Polski metal to dzisiaj nie tylko post-blackowe „dzieci Behemotha”. Jak dawniej, choć pewnie linia podziału już gdzie indziej leży, mamy pod głównym nurtem sceny swój underground. Pochowane, unikające rozgłosu czy stricte handlowej promocji małe firemki, wydają potajemnie to i owo, zupełnie lekceważąc sobie skłonność do rozpowszechniania wiedzy na temat swoich bandów oraz ich wydawnictw. Dlatego na Incertus trafiłem w zasadzie przypadkiem.
P. Wolf, basista i wokalista tej efemerycznej formacji, należy do grona mych zacnych znajomych na FB, dał więc znak, że kawałki zespołu ukazały się na bandcampie. Tam przyjrzałem się formacji bliżej. Tworzy ją trzech muzyków, stuprocentowo zunifikowanych podobnym odczuwaniem metalowego feelingu (każdy z innego miasta, co jak zawsze utrudnia regularne próbowanie). Do Wolfa przyłączył się gitarzysta Nebiros, znany także z Mystic Rites czy Thorns Of Grief. Na perkusji Bartek Dolewski, grający również w Warbell i Dead Mind. Ludzie świadomi, posiadające już sceniczne doświadczenie. No i gościnny klawiszowiec – Dr. Marvin – którego udział w sesji jest niebagatelny… W kredytach także Fiosaiche i Kamil Jakubowski, odpowiedzialni za gitarowe solówki.
Materiał nagrany w kilku miejscach, no i wydany – nakładem Defence Records/Mythrone Promotion, działającej w Krakowie już ponad 20 lat, wyłącznie dla wspierania non-profit kapel metalowych, najczęściej podziemnych. W ich katalogu, poza debiutem Incertus, znaleźć można kilka ciekawych wizytówek: doświadczona Iscariota, Horrorscope, Terrordome, ale też Gnida, Shodan, Deathspawn czy Dira Mortis.
Jest zatem jeszcze duch undergroundu w narodzie, o czym przekonujemy się jednak dopiero w chwili, gdy zaczniemy przekopywać internet ze świadomym zamiarem odkrycia dla siebie takich miejsc. Warto jednak pogrzebać w głęboko podziemnych złożach, bo – jak wiemy – nie wszystko złoto, co się świeci, a prawdziwy blask niekoniecznie świecić musi wyłącznie na powierzchni.
Jest w muzyce Incertus stylistyczny eklektyzm, nie do końca zbieżny z deklarowanym w (nader skromnych) opisach promocyjnych zwykłym połączeniem black i death metalu. Dzieje się tu więcej, choć są momenty, w których zespół niebezpiecznie balansuje obok granicy stylistycznego połączenia dżemu z pasztetem. Ważne, że pilnuje, by tej granicy nie przekroczyć. Czasem słyszę w tym stary Death, Six Feet Under, Napalm Death z „Harmony Corruption” (taaaak, szacunek dla old schoola musi być) – ale momentami też Bal-Sagoth albo Bathory.
Właśnie obecność ducha Quorthona była tym, co do debiutu Incertus przyciągnęło mnie najbardziej: fragmenty takich kompozycji jak „The Return of Darkness and Evil” czy „The Devil Takes Me Away” dają wrażenie brzmieniowego pokrewieństwa ze spuścizną genialnego Szweda. Wymieszane z motoryką klasycznego, starego death metalu oferują też słuchaczowi przyjemne doświadczenie metalowej patyny.
Niby old-school, ale jednak… Pewne elementy tej muzyki, na poziomie kompozycji i aranżacji, nie pozwalają się jednoznacznie zakwalifikować. Tu wracamy do kwestii niecodziennie potraktowanych klawiszy, które albo wzmacniają gęstość riffu masywnym podkładem – albo wybijają się w dziwacznych, momentami solowych partiach, na całkowitą niepodległość. Także stylistyczną, bo granic nie ma tu żadnych: od niby-bachowskich organów „kościelnych” po quasi-jazzowe dysharmonie.
To dobry zamysł, bo dzięki niemu płyta wymyka się sztampie. Dysonanse klawiszowe nie są robione „od czapy”, z rozmysłem zaś tkają, z warstwą gitarową, misterną siatkę anty-melodyjnych kontrapunktów. Pytanie brzmi, czy fanom będzie to odpowiadało, bo na skutek owych wstawek metalowy walec musi czasem zwolnić albo zastopować. Wczuwamy się, przytupujemy – aż tu nagle, zza rogu, maszyny stop i włączają się jakieś dziwactwa. Dla mnie to jednak walor, a przynajmniej dowód na podejmowanie przez twórców wysiłku kompozytorskiego myślenia. Coś się w tej muzyce dzieje, nie słychać wyłącznie sekcji rytmicznej z bulgoczącym growlem.
Muzycznie album ten można podzielić (choć niedokładnie) na połowę, z której cztery kompozycje wydają mi się lepsze. Trzecia na albumie – oraz od piątej do końca. To samo dotyczy sfery produkcji, utwory umieszczone dalej na płycie zdają się być dokładniej zmiksowane, a przynajmniej potraktowane na stole mikserskim z większą dbałością, o rzeźbę i o masę.
W pierwszych numerach razi mnie kląskający bas, zbyt nachalnie przepychający się na front zespołu. Są to też w mojej ocenie kompozycje najmniej interesujące muzycznie, najbardziej zalatujące black metalem w prymitywnej, garażowej odmianie. W nich też słychać pewne braki w zgraniu zespołu, najpewniej wynikające z dzielących muzyków odległości. Im zatem dalej w las, tym lepiej – w przypadku omawianej płyty.
Generalnie należy się zaś Incertusowi mocna czwórka. Za odwagę w łączeniu wpływów i pomysłów, za nowatorskie podejście do grania (na kilku płaszczyznach) – oraz za podtrzymywanie ducha Starych Bogów. Dla mnie, co przyznaję z pokorą, każdy band, w którym zamiłowanie do Bathory będzie jakoś słyszalne, zasługiwać będzie przynajmniej na zwrócenie życzliwej uwagi. Widocznie na stare lata recenzencką czujność zakłócają mi sentymenty.