka, reprezentantką Polski w siatkówce – Magdą Stysiak – oraz faktem, że Niemcy w trzydziestym dziewiątym, jak już nas napadli, to zrzucili swoje bomby najpierw tam (a nie na Westerplatte). Po kiego luja oni te bomby tam zrzucili, nie mam najmniejszego pojęcia. Faktem jest, że zespół Hellspawn ani jednego z powyższych atrybutów lokalnych w swej promocji nie wykorzystuje – bo w ogóle niczego w zasadzie nie wykorzystuje w promocji.

Wiemy z sieci, bo przecież Encyclopaedia Metallum wszędzie ma swoich szpiegów, że kapela istnieje od 2003 roku. A ponieważ lubimy polskie zespoły podziemne, to od dawna sami wiemy, że grupa ma na swym koncie już trzy długograje, utrzymane generalnie w klimacie bardzo solidnego death metalu. Morbid Angel, Cannibal Corpse, Vader – te trzy klasyczne nazwy padają zwykle dla porównania w recenzjach, pisywanych regularnie blisko terminów wydawania każdej z tych płyt.

Dziś w całości na Bandcampie (TUTAJ) znaleźć można prawie półgodzinną EP-kę, zatytułowaną „In Agelessness”. To materiał z lutego 2021, aczkolwiek odwiedzając profil zespołu na Youtube znajdziemy nie tylko fajne clipy ze studia, dedykowane kawałkom z tej płytki, ale także jeden całkiem nowy numer z przygotowywanej do wydania kolejnej, czwartej płyty długogrającej Hellspawn.

Jednakże, gdy chodzi o całościowy ogląd „In Agelessness” cytowane powyżej marki metalowych klasyków raczej się nie sprawdzą w roli odsyłaczy. Mamy tu nieco inny klimat niż choćby na „The Great Red Dragon” (dwójka Hellspawn), gdzie stylistyczne odniesienia są o wiele bardziej czytelne. Zespół pozostaje na własnej, bardzo dobrze udeptanej ścieżce death/ brutal death metalu, lecz zmieniając nieco prezentowaną ekspresję: czytelność i sterylność riffu ustępuje tu miejsca zagęszczeniu, dusznej atmosferze, klimatowi bliżej nawet obszarów blackowych. Więcej jest – i to wyraźnie – blastów, orientalno-klimatycznych zwolnień, inteludiów, niż miało to miejsce w dotychczasowej twórczości wieluńskiej formacji.

Nie ma też radykalnego odejścia, bo riffy nie tracą melodyjności i przestrzeni (momentami) – bywają tylko wzmacniane, zagęszczane właśnie, rozwiązaniami perkusyjnymi. Idzie to odrobinę w stronę Azarath, ale też nie do końca: jeśli miałbym konsekwentnie trzymać się porównań z tercetem wcześniejszych długograjów zespołu, to słychać tym razem bardziej old schoolowy styl, w riffach gitarowych raczej „pod” starego Treya lub Jacka Owensa, rzadziej „pod” Petera. Choć pewnie i tym razem sprawdzona zasada „ilu ludzi tyle zdań” będzie zastosowana: zapewne inny słuchacz znajdzie te proporcje stylistyczne jako zupełnie inaczej porozkładane.

Ciekawą kwestię stanowi warstwa tekstowa, bo zainspirowała ją literatura: a konkretnie „Ulisses” Joyce’a. No, po Dublinie nie od dziś biegają hordy zapalonych fanów powieści Irlandczyka, odszukujących z mapą w rękach swoje ulubione miejsca, opisane malowniczo przez autora – lokalnego patriotę. Ale żeby ta książka dała impuls twórcom metalowych płyt, jeszcze nie słyszałem. I za to szacunek.

Bez względu na podobieństwa czy różnice stylistyczne, fajnie się słucha tej EP-ki. Jest dobrze zrealizowana, wydana oprócz netowego streamingu również w formacie CD przez niezawodnego Eryka do katalogu Old Temple. Może muzyka Hellspawn nie odkrywa Ameryki ani nie urywa łba swoją niezwykłą oryginalnością. Ale jako bardzo solidny napęd do machania łbem powinna zagościć w zbiorach każdego szanującego się maniaka. Słuchać!