O bilansie otwarcia Widzewa, czyli o co gramy w tym sezonie?

Pierwsze pięć spotkań Widzew miało dać odpowiedź na pytanie, o co zespół będzie walczył w drugim sezonie po powrocie do ekstraklasy. Czy kibice mogą jednoznacznie takiej odpowiedzi udzielić? Szósty mecz, u siebie ze Śląskiem, raczej ten obraz zaciemnił niż miałby wyjaśnić jakiekolwiek wątpliwości.

Jacka Magierę miałem przyjemność poznać osobiście, gdy 20 lat temu zameldował się na jeden sezon w Widzewie. Fajny i niegłupi facet. Jako piłkarz był defensywnym pomocnikiem, w którego grze widoczna była inteligencja: przegląd pola, rozsądek, dobra regulacja tempa gry, skuteczność w destrukcji. W roli trenera pan Jacek również potwierdza fakt, że mądra głowa w piłce nożnej jest tak samo ważna, jak szybkie nogi.

W grze Śląska pod batutą Magiery aż nadto było widać głowę. To bardzo przykre wrażenie patrzeć, jak kolejny raz Widzew leży na deskach dokładnie rozpracowany taktycznie. Jak rywale pokazują świadomość, wiedzą, jak grać z nami, wyczuwają nasze słabe punkty. I jak my jesteśmy wobec tego wszystkiego bezradni.

Takich meczy było wiele w poprzednim sezonie. Gdyśmy się jakoś wtedy wyratowali i kiedy początek nowego sezonu jakoś się po pięciu meczach rozwinął, temat – w jakimś sensie – odszedł na plan dalszy. Teraz wraca, bo znów stoi na szali kwestia utrzymania w lidze. Trzeba przypomnieć, że jak dotąd wygraliśmy z dwoma beniaminkami, z nikim innym. Sytuacja jest rozwojowa, na pewno z przyjściem Sebastiana Kerka otwierają się nowe nadzieje (w środku pola nadal potrzebny jest lider) – pytanie tylko, czy to wszystko wystarczy do podtrzymania ligowego bytu.

Ostatnia uwaga dotyczy postawy zespołu w defensywie. Na tym poziomie już nie da się tłumaczyć straty kolejnych goli błędami indywidualnymi. To znaczy my je oczywiście popełniamy, ale to jest ekstraklasa, która – ze wszystkimi swoimi wadami – jednak tego rodzaju pomyłek nie wybacza. A my nie mamy również lidera defensywy. Brakuje, a ten brak już kłuje w oczy, doświadczonego „ministra obrony”, który mógłby w tyłach panować nad sytuacją i kasować błędy, popełniane przez mniej doświadczonych kolegów. Czy władze klubu mają jeszcze jakieś plany transferowe, tego nie wiemy, bo nie ma jednoznacznych informacji.

Za chwilę gramy na Legii, a tam jak wiadomo punkt będzie sukcesem. Potem dwa tygodnie przerwy, w sam raz na głębszy oddech, refleksję i przemyślenie pewnych rzeczy. Transferowych, taktycznych, przyszłościowych. Nie ma wyjścia, trzeba to wszystko poukładać. Zanim zrobi się za późno.

O „Reprezentacji Łodzi”, czyli co jest nie tak z hasłem ŁKS?

Piłkarze ŁKS godnie reprezentują Łódź w rozgrywkach ekstraklasy. Siatkarki ŁKS Commercecon znakomicie reprezentują Łódź a także Polskę w lidze i rozgrywkach Ligi Mistrzyń. Wraz z obiema drużynami oraz innymi sekcjami tego klubu (m.in. koszykówka, zapasy) reprezentują Łódź ich kibice. Co więc jest nie tak z używanym na sławnym już proporczyku oraz na koszulkach i transparentach ŁKS hasłem „Reprezentacja Łodzi”? To, że hasło wyklucza inne kluby z prawa do reprezentowania tego samego miasta. Wyklucza nie tylko Widzew, przeciwko któremu jest skierowane.

Nie ma co dyskutować z faktami, bo zarówno piłkarze jak i siatkarki ŁKS świetnie reprezentują sportową Łódź. Ale robią to także inni, zarówno piłkarze Widzewa jak i lekkoatleci RKS (medaliści olimpijscy!), żużlowcy Orła, piłkarze ręczni Anilany, nawet dwunastoletnie handbalistki CHKS, które za tydzień wyjeżdżają na ogólnopolski turniej do Giżycka, też stanowią Reprezentację Łodzi.

Używane przez jeden klub hasło, które w swojej najgłębszej wymowie ma poniżyć lokalnego rywala na futbolowym podwórku (rzekomo wykazując jego „nie-łódzkie” pochodzenie), krzywdzi każdą sportową jednostkę, która chce reprezentować barwy tego miasta. Hasło wyklucza wszystkich, poza ŁKS, z grona reprezentantów Łodzi – nie tylko Widzew, przeciwko któremu jest skierowane. I dlatego jest to hasło szowinistyczne. Nie powinno być używane. Tak, jak prawo zakazuje tzw. czarnego PR czy antyreklamy, stawiając podobne praktyki na równi z naruszaniem dóbr osobistych.

„Reprezentacja Łodzi” to hasło używane powszechnie przez kibiców ŁKS, którym nie podoba się, że Widzew do określenia swojego stadionu używa nazwy „Serce Łodzi”. Fakt: określenie to stara się mocno wyróżnić miejsce, nadając mu emocjonalny charakter, wskazując na centralne położenie (zarówno fizyczne obiektu, jak i mentalne – użytkującego go klubu) na sportowej mapie miasta. Ale czy hasło wyklucza lub poniża ŁKS, albo jakąkolwiek drużynę z Łodzi, w jakiejkolwiek dyscyplinie? Nie, absolutnie. Z pewnością nie jest hasłem wykluczającym.

Kibice ŁKS przychodzą w Łodzi na Stadion im. W. Króla, znakomitego niegdyś piłkarza. Potocznie mówi się: Stadion Króla. I można to rozumieć na dwa sposoby, jako skrót rzeczywistego imienia, albo jako ujęcie metaforyczne, oznaczające stadion „sportowego króla”, na przykład tego miasta. Czy hasło „Stadion Króla”, choć delikatnie zaczepne, wyklucza Widzew, lub inne kluby czy drużyny, z możliwości reprezentowania Łodzi? Oczywiście nie.  Wyróżnia obiekt, ale dokładnie w takiej samej skali, jak „Serce Łodzi” wyróżnia Widzew: bez deprecjonowania ani poniżania rywali.

Czy kibice biało-czerwono-białych reprezentują Łódź w podobnym stopniu, co drużyny ŁKS w różnych dyscyplinach? Na pewno tak, jeśli tylko powstrzymują się od wulgarności i „antysemickich” okrzyków na trybunach, aplikowanych z nienawiścią wobec lokalnego rywala na piłkarskich trybunach. A ponieważ raczej się nie powstrzymują, jakość tego reprezentowania znacząco spada: żeby nie było wątpliwości, dokładnie tak samo zachowują się kibice po drugiej stronie Łodzi.

Nikt tu nie jest święty: nienawiść, agresja i chamstwo na ustach zwalczających się gangów, używających do swojego celu retoryki futbolowej oraz zasłaniających się barwami klubowymi, jest – niestety – stadionową powszechnością. Ta futbolowa gangsterka próbuje czasem przecierać sobie drogę na inne obiekty. Na przykład siatkarskie hale, gdy podający się za kibiców wielosekcyjnych klubów futbolowi szalikowcy wnoszą swą nienawiść na mecze innej dyscypliny.

Dochodzi do kuriozalnych sytuacji, choćby wtedy, gdy na meczach Tauron Ligi zasiadający na trybunach w roli fanów ŁKS Commercecon kibice piłkarscy wznoszą obraźliwe okrzyki wobec Widzewa, który przecież… w ogóle nie ma drużyny siatkówki. Intencje są czytelne: każda arena dobra jest po to, by wykrzyczeć swoją wyższość nad lokalnym przeciwnikiem, gangiem z tego samego terenu.

Z taką mocną, zakorzenioną wzajemną nienawiścią walczyć jest piekielnie trudno. Rozsądne argumenty raczej do stron nie trafiają, a każdy incydent nakręca rządzę odwetu i spiralę wzajemnej nienawiści. A siły, które spoza kibolskiego grona mogłyby próbować ograniczyć wzajemną wrogość, nie przejawiają do tego specjalnej ochoty… Politykom, sprawującym na różnych poziomach władzę, nie opłaca się walczyć z gangami w szalikach. Lepiej walczyć o ich głosy wyborcze, więc się za bardzo nie narażać żadnej ze stron – w Łodzi, Krakowie, Trójmieście czy w Warszawie.

Dlatego sprawa kibolskich wojen dryfuje bezwładnie, przez lata tocząc się własnym nurtem i w swoim rytmie. Oczywiście nie tylko w Polsce, ale inne kraje, te bardziej cywilizowane, radzą sobie z problemem znacznie lepiej – najczęściej stosując odpowiedzialność indywidualną zamiast zbiorowej.  Dopóki u nas będzie jak jest, będą się też mnożyć incydenty, jak ten z proporczykiem. Trzymajmy mocno kciuki, by eskalacja nienawiści wygasała tylko na takich przypadkach.

O niepokoju kibiców, czyli Widzew przed kolejnym sezonem

Fran Alvarez, Luis Silva, Imad Rondić, Dawid Tkacz, Antoni Klimek… To nie są nazwiska, które znawców ligowego futbolu rzucałyby na kolana. Mowa o pięciu z grupy siedmiu zawodników (dwaj pozostali to rezerwowi bramkarze), którzy tego lata pojawili się w kadrze Widzewa Łódź. Wszyscy zostali pozyskani na prawach wolnego transferu, czyli nie trzeba było za nich płacić. Co prawda okienko pozwalające klubom na kontraktowanie nowych zawodników jeszcze się nie zamknęło – ale w opinii wielu kibiców zespół jest słabszy niż w poprzednim sezonie. Czy na pewno o to chodziło działaczom łódzkiego klubu?

Nie wolno nam ani oceniać tej drużyny przed sezonem, ani też – w myśl przysłowia – chwalić dnia przed zachodem słońca. Ponadto, tu z kolei przytoczymy inne powiedzenie, każdy żołnierz nosi w plecaku marszałkowską buławę. Na tę chwilę, jeszcze przed inaugurującym rundę jesienną meczem z Puszczą Niepołomice w Sercu Łodzi (niedziela 23.07, godz. 20.00) sezon zaczynamy z czystą kartą, a każdy z zawodników ma szansę po swojemu ją zapełnić.

Kibice jednak mają prawo wyrażać zaniepokojenie i – w rzeczy samej – robią to na internetowych forach. Aż kipi tam od złości skierowanej przeciwko działaczom Widzewa, od trenera i dyrektora sportowego przez zarząd aż po właściciela klubu, a sprowokowanej niezbyt trafionymi, zdaniem fanów, decyzjami transferowymi. Powtarzają się głosy, że skoro ogłaszani są kolejni sponsorzy, a znów udało się pobić rekord sprzedaży stadionowych karnetów na cały sezon, w obliczu ewidentnej poprawy stanu finansów klubu należało wydać pieniądze na pozyskanie bardziej znaczących piłkarskich nazwisk. Takich, za które trzeba byłoby zapłacić, a w myśl tej zasady, że jakość kosztuje, wzmocniłyby siłę drużyny bardziej niż ci, którzy za darmo do niej przyszli.

Nerwowi komentatorzy domagają się wyrzucenia z pracy poszczególnych działaczy, zwłaszcza w obliczu zakończonej latem poprzedniej rundy, tak kłującej w oczy (i kibicowskie serca) serią sześciu pod rząd porażek na własnym stadionie. Przy al. Piłsudskiego 138 nigdy coś takiego się wcześniej nie zdarzyło, przynajmniej gdy chodzi o bilans rozgrywek ligowych objętych powojennymi statystykami. Trzon drużyny odpowiedzialnej za haniebną serię utrzymano w Widzewie, choć niemal każdy z pozostawionych tu zawodników kolejnych formacji (od bramkarza przez obronę, drugą linię i atak) ma na swoim koncie bardzo słabe występy i koszmarne błędy, decydujące o stratach punktowych.

Mimo pozbycia się z dotychczasowego zespołu kilku, w ocenie sztabu szkoleniowego, najsłabszych ogniw minionej wiosny, by uczciwie rozliczyć całą drużynę należałoby chyba wymienić ją w całości. No, może w 90-ciu procentach. Żadnych konsekwencji fatalnej rundy nie poniósł też trener Janusz Niedźwiedź, do którego działacze wciąż mają pełne zaufanie, pozwalając mu na realizowanie autorskiej wizji szkoleniowej w Widzewie przez kolejne rozgrywki.

Osoby decyzyjne w klubie zachowują spokój. Podczas otwierających sezon: konferencji prasowej (18.07) oraz prezentacji drużyny (19.07) nie było mowy o konkretnych planach na pozyskiwanie następnych zawodników. Mówiono natomiast o zrealizowaniu wcześniejszych zamierzeń, zarówno od strony polityki transferowej jak też w kontekście letnich przygotowań do rundy. Fatalna wiosna ewidentnie należy już w Widzewie do złych wspomnień. Dokonano obrachunków z inauguracyjnym sezonem beniaminka w Ekstraklasie, dominuje patrzenie w przyszłość oraz koncepcje związane z rozwojem klubu i drużyny na kilku płaszczyznach, m.in. w związku z planami budowy ośrodka treningowego w Bukowcu.

Zasadniczo – to słuszne podejście, kłopot w tym, że kibice trwożliwie w ową przyszłość spoglądają, pełni obaw, czy drużyna w obecnym składzie personalnym zdoła utrzymać się w najwyższej klasie rozgrywkowej. I właśnie o tym przekonamy się już niebawem. Kluczowe znaczenie dla rozwoju ligowych wypadków ma zwykle pięć pierwszych kolejek: wówczas widoczne stają się cele, jakie realizować będą mogły w sezonie poszczególne drużyny.

Początek rundy nie jest jednak dla Widzewa zbyt komfortowy (przynajmniej w założeniach), bo po inauguracyjnym pojedynku u siebie z tegorocznym beniaminkiem, Puszczą Niepołomice, trzeba będzie zaliczyć dwa trudne wyjazdy – do Szczecina i Białegostoku. Już w czwartej kolejce mamy elektryzujące wszystkich derby w Sercu Łodzi, a następnie kolejny wyjazd, tym razem do Zabrza. Jeśli drużyna nie zaliczy tego toru przeszkód, będzie miała kłopot, by nadrobić ewentualne straty punktowe. Tego w środowisku Widzewskim nikt raczej jednak pod uwagę nie bierze.

O niezwykłej przygodzie GROT Budowlanych, czyli dlaczego poległ Chemik

Zdarzenie sportowe, jakim stało się wyrzucenie Chemika Police za burtę walki o medale w Tauron Lidze 2022/23, przeszło do historii polskiej siatkówki. Na zespół GROT Budowlanych raczej nie stawiał nikt. Pretendentki były skazywane na pożarcie jako zespół niższy wzrostem, mniej wartościowy na papierze, stworzony przez zawodniczki o niezbyt okazałych kartotekach sportowych… A jednak Dawid pokonał Goliata. Czy wiemy, dlaczego tak się stało?

Do końca chyba nie wiemy, ale możemy przynajmniej spróbować dotrzeć do prawdy. Otóż jako spiker tej drużyny miałem okazję obserwować wszystkie domowe mecze GROT Budowlanych w żywym planie, a jako dziennikarz relacjonujący jej spotkania – wszystkie wyjazdowe, zarówno w lidze jak i pucharach, w planie telewizyjnym. Nie przepuściłem żadnego pojedynku. W przekroju całego sezonu rzucała się w oczy jedna przypadłość: amplituda formy. Zespół grał nierówno, potrafił głupio tracić punkty, będąc samemu dla siebie największym przeciwnikiem.

Czasem decydowała forma sportowa (zmęczenie, przecież drużyna grała na kilku frontach), nieraz problemy zdrowotne, innym razem przeciwniczki – wykorzystując choćby przewagę wzrostu na siatce i swoje wysokie kompetencje taktyczne – okazywały się zwyczajnie lepsze. Jak to w sporcie. Łódzki zespół w generalnej ocenie sezonu i tak osiągnął dużo: ćwierćfinał Pucharu CEV, półfinał Pucharu Polski, wreszcie półfinał Mistrzostw Polski, choć rundę zasadniczą udało się zakończyć dopiero na szóstym miejscu.

Chcę jednak powiedzieć wprost: skok o dwie pozycje w Tauron Lidze na sam koniec rywalizacji jest ogromnym sukcesem tej drużyny, bez względu na lokatę, z którą sezon dla niej się zakończy .

Ten skok z czegoś wynika. A jednego nie zabrakło GROT Budowlanym nigdy, a mianowicie – waleczności. Ta drużyna, choć czasami zderzała się jakby ze ścianą, nie tylko blokujących przeciwniczek ale też własnej niemocy, nigdy nie składała broni. Tak zwany mental był wysoko cały czas. Będąc na tyle blisko zespołu, by przyglądać się pewnym subtelnościom (a jednocześnie zbyt daleko, bo poza szatnią i bez wchodzenia w osobiste zażyłości z siatkarkami czy sztabem trenerskim) można było ocenić atmosferę, jaka panuje w drużynie.

I – przynajmniej chwilami – odczuwało się, że ten specyficzny duch drużyny (team spirit), nieuchwytna istota, która przecież unosi się nad głowami, a trudno ją opisać i fizycznie zmierzyć, w mijającym sezonie również pojawił się wśród siatkarek Budowlanych. Tak, jak kiedyś po raz pierwszy zaobserwowaliśmy jej obecność w roku 2017, gdy w hali Orbita łodzianki wydarły miejsce w ścisłym finale koleżankom z wrocławskiego Impelu. I później, gdy w 2019-tym dramatycznie walczyły o złoto z lokalnym rywalem, ŁKS-em Commercecon, tocząc z nim epickie, choć przegrane, pojedynki (nawiasem – ówczesna podpora zespołu GROT-a, Jovana Brakocević-Canzian, z pewnością przypomniała to sobie obecnie, gdy „jej” Chemik otrzymywał baty w szczecińskiej hali).

Duch drużyny, choć go nie widać na pierwszy rzut oka, ma wielką siłę. Jak to istota spirytystyczna i transcendentna: działa, gdy wszelka logika wydarzeń zdaje się przeczyć osiąganym rezultatom. Dzisiejszy skład Budowlanych to na pewno grupa dobrych koleżanek, fajnie współpracujących i rozumiejących się poza parkietem. To jeszcze nie jest rodzina, jaką był ten zespół w 2017 roku – ale… już prawie. Mentalna dominacja liderek (Monika Fedusio, Ewelina Polak, Ola Kazała), wyważony autorytet gwiazdy (taką jest w polskiej skali Melis Durul) czy solidność rzemiosła doświadczonych siatkarek (Małgosia Lisiak, Dominika Sobolska) dobrze komponowały się w tym zestawieniu z animuszem najmłodszych zawodniczek (Justyna Łysiak, Martyna Łazowska).

Sportowo dosłownie każda z dziewcząt dołożyła od siebie cegiełkę do ostatecznego sukcesu, w czym zasługa mądrze rotującego składem trenera Macieja Biernata. W tym sezonie żadna nie bywała pominięta, dzięki czemu ewentualne kwasy w szatni zostały wyeliminowane. A zasługą całego sztabu trenerskiego (to bez wyjątku ludzie młodzi, na dorobku, ale już dysponujący dużą mądrością zawodową – i umiejętnością słuchania oraz wspierania się wzajemnie) jest jeszcze coś. Wielka konsekwencja w realizowaniu założeń taktycznych.

Bo to właśnie tym uporem, cierpliwością i wiernością wobec przyjętej strategii GROT Budowlane wygrały z Chemikiem. Obserwacja słabości rywali, a potem konsekwentne ich wykorzystywanie dało łódzkiemu zespołowi wymarzony efekt. Brawa dla dziewczyn, że uwierzyły w słuszność wspólnie przyjętego z trenerami konceptu, nie wyrywały się do żadnych „samsungów”, tylko utrzymały nerwy na wodzy, do końca grając swoje. Zespołowość, żelazna dyscyplina taktyczna. Tylko tak można było pokonać wyżej notowanego przeciwnika.

„Mentalne raptory”, jak napisał o nich w sieci któryś z kibiców, chcą więcej. Weszły do półfinałów razem z drzwiami, a tam już czeka Developres, podrażniony latami nieskutecznej walki o mistrzostwo. Teraz albo nigdy – mówią w Rzeszowie, spoglądając kolejny sezon na ręce trenera Stefana Antigi i pomagającego mu asystenta, chłopaka z „betką” wyrytą w sportowym serduchu, Bartka Dąbrowskiego. I znów naprzeciwko Budowlanych staje przeciwnik „z wyższej półki”, opromieniony sukcesami w walce przeciwko tureckiej dominacji na poletku europejskim. Czy da się go pokonać? Nie wiemy, zobaczymy. Ale mamy na to nadzieję, choć gdy tak się nie stanie, nikt do GROT Budowlanych nie będzie miał najmniejszych pretensji. One swój cel na ten sezon i tak już osiągnęły: wszystko powyżej będzie tylko wartością dodaną.

Pozostaje pytanie: co dalej? Walka w strefie medalowej to kapitalny prezent dla kibiców niebiesko-biało-czerwonych, którzy swoim zaangażowaniem naprawdę zasłużyli na takie zamknięcie sezonu. Kluczową kwestią, po raz kolejny z rzędu, będzie utrzymanie tej drużyny (z już przetestowanym duchem współpracy i koleżeństwa) w jak największym fragmencie. Już – niestety – chodzą plotki o kontraktach, podpisywanych przez zawodniczki na kolejny sezon… Jeśli GROT Budowlani myślą o skutecznej walce o największe laury europejskie w roku następnym, dobrze byłoby utrzymać chociażby trzon zespołu.

Ale o tym będzie jeszcze czas porozmawiać.

O przeklętej wiośnie, czyli jak Widzew ma wyjść z dołka?

I znów to samo: Widzew na wiosnę przegrywa lub remisuje. Kolejny sezon z rzędu naszemu zespołowi po zimie wszystko przestaje wychodzić. Nie ma zwycięstw, nie ma punktów. Co się tu dzieje? – pytają wściekli kibice. Jak przerwać zaklęty krąg wiosennej niemocy, na którą już od paru lat nikt sposobu znaleźć nie może?

Jak zawsze w przypadku piłkarskiego kłopotu, przyczyn może być wiele, także pozasportowych. Ciężko jest, w generalnym sensie, utrzymać wysoką formę drużyny piłkarskiej przez cały sezon. Ale w Widzewie powtarzalność wiosennego kryzysu naprawdę stała się już zmorą. Spróbujmy przyjrzeć się temu bliżej.

Rozmawiał ze mną kiedyś, po zatrudnieniu w Widzewie Janusza Niedźwiedzia, kumpel-rzeszowianin, kibic tamtejszej Stali. Mówił, że władze karpackiego klubu nie wytrzymały już drugiej wiosny: gdy wyniki zespołu dramatycznie spadły, pociągając Stal w dół tabeli, angaż trenera natychmiast przeszedł do historii. – On tak ma w każdym klubie – przekonywał mnie kolega z Rzeszowa – przyjrzyj się, w każdym klubie, gdzie nie pójdzie, tam wiosną mu nie idzie.

Bądźmy uczciwi: nie chciało mi się sprawdzać, czy faktycznie chlebodawcy Janusza Niedźwiedzia, choćby w Górniku Polkowice czy Jarocinie, wyrzucali go z roboty na skutek spadku wyników na wiosnę. Zapewne nie zawsze o to musiało chodzić, ale… coś jest na rzeczy, bo wystarczy wziąć pod lupę wyniki Widzewa za kadencji tego szkoleniowca by stwierdzić, że wiosna w Sercu Łodzi nigdy nie była dla Niego pasmem sukcesów. Łagodnie mówiąc. Uzyskiwane awanse zaciemniają obraz sytuacji, ale wyniki mówią same za siebie. Na wiosnę mamy zniżkę formy.

Na obronę trenera Niedźwiedzia przemawiają dwa argumenty: po pierwsze, wiosenny dół Widzewiaków to bolączka dawniejsza niż historia tego akurat szkoleniowca. Dokładną analizę, sięgającą bodaj czasów drugiej kadencji trenera Mroczkowskiego, można było niedawno znaleźć w necie. Po drugie, trener Niedźwiedź – jakby świadomy istoty problemu – zabrał głos w bolesnej sprawie, wytykając (dość delikatnie) działaczom oraz całemu środowisku Widzewskiemu dotkliwy brak boisk treningowych, z których drużyny czerwono-biało-czerwonych mogłyby korzystać w przerwie zimowej.

Sprawa jest oczywista: naturalnych boisk (swoich, do dyspozycji) klub nie ma, każdego roku powtarza się więc epopeja z ich poszukiwaniem. To trochę wstyd, że w renomowanym, niezwykle zasłużonym klubie nie da się załatwić, choćby doraźnie, problemu zimowej i wiosennej murawy naturalnej do treningu pierwszej drużyny – w takiej odległości od klubu, ażeby trener nie musiał martwić się o wydolność piłkarskich organizmów. Ale też bądźmy uczciwi do końca: to są zawodowcy. Piłkarz jest od tego, żeby dwa razy dziennie na tym poziomie ligowym wyjść na trening i być przygotowanym do gry. Wszystko jedno, czy robi to na murawie naturalnej, sztucznej, grząskiej czy wysuszonej. W dawnych latach Widzew też nie miał porządnej murawy na wiosnę – a co potrafił zdziałać, wszyscy wiemy.

Uznajemy więc kłopot z murawą jako jeden z możliwych powodów kryzysu drużyny wiosną i szukamy dalej, przyglądając się nieco staranniej samej grze zespołu. Po zimowej przerwie Widzew ma kłopoty z tworzeniem sytuacji bramkowych. Długimi kwadransami zespół gra całkowicie bezproduktywnie, owszem, często zostając przy piłce, ale rozgrywając ją bez widocznego pomysłu. Wymiana pod własnym polem karnym, próba wyciągnięcia rywala z jego połowy. Jak się uda, w wolne przestrzenie wbiegają szybsi gracze ofensywni i z reguły (2-3 razy w meczu) stwarzają jakąś sytuację, częściej Pawłowski, czasem Kun albo Terpiłowski. Albo Hansen, jak da dobrą zmianę. Większość czasu w meczu to jednak rażący brak pomysłu na grę: wrzutki z bocznych sektorów, trochę w stylu angielskim, nie przynoszą efektu. Nie ma w ogóle podań prostopadłych ani skutecznych uderzeń z dystansu. Ciężko o dobrze rozegrany stały fragment gry.

A nade wszystko brakuje „mózgu” drużyny. Szefa środka drugiej linii, który pociągnął by zespół za sobą, stworzył przewagę, przyśpieszył, dograł ostatnie podanie. Bartek Pawłowski, który ma takie predyspozycje, ustawiany jest bardziej jako skrzydłowy. Marek Hanousek otrzymuje zadania destrukcyjne na „szóstce”. Juljan Shehu gra jako drugi pomocnik defensywny. Dominik Kun, bardzo pracowity, jest za mało efektywny. Juliusz Letniowski, który ma chyba jakiś problem mentalny, wiosną zawodzi po całości. Hansen i Terpiłowski są nierówni, grają w kratkę, trudno na nich liczyć.

Kibice Widzewa czekają więc, jak kania dżdżu, na jakieś objawienie środka pola. Transfer albo przebłysk formy jednego z obecnych w drużynie pomocników. Takiego asystenta, który mógłby obsłużyć podaniem jednego z dwóch skutecznych strzelców: Jordiego albo Bartka właśnie. Który żyłby z ostatnich podań i tzw. magic touch, magicznego dotknięcia, otwierającego strzelcowi drogę do bramki.

Takiego „czarodzieja” w drużynie brakuje, a tu na horyzoncie pojedynek wyjazdowy z mocarnym dziś Rakowem oraz seria pojedynków z zespołami dołu tabeli. Każdy z nich będzie gryzł trawę przeciwko Widzewowi, ustawiał autobus przed bramką i szukał okazji do przechwytu oraz kontry. Co robić, żeby nie walić głową w mur?

Przede wszystkim – włączyć odwagę. Nie bać się wstrząsnąć systemem taktycznym. Nie iść w powtarzalności, o których doskonale wiedzą rywale (zwłaszcza, gdy prowadzi ich jakiś bardziej kumaty trener). Nie wrzucać z boku na ścianę stoperów, tylko wrócić do koncepcji rozegrania środkiem pola. A jednemu z naszych „midfielders” dać wolną rękę i powiedzieć: masz mniej zadań defensywnych, skup się na kreowaniu akcji. Nie gub piłki, przyśpiesz akcję i staraj się zagrać między obrońcami, wypuszczaj w uliczkę, graj prostopadle. A jego kolegom w drugiej linii dać wbiegać na dużej szybkości, gdy tylko główny rozgrywający włączy swój „nadep”.

Takie oto porady szarego człowieka przychodzą mi na szybko do głowy. Jesteśmy sklinczowani: rywale wiedzą, co my chcemy zrobić, blokują nas, a my wtedy nie wiemy, co począć z piłką. Włączmy głowę. Pomyślmy, złammy stereotyp i schematy. Zaskoczmy czymś. Bo inaczej to punktów tej wiosny znów nie nabijemy.

O kłopotach Widzewa, czyli jak przerwać zaklęty krąg

Widzew przegrał swą walkę i nie zagra w Ekstraklasie. Niektórzy pytają: ale po co nam to ? Pchać się, tą furą piłkarskiego szrotu, na krajowe salony, żeby zaraz z nich wylecieć? Odpowiadam: jestem kibicem Widzewa, dlatego interesuje mnie plan maksimum. Sukces sportowy, awans jak najwyżej – i możliwie szybki powrót nie tylko do krajowej czołówki, ale na salony piłkarskiej Europy. Mamy grać z najlepszymi. Tu jest Widzew!

Niemożliwe? Tak samo mówili oponenci prezesa Ludwika Sobolewskiego, a później drugiego Wielkiego Widzewa lat 90-tych. Jest to nie tylko możliwe, ale i koniecznie potrzebne. Tak wielka sportowa marka, dziś niebezpiecznie (z każdym rokiem mocniej) trwoniąca swój potencjał, nie ma prawa się zmarnować. Na jej odbudowie i pełnym wykorzystaniu powinno zależeć wielu beneficjentom.

Poniższy tekst będzie próbą odpowiedzi na kilka pytań, związanych z teraźniejszością i przyszłością mego ukochanego klubu. Będzie też pobieżną analizą szans na to, by Widzew – jeśli tylko uda się powiązać w całość energię wszystkich sił żywotnie zainteresowanych tym powrotem – znów brylował na piłkarskich salonach. Przyjrzyjmy się wobec tego, komu powinno na tym zależeć i jakie wspólne działania powinny zaistnieć, by cel został osiągnięty.

Kibice

Oni są prawdziwym fenomenem. Byli w stanie, gdy nie było już nic, stanąć obok siebie, zjednoczyć swe siły – i podnieść klub z totalnego gruzowiska. Przez kilka ostatnich lat to właśnie oni, wykupując na każdy kolejny sezon komplet karnetów (a fakt ten zauważają media sportowe całego świata) de facto podtrzymują Widzew przy życiu. Nie mam pojęcia, czy tak samo zrobiliby np. „socios” Barcelony, gdyby ich klub znalazł się na dnie, zaliczając pewnego dnia spektakularne bankructwo. Nie sprawdzimy tego, bo tłuste koty, jakimi są największe kluby europejskie, mają wprawdzie wiernych, licznych i oddanych kibiców na całym świecie – ale nigdy nie znalazły się w podobnej sytuacji. Wyjątki z drugiego rzędu, degradacje jak np. Glasgow Rangers czy Fiorentiny, tylko potwierdzają regułę.

Przeczytałem gdzieś, że kibice Widzewa po prostu dobrze czują się ze sobą. Te osiemnaście tysięcy, zasiadające co dwa tygodnie na trybunach swojego stadionu – i ci niepoliczeni, którzy (choć często na dalekiej emigracji) są równie ważną częścią Widzewskiej Rodziny. Bo faktycznie, coś z niemal rodzinnych więzi wytwarza się między nami. W życiu prywatnym też znacznie łatwiej jest załatwić każdą sprawę, gdy po drugiej stronie stoi Widzewski „kumpel po szalu”. Myślę, że zarówno oszałamiające (jak na polskie warunki) piłkarskie sukcesy drużyny przed laty jak i trauma upadku ostatnich sezonów, dodatkowo tę miłość do barw cementują. Słynny „widzewski charakter” istnieje naprawdę, jest nie tylko odzwierciedleniem zadziornej postawy graczy na murawie, ale też czynnikiem spajającym kibiców poza stadionem.

Oczywistym faktem jest natomiast, że w każdym klubie sportowym kibiców łączy ze sobą miłość do tych samych barw – a wszystko pozostałe różni ich od siebie. Inne są potrzeby trzydziestoletniego ojca, który chce w weekend zabrać na trybuny swoich synów, by razem z nimi pokibicować w sektorze rodzinnym. Inaczej łączy się z klubem biznesmen, wykupujący co rok miejsca w loży VIP. A jeszcze inaczej gangster, który używać będzie barw klubowych jako zasłony do swej przestępczej działalności.

Niezwykle trudne jest rozszyfrowanie prawdziwych intencji poszczególnych grup osób, deklarujących swą miłość do barw klubowych. Inaczej – nie sposób rozróżnić, kto jest ten dobry. A kto zły: jedynie udający kogoś innego, nastawiony jednakże na różnego rodzaju zyski, płynące z faktu aktywnego udziału w kibicowskiej społeczności.

Odrzućmy na bok patologiczną subkulturę (walki bojówek, handel narkotykami, organizowanie grup przestępczych) – tym, na całym świecie, zajmuje się Policja. Skupmy się na innym podziale. Wyróżnijmy tzw. zwykłych kibiców, którzy wspierają klub poprzez zakupy karnetów i tego, co nazwalibyśmy „merchandise ” (czyli materiałów pamiątkowych i usług, przez klub udostępnianych). A także tzw. kibiców specjalnych – którzy, dysponując dużymi możliwościami finansowymi, angażują się w klub przy udziale własnej, niebagatelnej gotówki. Oraz różnego rodzaju wpływów, jakie posiadają.

Taka bowiem sytuacja ma od kilku lat miejsce w Widzewie. Klub odzyskał równowagę, bo kilkunastu najbogatszych fanów stworzyło podwaliny życia tej marki – od zera. Stowarzyszenie Reaktywacja Tradycji Sportowych było jedyną szansą na Widzew. I sprawdzało się dobrze, jako alians kilku zamożniejszych podmiotów sponsorskich, na poziomie lig regionalnych. Od co najmniej roku, gdy w bardzo podejrzanej atmosferze (jakby w ogóle nie było takiej woli) klub awansował na zaplecze Ekstraklasy, podziały w tej grupie są coraz bardziej widoczne.

Klubem wszak zarządza wciąż to samo Stowarzyszenie, ale zawirowania personalne i organizacyjne (zwalniani kolejni prezesi, brak transparentności w polityce finansowej, trudne do racjonalnego wyjaśnienia decyzje transferowe i sportowe przestoje w kluczowych momentach rozgrywek) sprawiają, że Widzew – zamiast piąć się w górę – coraz mocniej grzęźnie we własnoręcznie pogłębianym bagnie…

Staje się jasne, że czas Stowarzyszenia dobiega końca, że na tym poziomie nie da się już zarządzać marką przy pomocy grupy zamożnych sympatyków. Potrzebny jest inwestor: uczciwy, zorientowany na długofalową strategię właściciel, który poprowadzi klub o tej marce na pozycje najlepszych piłkarskich brandów europejskich.

Kluczowe dla Widzewa pytanie brzmi: jak sprawić, by Stowarzyszenie oddało władzę oraz jak znaleźć inwestora, który nie będzie zainteresowany doraźnym wyssaniem kapitału – i porzuceniem klubu z jeszcze bardziej nadwątloną renomą, po sezonie lub dwóch tego wysysania.

Stowarzyszenie

Reaktywacja Tradycji Sportowych istnieje od 2015 roku. To dwudziestu trzech ludzi – biznesmenów, prawników (komornicy, notariusze), polityków różnych szczebli, przedstawicieli kadry zarządzającej. Z reguły są to osoby niezwykle skryte, chroniące swą prywatność, unikające pokazywania się publicznie.

To wydaje się szczególnie groźne, bo przy obowiązującej konstrukcji prawnej zarządzania klubem wszystkie decyzje strategiczne – jak wybór zarządu, zatwierdzanie klubowego budżetu – podejmowane są przez większościowe głosowanie. Z tego, co w postaci strzępków informacji dociera do przeciętnego kibica wynika, że podczas obrad Stowarzyszenia rzadko kiedy panuje zgoda czy jednomyślność.

Może to sugerować wniosek, że przynajmniej pewna część osób, zasiadających w Stowarzyszeniu, kieruje się w tej działalności raczej własnym interesem z wykorzystaniem klubowej marki, aniżeli sportowym dobrem Widzewa. W każdym razie członkowie SRTS nie robią nic, by ten zamglony wizerunek poprawić: polityka informacyjna ani wizerunkowa stuprocentowego właściciela marki Widzew Łódź nie dają szans na rzetelne przedstawienie opinii publicznej całej prawdy o tym, co tak naprawdę w tym gronie się dzieje.

Obecne są jedynie spekulacje, jakoby kilku różnych, zwaśnionych, najmocniejszych graczy Stowarzyszenia toczyło ze sobą regularną wojnę o władzę i wpływy w klubie. Stąd ponoć mają się brać kłopoty z jednomyślnym głosowaniem. Stąd także niepokojące niejasności w zakresie rozliczania klubowego budżetu. Gdy na początku roku ujawniono informację, jakoby początkowo bezpieczny stan klubowej kasy uległ nagłej zapaści, nikt tak naprawdę nie wyjaśnił, skąd wzięły się niewytłumaczalne braki finansowe, które – według wcześniejszych zapewnień – miały nigdy nie nastąpić.

Wizerunek SRTS jest więc obecnie fatalny. Trzeba docenić wielką rolę, jaką zamożni kibice odegrali dla prawdziwej reaktywacji klubu. Obecnie jednak, po kilkuletnim serialu dziwnych zmian na fotelu prezesa klubu, innych zagadkowych roszad personalnych oraz niewytłumaczalnych zdrowym rozsądkiem spadków sportowej formy drużyny, czas domagać się od Stowarzyszenia jednoznacznego oczyszczenia atmosfery.

Najprościej – i dla klubu najkorzystniej – byłoby osiągnąć to przez abdykację: należy jak najszybciej sprzedać akcje klubu wiarygodnemu inwestorowi. Stowarzyszenie podało zresztą do wiadomości publicznej wolę podjęcia takiej decyzji. Oraz fakt prowadzenia negocjacji z trzema potencjalnymi nabywcami. Nie dowiemy się, bo rozmowy na tym poziomie są chronione określonymi procedurami, czy faktycznie nikt z trzech zainteresowanych nie przedstawił godziwej oferty – czy może niektórzy spośród członków Stowarzyszenia celowo zablokowali rozmowy, by nie doprowadzić do utraty swych wpływów na zarządzanie dalej marką Widzewa.

Aby więc nie dopuścić do dalszego szerzenia się tak szkodliwych dywagacji, Stowarzyszenie RTS powinno zachować się odpowiednio. Dawni dżentelmeni mawiali coś o męskiej godności i honorze. A takie wartości każdemu kibicowi Widzewa zawsze są szczególnie bliskie.

Zbigniew Boniek

Nie trzeba tłumaczyć, że dla historii Widzewa to postać szczególnie ważna. I wydaje się, że dziś klubowi potrzebna. Wprawdzie adwersarze od dawna zarzucają wiceprezesowi UEFA zimne, biznesowe wyrachowanie i „kręcenie własnych lodów” wokół Widzewa. W blogosferze prym wodzi w tej krytyce Mirosław Tłokiński, z którym przecież Zbigniew Boniek mimo różnicy charakterów tak wspaniale uzupełniał się na boisku…

Nie wnikam w powody wzajemnej awersji panów, obydwaj zasługują też na jednakowy szacunek każdego kibica. Ale w obecnej sytuacji nie widać poza Bońkiem osoby, która miałaby większe możliwości, kontakty, pozycję w piłkarskim świecie, by stać się równie skutecznym ambasadorem marki Widzew. Tylko on jest w stanie temu środowisku przypominać, ile tak naprawdę kiedyś znaczył ten klub – tak, by ktoś zechciał zatrzymać się i posłuchać. A w efekcie: zainwestować. Takie pieniądze, które wreszcie wyprowadziłyby Widzew Łódź na właściwą prostą.

Nawet gdyby taka działalność Bońka miała faktycznie oznaczać dla niego wymierne korzyści finansowe, owe „kręcenie lodów” przy Widzewie, ja zapytam – dlaczego nie? Jeśli miała by to być cena, jaką klub zapłaci za pozyskanie wiarygodnego, poważnego inwestora, zdecydowanie warto ją ponieść. Powierzenie Bońkowi tej „misji” miałoby kilka korzystnych aspektów. Po pierwsze: gwarancję solidności, pewności potencjalnego nabywcy klubu (zakładam, że mowa o właścicielu z zagranicy). Po drugie: poziom i wysokość wkładu finansowego w zespół. Po trzecie: znakomitą promocję w sportowym świecie , jaką miałoby działanie wiceprezesa UEFA na rzecz własnej, piłkarskiej macierzy.

Miasto Łódź

Istnieją tylko trzy marki, które stanowią wymierną wartość wizerunkową i promocyjną dla Łodzi. Miasto, które nie ma ani morza, ani gór, jezior, czy interesujących zabytków (dramatycznie natomiast potrzebuje kapitału) dysponuje trzema poważnymi argumentami, dającymi Łodzi jakąkolwiek rozpoznawalność poza Polską.

Te wartości to – Szkoła Filmowa, Manufaktura oraz RTS Widzew Łódź. Pierwszy brand jest najbardziej szlachetny, ale też elitarny, a nie masowy. Szkoła nie potrzebuje Miasta, promuje się sama (Miasto od lat nie ma żadnego pomysłu, by wejść z uczelnią we współpracę promocyjną i wreszcie skorzystać z faktu, że ma u siebie to kultowe dla filmowców miejsce). Druga to własność prywatna i choć świetnie pracuje na własny wizerunek w skali światowej (oraz dość hojnie dzieli się z Miastem swoimi rezultatami) – nie może być przez Łódź w pełni zawłaszczana wizerunkowo. Łódź zresztą jest na Manufakturę obrażona za jej sukces.

Jedyną marką, promocyjnym magnesem, dzięki któremu Miasto miałoby szansę na istotne zdobycze wizerunkowe, jest Widzew. Gdyby wszedł do klubu potężny inwestor i zaczął rozwijać długoletni, strategiczny plan rozwoju marki, nie umiem nawet ocenić, jak wielkie korzyści dla lokalnej gospodarki ten fakt mógłby przynieść. Poczynając od zwykłej reklamy miasta w świecie (o to już wcześniej starali się sami kibice, bijąc karnetowe rekordy) – poprzez ożywienie turystyki sportowej w momencie wejścia Widzewa na poziom rozgrywek pucharowych, a skończywszy na branżach towarzyszących, jakie zaczęłyby się rozwijać w chwili międzynarodowej ekspansji marki.

Łódź jest doskonale przygotowana do przyjęcia zagranicznego kapitału. A także zagranicznego, eventowego turysty w dużej ilości. Ma prawie kompletną, domkniętą infrastrukturę transportową. Ma świetny punkt startowy do rozwoju infrastruktury turystyczno-rozrywkowej (puby na Piotrkowskiej tylko czekają na hossę po pandemii). Tylko jakoś nie ma ani poważnego kapitału, ani turystyki wydarzeniowej. No, to chyba pora zacząć coś w tym kierunku robić.

Bogaty Widzew w piłkarskiej Europie – to właśnie byłby pomysł na Łódź w zapaści, którą Miasto wciąż przechodzi po upadku przemysłu włókienniczego.

Nie można Miasta jednoznacznie krytykować: w ciężkiej dla klubu chwili stanęło na wysokości zadania, przejmując własność stadionu wraz z kosztami utrzymania obiektu. Pozwoliło też Widzewowi na względną samodzielność w obrębie tej historycznej tkanki klubowej… Niemniej, w chwili znalezienia inwestora, którego oczywistym celem byłoby zarówno przejęcie na własność obiektów klubowych jak i budowa solidnej bazy sportowo-szkoleniowej, zadaniem Miasta byłoby płynne udostępnienie takiej możliwości nabywcy.

Zresztą, skoro Miasto – potrzebując pieniędzy – tak chętnie wyprzedaje deweloperom tereny po likwidowanych parkingach dla mieszkańców osiedli, pobranie sutej wpłaty do miejskiej kasy za odsprzedane Widzewowi tereny i obiekty nie powinno stanowić kłopotu, prawda?

Widzę zatem alians władz Miasta i przedstawicieli klubowego Stowarzyszenia, angażujących wspólnie autorytet Zbigniewa Bońka w procesie poszukiwania inwestora dla Widzewa – a następnie stworzenie przez obie strony odpowiednich warunków i ułatwień nowemu właścicielowi – jako klucz do zapewnienia klubowi odpowiedniej do jego rangi, sportowej przyszłości. Klasyczna sytuacja win – win, znana specjalistom od marketingu oraz komunikacji wizerunkowej.

I wtedy, jak się wydaje, moglibyśmy zacząć mówić o budowie odpowiedniej drużyny. Skończyłyby się cotygodniowe, smutne dywagacje, który piłkarz gra źle a który powinien zająć jego miejsce. Jest oczywiste, że problem przestałby istnieć wraz z zakupem piłkarzy o odpowiedniej klasie. Kwestię doboru sztabu szkoleniowego również kibice mogliby spokojnie pozostawić w rękach nowego właściciela. Chciałbym dożyć chwili, gdy dla kibica Widzewa takie kwestie stałyby się zupełnie pozbawione znaczenia.

W tym roku kończę pięćdziesiąt lat. Marzyłem o urodzinowym prezencie, jaki mógłbym otrzymać od Widzewa w chwili awansu do Ekstraklasy. Pewien znajomy pocieszył mnie mówiąc: „nie martw się, dostaniesz na sześćdziesiątkę”.

Proszę bardzo. Idę na to, ale pod jednym warunkiem: że ten awans nastąpi wraz ze spełnieniem wszystkich warunków, jakie towarzyszyć mu będą według koncepcji rozrysowanej w powyższym tekście.

O sparingu z Grodziskiem, czyli szykują się przetasowania kadrowe!

Załóżmy, że ktoś nie oglądał dzisiejszego sparingu Widzewa z Pogonią Grodzisk Mazowiecki (3:1).

Musi wtedy ów ktoś otrzymać informację, że na pierwszą połowę tego spotkania wybiegł zespół, w którym – obok graczy doświadczonych – pokazali się zawodnicy testowani. W drugiej natomiast połowie mieliśmy na boisku Widzew w znanym składzie ligowym, uzupełnionym o kilka nazwisk świeżo pozyskanych ostatnio, jako wzmocnienia do pierwszej kadry.

Zatem najpierw rezerwy. Kto w nich wystąpił, prócz testowanych, którzy niczego ciekawego nie pokazali? Uwaga: Marcin Robak, Łukasz Kosakiewicz, Krystian Nowak, Mateusz Michalski, Filip Becht, Merveille Fundambu, Bartłomiej Poczobut. Czyli zawodnicy, bez których, jak dotychczas, skład pierwszej jedenastki trudno sobie było wyobrazić.

Ten Widzew zagrał fatalnie, bez szybkości ani pomysłu, nie stworzył żadnej sytuacji a na przerwę schodził przegrywając 0:1.

W drugiej połowie oglądaliśmy Widzew, o którym chyba mamy prawo myśleć, że tak właśnie (personalnie) szykowany jest na ligę. Zespół grał szybko, dynamicznie, z pomysłem. Strzelił trzy bramki rywalom, którzy za nim nie nadążali. Nie wiedzieli, gdzie jest piłka. Tak, jak powinno być, gdy Widzew gra z rywalem, występującym dwie ligi niżej: z pełnym szacunkiem dla Pogoni.

Jak TEN Widzew wyglądał, od strony kadrowej? Bardzo ciekawie.

Zacznijmy od super pomysłu z pracowitym Dominikiem Kunem na… prawej obronie. Wow! Chyba to mamy! Jest wreszcie ktoś, po kim nie zostaje żadna dziura w tym miejscu! Na środku pancerny Grudniewski w parze z „ofensywniejszym” Tanżyną, bez problemów.

Na lewej Stępiński, lepszy niż w lidze: nawet bije rogi! Po nich padła dziś jedna bramka (Możdżeń) i stworzyło się kilka groźnych sytuacji. Czyli jest jakaś alternatywa w stałych fragmentach…

Pomoc. W środku, na zmianę w różnych wariantach, Mucha obok Możdżenia, z testowanym Frickiem. Mam przeczucie, że on sporo umie. Grał trochę zbyt do tyłu, ale generalnie pokazuje, że wie, o co tu chodzi. Przesuwał się poprawnie, nie łamiąc linii pomocy w akcjach pozycyjnych. Ustawiał się, podawał. Dałbym mu jeszcze szansę. Generalnie środek pola wreszcie na plus.

Skrzydła? Na bokach, naprzemiennie, obaj nasi młodzieżowcy: Ameyaw i Prochownik. Obydwaj widoczni, ruchliwi, dobrze napędzający boki. Nic dodać, nic ująć. Wszystko się zgadzało.

Najważniejsza dziś formacja: atak. Karol Czubak w dobrej formie (gol numer dwa). Paweł Tomczyk, który będzie wzmocnieniem (gol numer trzy).

No i wydarzenie dnia, powrót Przemka Kity. Jest OK, jeszcze musi poczuć piłkę, wrócić do 100% w ustawianiu się, zgraniu z kolegami. Ale świetnie, że wrócił: na pewno nie odstawał w dół od dobrej kapeli.

Mamy dziś zatem kilka zaskoczeń personalnych i ewidentny sygnał sporej zmiany w tym zakresie, gdy chodzi o budowę drużyny. Tak, jakby trener Enkeleid Dobi zatrzymał się po galopie w intensywnej lidze, wziął głęboki oddech – i zaczął spokojnie podejmować decyzje personalne, o tym, kto najlepiej pasuje do jego filozofii piłki nożnej. Kto najlepiej może wykonać powierzone mu zadania…

I niech idzie w tę stronę, bo gra zaczyna w tak dedykowanym składzie po prostu żreć. Nie wiemy tylko, co na to tak zwana „starszyzna” w drużynie, wyraźnie przesunięta na plan dalszy w całym procesie. Jednakże, mówiąc szczerze, nas to chyba najmniej obchodzi. Widzew ma grać dobrze i wygrywać, bo… to jest Widzew, po prostu.

Nie znamy też odpowiedzi na pytanie, kto na wiosnę będzie bramkarzem tej drużyny. Dziś tej zagadki nie rozwiązaliśmy. Ale podobno kolega Wrąbel już spakowany. Czekamy, czekamy. Doczekać się nie możemy.

O porażce z Tychami, czyli pierwsze wskazówki na wiosnę

No cóż, piękny sen nie trwał długo. Po świetnej pierwszej połowie, w drugiej wróciły stare koszmary: brak kreatywności, niemoc ofensywna, niedokładność, wolne tempo gry. Przegraliśmy z GKS-em Tychy, choć wydawało się, że przynajmniej remis powinien w tym meczu być dla Widzewa osiągalny.

Taki stan rzeczy może mieć trzy powody. Po pierwsze: dało o sobie znać zmęczenie po wybieganym meczu z Arką, a rezerwowi są zbyt słabi, by zmienić obraz meczu w końcówce, na podmęczonego rywala. Po drugie: zespół jest źle przygotowany kondycyjnie, a wciąż szalejący w szatni COVID dopełnił katastrofy. I po trzecie: mamy za mało wariantów taktycznych i co mądrzejszy trener łatwo nas rozczytuje.

Wszystkie te trzy powody warto wziąć pod uwagę przed zimowym okresem przygotowawczym. Dokonać rozsądnych ruchów transferowych, przygotować solidnie drużynę do rundy wiosennej, wreszcie: popracować z zespołem nad wielością wariantów rozgrywania akcji. Przydałby się też trening wolicjonalny, albo – jak kto woli – współpraca z psychologiem. Można odnieść wrażenie, że ten zespół źle reaguje na zły bieg boiskowych wydarzeń… Ale taki rodzaj pracy ma sens jedynie wówczas, gdy będziemy mieć pewność, że pracujący w Widzewie team piłkarzy nie jest pospolitym ruszeniem najemników – minimalistów, tylko grupą ludzi naprawdę grających do jednej bramki. A to już zadanie dla działaczy.

Jakie sugestie personalne dla Zarządu mogłyby pojawić się już dziś, w przededniu zimowej przerwy?

Bramkarz. Z całym szacunkiem dla Miłosza, który się rozkręca, w bramce Widzewa jest potrzebny dorosły człowiek. Mleczko będzie na wiosnę, o ile zostanie, wciąż niepewny. Swoje broni, ale zamiast łapać – wybija piłkę. To znak, że nie czuje własnej pewności, ani też wsparcia kolegów z obrony. Ma zbyt miękkie nogi. Wyraźnie brakuje mu autorytetu. A bramkarz ma rządzić w swoim polu karnym! Aż serce boli, bo Widzew w przeszłości wychowywał najlepszych polskich bramkarzy. I to jest zadanie podstawowe.

Prawy obrońca – na tej pozycji w zespole Widzewa przez większość każdego meczu jest „dziura po Kosakiewiczu”. Ten zawodnik to prawy pomocnik i na tej pozycji mógłby być w Widzewie… co najwyżej zmiennikiem. Dałbym szansę gry Stępińskiemu na nominalnej pozycji, pod warunkiem, że miałby w zespole konkurencję. Ktoś taki jest potrzebny.

Para stoperów – tu będziemy chyba zgodni, że stanowią ją na dziś Grudniewski z Nowakiem. Rezerwowi to Tanżyna i Rudol. I chyba tak może zostać na wiosnę.

Lewy obrońca – wciąż tak naprawdę nie wiemy, co potrafi Petar Mikulić. Niech szybko wraca do zdrowia, bo jego rywalizacja z Filipem Bechtem wyjdzie zespołowi na dobre.

Defensywny pomocnik – takich mamy w zespole trzech: Mucha, Poczobut i Możdżeń. Jeden z nich jest niepotrzebny, warto by się zastanowić, który. Trudno to zważyć, bo każdy miał lepsze i gorsze mecze. Zostawiłbym Patryka Muchę. Zmiennik to chyba raczej Możdżeń, raz do roku to i strzelba na ścianie wystrzeli.

Prawy pomocnik – jest Mateusz Michalski, jeśli dobrze przepracuje zimę, może być „jedynką” na tej pozycji. I powinien! Mając na plecach Kosakiewicza w roli zmiennika.

Ofensywny pomocnik – obsada pozycji numer osiem jest najpilniejszą, obok bramkarza, potrzebą Widzewa na wiosnę. Kogoś takiego jak kreatywny playmaker w ogóle nie mamy w zespole. Czekamy na powrót Przemka Kity, bo on swobodnie może grać zarówno na „ósemce” jak i na „dziesiątce”. Musi mieć kogoś do walki o miejsce w składzie.

Lewy pomocnik – tutaj dałbym szansę Dominikowi Kunowi, a w ostatnich meczach dobrze pokazuje się Michael Ameyaw. Tej parze chyba należy zaufać na wiosnę.

Napastnik 1 – czyli numer dziewięć. Niekwestionowana pozycja Marcina Robaka, który musi mieć już wsparcie i pewną zmianę. Obawiam się, że nikt z obecnych dziś w Widzewie piłkarzy o umiejętnościach ofensywnych takiej pewności nie daje. Potrzebny transfer! Chyba, że jakimś cudem w roli łowcy bramek sprawdziłby się Ojamaa. Albo Daniel Mąka…

Napastnik 2 – czyli numer dziesięć. Obojętnie, jaki wariant taktyczny obierzemy, wydaje się, że dziś Karol Czubak wygrywa rywalizację z Mervillem Fundambu, który na wiosnę powinien być wszakże o wiele groźniejszy. O rywalizację na tej pozycji możemy być chyba spokojni.

Czy zgadzacie się z taką analizą sytuacji? Chętnie posłucham innych opinii: zapraszam do komentowania!

O klasyku Widzew-Legia, czyli czarne chmury nad „Sercem Łodzi”

Odkąd sięgam pamięcią, w polskiej piłce zawodnicy sprowadzeni z Afryki zawsze zimą przestawali dobrze grać. Zapewne z powodu mrozu. Słynne powiedzenie: „Kto Murzyna ma, temu Murzyn gra” traciło rację bytu gdzieś w połowie listopada.

Tym razem pomylił się, sprowadzony z Konga, pan Fundambu. Ale zaraz po nim przewrócił się pan Możdżeń, nie zdążył (jak zwykle) pan Kosakiewicz, następnie zagapił się pan Nowak, a pan Mleczko nie sięgnął piłki. Żaden z nich nie pochodzi z Afryki.

I, można powiedzieć, na tym emocje w meczu Widzew – Legia się skończyły.

A że była dopiero szósta minuta, Legia zaciągnęła sobie ręczny hamulec, a Widzew, jak to ostatnio ma w zwyczaju, nie dawał sobie z niczym rady. Ktokolwiek pamięta mecz pucharowy sprzed (prawie) równo roku, ma teraz duży niesmak: wówczas drugoligowy zespół Widzewa grał z Legią kapitalne zawody. Teraz oba zespoły pokazały futbol, przynoszący im wstyd.

Że nie było publiczności? Wolne żarty. Zawodowy sportowiec nie ma prawa tłumaczyć swojej źle wykonanej roboty brakiem poklasku trybun.

Jest też inne futbolowe powiedzonko – „pokaż mi drugą linię, a powiem ci, jaką masz drużynę”. Rok temu Widzew wyszedł na Legię jeszcze bez piłkarzy, których przed obecnym sezonem szumnie zapowiadano jako znaczące wzmocnienia linii pomocy. Żaden z tych transferów nie wypalił (Możdżeń, Ojaama, Mucha, Kun, Michalski, Ameyaw), a pan trener Dobi sprawia wrażenie, jakby kompletnie nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić.

Nie pomagają roszady w składzie, a cofnięcie do linii pomocy nominalnego napastnika Prochownika (o którym wcześniej mówiło się, że nie dorasta do poziomu pierwszej ligi) można określić jedynie mianem aktu rozpaczy.

Są w klubie jaskółki, zapowiadające wiosnę. Mamy nowy nabór w pionie skautingu, a do przerwy zimowej zostały tylko cztery mecze ligowe. Jakoś je przebujamy, choć akurat o punkty, jak się obawiam, będzie w nich ciężko.

Zespół potrzebuje natychmiastowej przebudowy środka pola i uporządkowania personalnej sytuacji na bokach pomocy oraz obrony. Pilnie wymagana jest obsada pozycji numer osiem i dziesięć, być może przy udziale wracającego Przemysława Kity, o którym znikąd nie można dowiedzieć się, co naprawdę mu jest.

Trzeba to wszystko, już w nowej koncepcji rozegrania, zespolić na nowo z atakiem. Wymyślić warianty wsparcia dla starzejącego się (niestety!) Marcina Robaka – i to tak, by zarazem odpowiednio zabezpieczyć zespół w defensywie. Trzeba tę zimę naprawdę dobrze wykorzystać i ciężko przepracować. Wówczas może jeszcze, jakimś cudem, uda się nam włączyć do walki o baraże.

PS. Król strzelców Mundialu 1982, Paolo Rossi, miał w drużynie jednego, niezawodnego asystenta. Nazywał się Bruno Conti i dogrywał snajperowi większość piłek. Pozyskanie kogoś takiego do zespołu Widzewa powinno być obecnie dla działaczy priorytetem. Oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji.

O „pełzanym” awansie, czyli Widzew w I lidze

Pomimo koszmaru, jakim było dla kibiców wznowienie rozgrywek, Widzew awansował do I ligi. Były napastnik łódzkiego klubu Andrzej Szulc napisał na FB, że to raczej GKS Katowice ten (bezpośredni) awans przegrał… Fakt, o dokończeniu rozgrywek po ich wznowieniu kibice Widzewa Łódź chcą jak najszybciej zapomnieć. Tego oglądać się nie dało i samo wyobrażenie jak niewiele brakło, by jednak sturlać się w przepaść po tej grani, mrozi krew w żyłach.

Warto jednak odsunąć emocje i – choć to trudne – dopuścić do głosu rozsądek. Na chwilę, by zastanowić się, jak do tego wszystkiego doszło. I co z tego można wyciągnąć.

Otóż awans do I ligi wywalczyli ci sami piłkarze, którzy przez cały sezon grali w tym zespole, przed pandemią. Różnicę in minus po przerwie na pewno zrobiła kontuzja Przemka Kity, ale nie przesadzajmy: teraz i wcześniej grała cała drużyna. Odrzucając wszystkie teorie spiskowe (że grali u buków, że nie chcieli awansować z obawy o ciepłe posadki, że klubem rządzą gangsterzy, chcący zarobku a nie awansu) to spoglądamy w oczy takiej prawdzie, że wcześniej punkty, wystarczające do dzisiejszej promocji wywalczyli ci sami ludzie. Dokładnie ci sami, którzy w ostatnich kolejkach na naszych oczach się kompromitowali. Zatem, zgodnie z logiką tego faktu – za osiągnięty sukces w przekroju całego sezonu należą im się gratulacje.

Kluczowe jest natomiast pytanie: co dalej. Bo dziś kibicom wypada od razu zrzucić z siebie posmak (wątpliwej) radości i zacząć się martwić. Jeśli Widzew chce cokolwiek w tej pierwszej lidze ugrać, utrzymać się tam – a zwłaszcza mówić głośno o zdobywanym „z biegu” awansie do Ekstraklasy – z taką grą o wszystkim można zapomnieć.

Jeśli prawdą jest to, do czego po cichu, w kuluarach przyznają się działacze: że jednak przerwa na epidemię została kompletnie odpuszczona, zlekceważona i nie zaplanowana, to pół biedy. Bo można przy tym awansie jakoś przełknąć fakt, że drużyna, w radosnym przekonaniu, że już tej wiosny grać się nie będzie, kompletnie zgubiła formę. Dała nam popalić, ale jednak cudem osiągnęła cel, odetchnęła – a teraz ma okazję wrzucić szósty bieg, wylać cysternę potu na jakimś letnim zgrupowaniu, a następnie zmazać swą winę po inauguracji sezonu w I lidze.

Znacznie gorzej natomiast, jeżeli:

a) którakolwiek z teorii spiskowych jest prawdziwa;

b) gra Widzewa sprzed pandemii to był splot szczęśliwych wypadków, a prawdziwe oblicze zespołu widać było w ostatnich tygodniach.

Jako kibice, którzy nie mają wstępu do szatni ani dostępu do pomieszczeń Zarządu, nie mamy bladego pojęcia, gdzie leży prawda. I prawdy tej znać nie będziemy, jak – nie przymierzając – jest ze Smoleńskiem.

Będziemy zatem drżeć ze strachu o Widzew do pierwszych kolejek tej nowej odsłony. Co nas może pocieszać? Raz, że to od czasów Reaktywacji najwyższa liga, w której Widzew zagra. Czyli jest postęp – jednak. Nie błyskawiczny, ale się dokonuje. Dwa, że za kilka tygodni na pewno mieć będziemy do dyspozycji dwa mocne ogniwa, oczywiście myślę o powrocie Przemka Kity i Krystiana Nowaka do normalnych treningów. Nawet, jeśli obaj będą potrzebowali będą dwie – trzy kolejki na „poczucie piłki”, to i tak rozmawiamy o dużym wzmocnieniu. Lider obrony i lider środka pola – to są takie dwie pozycje, których właściwa obsada była największym problemem Widzewa po powrocie do gry.

Po trzecie, moim zdaniem równie ważne dla drużyny: w I lidze nie ma już przymusu wystawiania młodzieżowców. Myśmy nie mieli wystarczająco dobrej młodzieży, by stanowiła wartość na boiskach drugiej ligi. Nie przeczę, to jest problem, bo Widzew powinien na wychowankach bazować, dbać o ich wyszkolenie oraz stopniowo wprowadzać do pierwszej drużyny. Ale tu wyjścia nie mamy: trzeba cierpliwie czekać, aż struktury szkolenia młodzieży zostaną w Widzewie po Reaktywacji doprowadzone do względnej normalności. Samo się nie zrobi, tutaj czas jest potrzebny. Oby był jak najkrótszy. Na razie, w pierwszej lidze, wpływ na postawę zespołu mieć nie powinien.

Czy popieram zmianę zarządu, trenera, wprowadzenie inwestora, budowę nowych struktur wewnątrz klubu? Hola hola, powoli. To ma być ewolucja, a nie kolejna rewolucja w klubie. Oczywiście rozpoczął się właśnie kluczowy, wręcz krytyczny dla p. Martyny Pajączek i Jej ludzi moment w klubie: sukces, mimo wszystko osiągnięty w pierwszym roku działania tej ekipy należy teraz zdyskontować poprzez dobrą grę o szczebel wyżej.

Co z tym Zarząd zrobi – aaa, to już Zarządu sprawa. Własnie teraz ma się wykazać. Kibice będą mogli oceniać tę robotę, obserwując jej efekty. Inna rzecz, że czasu na podjęcie właściwych ruchów jest wyjątkowo mało.Trzeba trafić za pierwszym razem, bo pudło może kosztować głowę.

W konkluzji: cieszmy się, bo jednak ten awans mamy. W klubie pracują ludzie odpowiedzialni za tę drużynę, od samej góry do samego dołu.Wiedzą, gdzie są, z czym się mierzą i jaki może być skutek oceny z egzaminu, który trzeba teraz zdać mimo trudności, jakie w ostatnich tygodniach spiętrzyły się przed kandydatem. Jako niepoprawny optymista wierzę, że ten egzamin dojrzałości będzie zdany. Wierzę w tę ekipę pomimo „szorstkiej przyjaźni”, jaka przez ostatnie fatalne wyniki łączy ich z kibicami.

I nie mogę już, podobnie jak inni kibice, doczekać się pierwszych występów – i zwycięstw – w I lidze. Tak już jest. Inaczej nigdy nie będzie.