Wakacyjny kontakt z morzem daje, obok czystej przyjemności kąpieli w nieoczekiwanie ciepłym Bałtyku, chwilę refleksji. Wchodząc do wody człowiek daje się ogarnąć żywiołowi nijak nie przystającemu do dzisiejszej galopady, życia „na piątym biegu”, jak ładnie tuż przed śmiercią powiedziała Szymborska. Oto morze jest czymś ponadczasowym: było tu od początku, swoimi falami opłucze wiele jeszcze pokoleń amatorów wakacyjnej przygody. Gdyby miało pamięć oraz świadomość, jak chciał Lem w „Solaris”, nadto mogłoby udostępnić swoją wiedzę ludzkim historykom, nie trzeba byłoby żadnej archeologii, żmudnego zbierania poszczególnych danych ze skrawków, ukrytych w ziemi – lub pod morskim dnem. Archeolodzy mogliby zająć się spisywaniem tego, co morze ma do powiedzenia o minionych tysiącleciach.
Z wody, jakby nie było przyjemnie, trzeba w końcu wyjść na ląd – a tam olimpiada. Smutna jakaś, bo każdy z napięciem czeka na medale, jeszcze przed igrzyskami powieszone na szyjach reprezentantów Polski przez wybitnych specjalistów od sport-marketingu w Telewizji Polskiej. Oczywiście, zgodnie z tradycją nakręcania telewizyjnej oglądalności, należało najpierw powiedzieć narodowi, ile medali „statystycznie” możemy zdobyć – wymuszając na ludziach oczekiwanie. Bo teraz wszystkich ma interesować owych medali zdobycie. Bardzo łatwo sparzyć się na takiej filozofii przedwczesnej, co wyraźnie pokazują olimpijskie przypadki naszych sportowców. Drugą stronę – nomen omen – tego medalu, stanowi coraz wyraźniejszy podział sportowego światka nad Wisłą, na „półświatek” zawodników i „półświatek” działaczy. Ci drudzy, narzekając na mizerię olimpijskich osiągnięć (czyli zwalając winę na wykonawców tego pseudo-sukcesu) pokazują słabość polskiego systemu zarządzania sportem. To politycy przyznają związkom sportowym pieniądze z publicznej składki, m.in. na przygotowania olimpijskie, w poszczególnych dyscyplinach. Natomiast w związkach dochodzi już do podziału gotówki: jak widać, forsy dla działaczy nie może zabraknąć nigdy (każdy dostaje sowitą pensję) – ale na cykle przygotowań nie zawsze wystarcza. Wspomniał o tym, a właściwie półgębkiem mu się wypsnęło, niejaki Paweł Zagrodnik, nasz dzielny judoka, ocierający się o medal, a startujący w Londynie przypadkowo. Zagrodnika skrzywdzili sędziowie, być może dlatego – rozgoryczony po kontrowersyjnej porażce z Japończykiem – wspomniał, że większość naszych judoków przygotowywała się do londyńskiego turnieju za własne pieniądze, bo rodzimy związek nie gwarantował im funduszy. W takim wypadku nie może dziwić globalny brak sukcesów naszych olimpijczyków: biurokracja i złodziejstwo, jak w innych dziedzinach naszego życia, decydują o przebiegu sportowych wypadków w sposób nie przypominający żadnej normalności.
A w Widzewie znów bieda aż piszczy, dotychczasową drużynę wyprzedano właściwie w całości. Ze zgrozą trzeba myśleć o początku kolejnego sezonu. To jednak materiał na oddzielne rozważania.