Niezwykły zasięg mają czasem produkcje naszych nowych kapel metalowych. Młodziaki atakują znienacka, wydają płytę – a nagle okazuje się, że dzięki dobrze zorganizowanej dystrybucji ich debiut staje się znany fanom na całym świecie, choć w Polsce jeszcze banda stawia pierwsze kroki. Tak jest w przypadku grupy Sarmat, powstałej trzy lata temu jakby z niczego, a dziś w dość szybkim tempie podbijającej coraz szersze undergroundowe kręgi zagranicą. Warto przyjrzeć się bliżej temu fenomenowi.
Sarmat wydał swój debiutancki album „RS-28” własnym sumptem, w obecnym (2021) roku kalendarzowym. Szerować album na świecie pomagają jednak liczne i silne marki promocyjne, a dostarczony na podziemny rynek krążek tak się widać spodobał rozlicznym decydentom, że ma zapewnione distro na każdym chyba kontynencie. Będzie więc strzał z wysokiego progu, bo o tym, by zacząć muzyczną drogę od zdobycia aż tak szerokiej platformy dotarcia marzy chyba każdy zespół świata.
Zainteresowałem się personaliami, bo sędziwy wiek (czyli praktyczna znajomość z każdym, kto w ciągu minionych 30 lat zagrał w tym kraju cokolwiek ostrego) od razu nakazał mi szperanie w poszukiwaniu znajomych. Czytam skład: na gitarach Daniel Szymanowicz i Krzysztof Kopczeński, na wokalu Łukasz Kobusiński. Oto tercet założycielski odpowiedzialny za powstanie płyty: bardzo mi miło, nie znam. Panowie, jak widać na fotkach, nie całkiem młodzi wiekiem, hehe, ale o staż trzeba będzie dopiero powalczyć. Szukam dalej informacji o procesie rozwojowym – napotykam perkusistę Krzysztofa „Desecrate” Szałkowskiego (no, nareszcie znajoma morda, cześć Brachu!) oraz basistę Pawła „Kornela” Korneluka. Może będę miał zaszczyt w przyszłości, dzień dobry.
Generalnie więc dwóch kolegów gitarzystów złożyło do kupy materiał, wzięło wokalistę oraz do sekcji rytmicznej muzyków sesyjnych i nagrało płytę (zaraz wyjaśnię, gdzie i z kim). Następnie band zaczął poszerzać się w chwili zaangażowania sekcji na stałe: wiadomo, że debiut koncertowy zaliczyli niedawno w Opocznie, a wcześniej znaleźli się nawet jako support w zestawie Azarath, Infernal War, In Twilight’s Embrace podczas zaplanowanej na wrzesień imprezy pod hasłem „Desecration Festival” w Progresji. Wprawdzie impreza, jak wiele innych tej jesieni, została przełożona na kolejny termin – ale widać już wyraźnie, jak duże wsparcie generuje dla swej marki Sarmat, niemalże od chwili swojego narodzenia.
Czymże zatem jest ten samorodek, przyciągający tuż po wykopaniu natychmiastową, łapczywą uwagę tak wielu gremiów? Logo kapeli i tytuł debiutanckiego albumu łączą się w merytoryczną całość jako nazwa nowoczesnego pocisku nuklearnego rodem z Rosji. „Sarmata”, znany też jako „Satan 2” ma tę cudowną właściwość, że jak się go wystrzeli a on spadnie, to za jednym zamachem likwiduje chyba z połowę ludzkiej populacji. Taka współczesna, ruska wersja przycisku „Acme” z amerykańskich kreskówek. Panowie dość szczegółowo przeanalizowali zasady działania tego robaczka, jak również (w tekstach na płycie) pozwolili sobie na dosadną wykładnię tego, jaki efekt na Ziemi spowodowałoby jego użycie.
Okładka też jakaś taka antywojenna, grzyby atomowe i postaci w maskach, jak na Dezerterze, Nuclear Assault albo pierwszym (tfu!) Megadeth. Generalnie mało to wszystko piekielne jak na kapelę serwującą słuchaczom mieszankę brutalnego death i black metalu. Ale chyba tak właśnie ma być: różni artyści, pod wpływem napierającej współczesności, coraz częściej ukazują nam, że znacznie więcej prawdziwego zła tkwi w samym człowieku, niźli w jego diabelskiej personifikacji z ogonem i rogami. To brutalne zło aż zieje z dźwięków Sarmat – bo chyba najwyższy już czas, by ten długi opis przyległości zamienić wreszcie na rozmowę o samej muzyce.
A ta jest bardzo ostra, brutalna, zimna, by nie powiedzieć – sterylna. Ale także niezbyt połamana, bo riffy gitarowe, choć ewidentnie w nurcie black/brutal death, nie rażą tutaj nadmierną „technologią”. Nie słychać śladów Suffocation – bardziej, choć walą blasty, wyczuwam tu chłód greckiej stylistyki, trochę a la Septic Flesh. Czyli w sumie dość proste patenty na riff, marszowość, trochę orientu, raczej melodyjne solówki. I taka specyficzna, automatyczna niemal, transowość tego wszystkiego w generalnym odbiorze.
Największy walor tej płyty stanowi jednak produkcja. Gdyby nie brzmienie, o to jestem w stanie się założyć, album aż tak nie błyszczałby na wszystkie strony, budząc swym blaskiem wszechobecne zainteresowanie. O tę sferę postarał się nie kto inny, tylko Arek „Malta” Malczewski, w swoim warszawskim piekłochronie smażąc potajemnie kolejną z serii płyt – pomiotów diabelskich. Nie wiem, jaką mu chłopaki zapewnili motywację, ale brzmienie jest – światowe, po prostu. Jakby ściągnąć płaszcz efektowy z miksów sesji do „Evangelion” (wiadomo kogo) i dorzucić jeszcze do pieca skrajnie wyciągnięty w górę mastering.
Jest grzmot! Niestety, ten walor brzmieniowy, plus kilka patentów ewidentnie spod palców nadwornego akustyka Behemoth będzie odciskać się piętnem na pierwszych recenzjach debiutu Sarmat. Czytałem już kilka z nich, koledzy krytycy dość zgodnie to odczytują. Musiało tak jednak się stać, bo jeśli Malta ma robić płytę, używając do tego celu swojego najlepszego arsenału (doświadczeń i gratów) to gdzieś z tła efekt jego wcześniejszych dokonań nieuchronnie będzie się przebijał. Niemniej wiadomo, że Malta gwarantuje najwyższy poziom abstrakcji, co moim zdaniem daje już wystarczające usprawiedliwienie, by właśnie jego wybrać na akuszera własnych pierwszych, muzycznych kroków.
Tak czy owak, bez względu na podobieństwa czy różnice brzmieniowe (względem kogokolwiek) warto posłuchać tej płyty. Mimo, że jest wrażenie jakoby gdzieś już ktoś kiedyś coś podobnego popełnił – chyba prawem kontrastu odkrywa się w tym graniu świeżość. Może dlatego, że w bardzo brutalnej otoczce rytmicznej zespół osadził dość przestrzenną warstwę gitarową, nie zagęszczając nadmiernie, nie forsując na siłę rozwiązań szybkościowo-łamańcowych na gryfie. Jest w tym pierwiastek myślenia, świadomości muzycznej – a ja takie płyty bardzo lubię. Toteż z czystym jak łza sumieniem mogę i tę wam polecić.
Zespół Sarmat, jak donoszą opoczyńscy ziomale, dobrze zdał egzamin na debiut sceniczny. Czekają ich wkrótce kolejne sprawdziany. Wyrzutnię do błyskawicznego i śmiercionośnego lotu pocisk ten ma już ustawioną. Sprawiają wrażenie takich, co dobrze wiedzą, w którą stronę się wystrzelić. Powodzenia!