„Ida” – film, z którego nagle cała Łódź zrobiła się dumna, zbiera nagrody wszelkich festiwali… Jest nawet szansa na Oscara, bo film dostał nominację. W łódzkim Muzeum Kinematografii już czynna jest wystawa, poświęcona „Idzie” (można tam oglądać nawet Wartburga, rocznik 1965, którym jeździły bohaterki). Są też słyszalne, coraz donośniejsze, głosy sprzeciwu: oto kolejny film, wmawiający światu, że Polacy mordowali Żydów. Zawiązał się komitet postulujący, by do filmu wmontować tablicę, informującą, że za Holokaust Narodu Żydowskiego odpowiedzialne są wyłącznie faszystowskie Niemcy. Jak w wypadku „Pokłosia”: kontekst społeczno-polityczny (w którym „Ida” istnieje, jak każde dzieło sztuki) ma być równie ważny, co artystyczna wartość filmu.
Zacznijmy od tego, że „Ida” to film niezły, ale z pewnością nie genialny. Prezentuje ładne i ciekawe zdjęcia, solidne aktorstwo (zwłaszcza Agata Kulesza i Dawid Ogrodnik przekonują stworzonymi kreacjami), historię opowiedziano z dbałością o realia historyczne. Niewiele jednak dzieje się w sferze scenariusza i dialogów: przedstawiona w filmie historia zakonnicy, odkrywającej swą żydowską tożsamość, dałaby się opowiedzieć formą krótkiego metrażu. I to nawet razem z towarzyszącym jej wątkiem miłosnym. Przemiana bohaterki (rozumiemy, że ulega ona przemianie) zarysowana jest nieczytelnie i mało wiarygodnie. Widz może opuścić kino w przekonaniu, że Ida wyszła z klasztoru wyłącznie po to, by spróbować seksu… A zapewne nie taka była intencja twórców. Interesujące zdjęcia mają chyba wypełniać lukę, jaka wytwarza się w warstwie dialogowej między rozmawiającymi postaciami. Tekstu jest mało, zresztą dialogi fatalnie udźwiękowiono, a efekt takiej sytuacji może być jeden – nuda. Moglibyśmy mnożyć przykłady dzieł kinematografii światowej, w których piękne zdjęcia towarzyszą ciekawej, zgrabnie opowiedzianej, wartkiej historii. „Ida” nie należy do tych dzieł – i trochę pod tym względem przypomina „Milczenie” Bergmana. Tam też jest nudno i rozwlekle, a widz ma delektować się obrazem. No, już widzę jak wobec tego dictum jeżą się włosy na głowach bergmanowskich apologetów: cóż, jeśli nie wypada mówić, że mistrz nakręcił słaby film, nie znaczy to, że nie przydarzyła mu się faktyczna wpadka. Nawiasem, Bergman nakręcił jedynie dwa dobre filmy, oba na początku swej kariery – ale nie wolno o tym głośno mówić, bo to Bergman przecież…
Odnoszę wrażenie, że bardzo podobny efekt spotyka w odbiorze „Idę”: JUŻ nie wypada mówić, że ten film jest słaby. Ani zaprzeczać jakiejkolwiek stronie jego genialności. W przeciwnym razie będziemy oszołomami. I tutaj dotykamy bardzo niebezpiecznego dla krytyki momentu, w którym społeczno-polityczny kontekst dzieła zaczyna przekraczać jego artystyczną wartość. Z „Pokłosiem” też tak było: wszyscy kłócili się o to, czy film jest antypolski, zapominając o jego uniwersalnej wymowie – oraz o tym, że jest to zdecydowanie najlepszy obraz w całym dorobku reżysera, Władysława Pasikowskiego. Boję się, że po pierwsze „Ida” znów ma nas podzielić w Żydowskiej Sprawie (niewykluczone, że komuś na tym zależy), a po drugie merytoryczne rozmowy o tym filmie staną się za chwilę zupełnie nieistotne. Bo przecież nie mogą mylić się szacowne gremia, przyznające rozliczne nagrody. Niestety, czas przyznać, że król jest nagi – nagrody przyznawane są mocno na wyrost. Tym gorzej dla owych gremiów.