O projekcie SCALD, czyli genialny Maciek w Belfaście

Maciej Pasiński jest genialnym kompozytorem. Może taka enuncjacja pachnie zadęciem, a samego twórcę wprawi w zakłopotanie, ale postawiony na początku tej recenzji wniosek ma swoje głębokie uzasadnienie. Dlaczego? Przeczytajcie.

Gdy tylko, po mniej więcej dekadzie niezwykle obiecującej kariery, rozpadł się w Opolu zespół SIRRAH, jeden z liderów kapeli – Maciek Pasiński – wyjechał za granicę. Znalazł swój dom, pracę i rodzinę w irlandzkim Belfaście. Tam od wielu już lat żyje i pisze muzykę.

Maciek jak wielu z nas nie może wykorzystywać pełni swego czasu na komponowanie. Pracuje, wychowuje z żoną dzieciaki, prowadzi tzw. normalne życie. Gdy natomiast w nocy młodzież idzie już spać, Maciej schodzi do piwnicy wybudowanego w Belfaście domu – i działa. Pisze, tworzy, gra, śpiewa, komponuje, nagrywa. Tak codziennie po kilka godzin. Sypia niewiele, ale nie ma wielkiego wyboru: gdyby wybierał sen, nie byłoby muzyki.

Maciek od czasów SIRRAH ofiarował światu mnóstwo niezwykłych dźwięków, generowanych w różnych odsłonach z rozmaitymi projektami. Od THE MAN CALLED TEA do dzisiejszego QIP, znanego dobrze fanom progresywnego metalu, szykującego się właśnie do opublikowania w sieci drugiej płyty.

Niemniej, potężne składowisko pomysłów, emocji i energii, jakie drzemie (niczym lawa pod powierzchnią wulkanu) wewnątrz Maćkowej czaszki, musi co jakiś czas znaleźć ujście w postaci kolejnych erupcji. SCALD jest następnym projektem, w którym Maciek pozyskał szansę na realizację swych dźwiękowych wizji. Ten niezwykły twór, de facto projekt solowy, w którym jedynie teksty są autorstwa innej osoby, znów – jak wszystkie Maćkowe opusy – wpisuje się w katalog najciekawszych pozycji tzw. nowoczesnej muzyki metalowej mijającego roku.

SCALD to efekt inspiracji, jaką Maciek znalazł w tekstach Petera Dempseya, kolegi z Belfastu, osoby aktywnej w tamtejszym undergroundzie artystycznym. Teksty są jakby żywą kontynuacją opowieści znanej dzięki twórcom filmowej serii „Alien”. Jakieś niezwykle skomplikowane formy pozaziemskiego życia, kosmiczne robale, działające w zawiłych względem siebie relacjach i powiązaniach… Całe pandemonium tych stworów przewija nam się w kolejnych lirykach, ale i utworach Macka, jakby dopisanych nutami do warstwy tekstowej oraz tytułowanych nazwami gatunkowymi wszystkich tych obmierzłych kreatur spoza ziemskiej galaktyki. A raczej Vermimonium – albo Vermagedon, jak zresztą zatytułowany jest utwór kończący płytę pt.: „Regius I”, którą Maciek przedstawia nam za pośrednictwem serwisu Bandcamp.

Jak mogą brzmieć kawałki dedykowane stworom kosmicznym? Jako się rzekło, kosmicznie. Maciek ma swój niepodrabialny styl, a własne, domowe instrumentarium wzbogacił o – przez lata opracowywane – brzmienie, oparte na wycyzelowanym wielokrotnymi poszukiwaniami płaszczu efektowym. Cyfrowe rozszerzenia brzmień, „wysuszone” bębny, gitary – jakby od razu doklejone do cybernetycznych klawiszy, chóry, wreszcie niepowtarzalny, growlujący wokal Maćka… To wszystko działało do tej pory, działa i tutaj, choć SCALD ma być z założenia projektem mniej gitarowym. Jak mówi sam twórca, będzie rozwijał się w kierunku elektroniki i bardziej konceptualnego opowiadania dźwiękową przestrzenią. Jeśli chcecie sprawdzić zalążki tej przyszłości, na bandcampowej stronie płyty „Regius I” są już trzy singlowe fragmenty drugiego albumu, jaki ma w całości pojawić się niebawem. Tak, jakby Maciek jeszcze przez kilka najbliższych lat nie zamierzał w ogóle kłaść się spać.

Mam zaszczyt nazywać Macieja Pasińskiego swym przyjacielem. Wiele godzin przegadaliśmy jeszcze za starych, sirrahowo-smarkowych czasów. Teraz bywa, że też trochę przez Messenger pogadamy, choć obowiązki po jednej i drugiej stronie mocno nam tę możliwość przycięły. Ale nigdy nie stracę podziwu, jaki zawsze żywiłem (i żywię) do Maćkowych kompetencji muzycznych. Jest jak polski Devin Townsend, nieskończony w swym potencjale i wielościach oblicza, bardzo zimny, awangardowo-metalowy – a jednocześnie świadomy, otwarty na wielość muzycznych orientacji. Łapczywie czerpiący nowości z każdej strony muzycznego krajobrazu, a przy tym rozpoznawalny, wierny swej stylistyce. No i w przeciwieństwie do Devina zdrowy psychicznie, choć sam twierdzi, że to wcale nie takie oczywiste, hehe…

Projekty Maćka zasługują na poznanie, refleksję, kontemplację. Trzeba wejść w świat jego muzyki by w pełni ją rozpoznawać i dać się nią natchnąć. Tworzy alternatywne, kosmiczne światy, z których powrót po zdjęciu słuchawek to jak pozbycie się z głowy wirtualnego hełmu. To wielki talent, którego potencjał stanowczo powinien być mocniej wykorzystany przez świat fanów muzyki, nie tylko metalowej.

Posłuchajcie więc debiutu SCALD TUTAJ. Dajcie sobie czas, wolną chwilę na jego dokładne poznanie. Ta muzyka nie wejdzie w Was przy porannej kawie: osobiście przyjmuję jej dawki w rzadkich chwilach całkowitego uwolnienia od spraw zewnętrznych. Jak już będziecie na Bandcampie, sprawdźcie też QIP, o ile uchował się jeszcze ktoś, kto dotąd tego nie zrobił. Naprawdę, warto dać się zainfekować wirusem Maćkowej twórczości. Niech nasz genialny, polski metalowy kompozytor na emigracji zdobędzie estymę, na jaką od lat zasługuje.

O debiucie grupy Sarmat, czyli broń masowego rażenia

Niezwykły zasięg mają czasem produkcje naszych nowych kapel metalowych. Młodziaki atakują znienacka, wydają płytę – a nagle okazuje się, że dzięki dobrze zorganizowanej dystrybucji ich debiut staje się znany fanom na całym świecie, choć w Polsce jeszcze banda stawia pierwsze kroki. Tak jest w przypadku grupy Sarmat, powstałej trzy lata temu jakby z niczego, a dziś w dość szybkim tempie podbijającej coraz szersze undergroundowe kręgi zagranicą. Warto przyjrzeć się bliżej temu fenomenowi.

Sarmat wydał swój debiutancki album „RS-28” własnym sumptem, w obecnym (2021) roku kalendarzowym. Szerować album na świecie pomagają jednak liczne i silne marki promocyjne, a dostarczony na podziemny rynek krążek tak się widać spodobał rozlicznym decydentom, że ma zapewnione distro na każdym chyba kontynencie. Będzie więc strzał z wysokiego progu, bo o tym, by zacząć muzyczną drogę od zdobycia aż tak szerokiej platformy dotarcia marzy chyba każdy zespół świata.

Zainteresowałem się personaliami, bo sędziwy wiek (czyli praktyczna znajomość z każdym, kto w ciągu minionych 30 lat zagrał w tym kraju cokolwiek ostrego) od razu nakazał mi szperanie w poszukiwaniu znajomych. Czytam skład: na gitarach Daniel Szymanowicz i Krzysztof Kopczeński, na wokalu Łukasz Kobusiński. Oto tercet założycielski odpowiedzialny za powstanie płyty: bardzo mi miło, nie znam. Panowie, jak widać na fotkach, nie całkiem młodzi wiekiem, hehe, ale o staż trzeba będzie dopiero powalczyć. Szukam dalej informacji o procesie rozwojowym – napotykam perkusistę Krzysztofa „Desecrate” Szałkowskiego (no, nareszcie znajoma morda, cześć Brachu!) oraz basistę Pawła „Kornela” Korneluka. Może będę miał zaszczyt w przyszłości, dzień dobry.

Generalnie więc dwóch kolegów gitarzystów złożyło do kupy materiał, wzięło wokalistę oraz do sekcji rytmicznej muzyków sesyjnych i nagrało płytę (zaraz wyjaśnię, gdzie i z kim). Następnie band zaczął poszerzać się w chwili zaangażowania sekcji na stałe: wiadomo, że debiut koncertowy zaliczyli niedawno w Opocznie, a wcześniej znaleźli się nawet jako support w zestawie Azarath, Infernal War, In Twilight’s Embrace podczas zaplanowanej na wrzesień imprezy pod hasłem „Desecration Festival” w Progresji. Wprawdzie impreza, jak wiele innych tej jesieni, została przełożona na kolejny termin – ale widać już wyraźnie, jak duże wsparcie generuje dla swej marki Sarmat, niemalże od chwili swojego narodzenia.

Czymże zatem jest ten samorodek, przyciągający tuż po wykopaniu natychmiastową, łapczywą uwagę tak wielu gremiów? Logo kapeli i tytuł debiutanckiego albumu łączą się w merytoryczną całość jako nazwa nowoczesnego pocisku nuklearnego rodem z Rosji. „Sarmata”, znany też jako „Satan 2” ma tę cudowną właściwość, że jak się go wystrzeli a on spadnie, to za jednym zamachem likwiduje chyba z połowę ludzkiej populacji. Taka współczesna, ruska wersja przycisku „Acme” z amerykańskich kreskówek. Panowie dość szczegółowo przeanalizowali zasady działania tego robaczka, jak również (w tekstach na płycie) pozwolili sobie na dosadną wykładnię tego, jaki efekt na Ziemi spowodowałoby jego użycie.

Okładka też jakaś taka antywojenna, grzyby atomowe i postaci w maskach, jak na Dezerterze, Nuclear Assault albo pierwszym (tfu!) Megadeth. Generalnie mało to wszystko piekielne jak na kapelę serwującą słuchaczom mieszankę brutalnego death i black metalu. Ale chyba tak właśnie ma być: różni artyści, pod wpływem napierającej współczesności, coraz częściej ukazują nam, że znacznie więcej prawdziwego zła tkwi w samym człowieku, niźli w jego diabelskiej personifikacji z ogonem i rogami. To brutalne zło aż zieje z dźwięków Sarmat – bo chyba najwyższy już czas, by ten długi opis przyległości zamienić wreszcie na rozmowę o samej muzyce.

A ta jest bardzo ostra, brutalna, zimna, by nie powiedzieć – sterylna. Ale także niezbyt połamana, bo riffy gitarowe, choć ewidentnie w nurcie black/brutal death, nie rażą tutaj nadmierną „technologią”. Nie słychać śladów Suffocation – bardziej, choć walą blasty, wyczuwam tu chłód greckiej stylistyki, trochę a la Septic Flesh. Czyli w sumie dość proste patenty na riff, marszowość, trochę orientu, raczej melodyjne solówki. I taka specyficzna, automatyczna niemal, transowość tego wszystkiego w generalnym odbiorze.

Największy walor tej płyty stanowi jednak produkcja. Gdyby nie brzmienie, o to jestem w stanie się założyć, album aż tak nie błyszczałby na wszystkie strony, budząc swym blaskiem wszechobecne zainteresowanie. O tę sferę postarał się nie kto inny, tylko Arek „Malta” Malczewski, w swoim warszawskim piekłochronie smażąc potajemnie kolejną z serii płyt – pomiotów diabelskich. Nie wiem, jaką mu chłopaki zapewnili motywację, ale brzmienie jest – światowe, po prostu. Jakby ściągnąć płaszcz efektowy z miksów sesji do „Evangelion” (wiadomo kogo) i dorzucić jeszcze do pieca skrajnie wyciągnięty w górę mastering.

Jest grzmot! Niestety, ten walor brzmieniowy, plus kilka patentów ewidentnie spod palców nadwornego akustyka Behemoth będzie odciskać się piętnem na pierwszych recenzjach debiutu Sarmat. Czytałem już kilka z nich, koledzy krytycy dość zgodnie to odczytują. Musiało tak jednak się stać, bo jeśli Malta ma robić płytę, używając do tego celu swojego najlepszego arsenału (doświadczeń i gratów) to gdzieś z tła efekt jego wcześniejszych dokonań nieuchronnie będzie się przebijał. Niemniej wiadomo, że Malta gwarantuje najwyższy poziom abstrakcji, co moim zdaniem daje już wystarczające usprawiedliwienie, by właśnie jego wybrać na akuszera własnych pierwszych, muzycznych kroków.

Tak czy owak, bez względu na podobieństwa czy różnice brzmieniowe (względem kogokolwiek) warto posłuchać tej płyty. Mimo, że jest wrażenie jakoby gdzieś już ktoś kiedyś coś podobnego popełnił – chyba prawem kontrastu odkrywa się w tym graniu świeżość. Może dlatego, że w bardzo brutalnej otoczce rytmicznej zespół osadził dość przestrzenną warstwę gitarową, nie zagęszczając nadmiernie, nie forsując na siłę rozwiązań szybkościowo-łamańcowych na gryfie. Jest w tym pierwiastek myślenia, świadomości muzycznej – a ja takie płyty bardzo lubię. Toteż z czystym jak łza sumieniem mogę i tę wam polecić.

Zespół Sarmat, jak donoszą opoczyńscy ziomale, dobrze zdał egzamin na debiut sceniczny. Czekają ich wkrótce kolejne sprawdziany. Wyrzutnię do błyskawicznego i śmiercionośnego lotu pocisk ten ma już ustawioną. Sprawiają wrażenie takich, co dobrze wiedzą, w którą stronę się wystrzelić. Powodzenia!

O zespole Incertus, czyli polski underground ma się dobrze

Polski metal to dzisiaj nie tylko post-blackowe „dzieci Behemotha”. Jak dawniej, choć pewnie linia podziału już gdzie indziej leży, mamy pod głównym nurtem sceny swój underground. Pochowane, unikające rozgłosu czy stricte handlowej promocji małe firemki, wydają potajemnie to i owo, zupełnie lekceważąc sobie skłonność do rozpowszechniania wiedzy na temat swoich bandów oraz ich wydawnictw. Dlatego na Incertus trafiłem w zasadzie przypadkiem.

P. Wolf, basista i wokalista tej efemerycznej formacji, należy do grona mych zacnych znajomych na FB, dał więc znak, że kawałki zespołu ukazały się na bandcampie. Tam przyjrzałem się formacji bliżej. Tworzy ją trzech muzyków, stuprocentowo zunifikowanych podobnym odczuwaniem metalowego feelingu (każdy z innego miasta, co jak zawsze utrudnia regularne próbowanie). Do Wolfa przyłączył się gitarzysta Nebiros, znany także z Mystic Rites czy Thorns Of Grief. Na perkusji Bartek Dolewski, grający również w Warbell i Dead Mind. Ludzie świadomi, posiadające już sceniczne doświadczenie. No i gościnny klawiszowiec – Dr. Marvin – którego udział w sesji jest niebagatelny… W kredytach także Fiosaiche i Kamil Jakubowski, odpowiedzialni za gitarowe solówki.

Materiał nagrany w kilku miejscach, no i wydany – nakładem Defence Records/Mythrone Promotion, działającej w Krakowie już ponad 20 lat, wyłącznie dla wspierania non-profit kapel metalowych, najczęściej podziemnych. W ich katalogu, poza debiutem Incertus, znaleźć można kilka ciekawych wizytówek: doświadczona Iscariota, Horrorscope, Terrordome, ale też Gnida, Shodan, Deathspawn czy Dira Mortis.

Jest zatem jeszcze duch undergroundu w narodzie, o czym przekonujemy się jednak dopiero w chwili, gdy zaczniemy przekopywać internet ze świadomym zamiarem odkrycia dla siebie takich miejsc. Warto jednak pogrzebać w głęboko podziemnych złożach, bo – jak wiemy – nie wszystko złoto, co się świeci, a prawdziwy blask niekoniecznie świecić musi wyłącznie na powierzchni.

Jest w muzyce Incertus stylistyczny eklektyzm, nie do końca zbieżny z deklarowanym w (nader skromnych) opisach promocyjnych zwykłym połączeniem black i death metalu. Dzieje się tu więcej, choć są momenty, w których zespół niebezpiecznie balansuje obok granicy stylistycznego połączenia dżemu z pasztetem. Ważne, że pilnuje, by tej granicy nie przekroczyć. Czasem słyszę w tym stary Death, Six Feet Under, Napalm Death z „Harmony Corruption” (taaaak, szacunek dla old schoola musi być) – ale momentami też Bal-Sagoth albo Bathory.

Właśnie obecność ducha Quorthona była tym, co do debiutu Incertus przyciągnęło mnie najbardziej: fragmenty takich kompozycji jak „The Return of Darkness and Evil” czy „The Devil Takes Me Away” dają wrażenie brzmieniowego pokrewieństwa ze spuścizną genialnego Szweda. Wymieszane z motoryką klasycznego, starego death metalu oferują też słuchaczowi przyjemne doświadczenie metalowej patyny.

Niby old-school, ale jednak… Pewne elementy tej muzyki, na poziomie kompozycji i aranżacji, nie pozwalają się jednoznacznie zakwalifikować. Tu wracamy do kwestii niecodziennie potraktowanych klawiszy, które albo wzmacniają gęstość riffu masywnym podkładem – albo wybijają się w dziwacznych, momentami solowych partiach, na całkowitą niepodległość. Także stylistyczną, bo granic nie ma tu żadnych: od niby-bachowskich organów „kościelnych” po quasi-jazzowe dysharmonie.

To dobry zamysł, bo dzięki niemu płyta wymyka się sztampie. Dysonanse klawiszowe nie są robione „od czapy”, z rozmysłem zaś tkają, z warstwą gitarową, misterną siatkę anty-melodyjnych kontrapunktów. Pytanie brzmi, czy fanom będzie to odpowiadało, bo na skutek owych wstawek metalowy walec musi czasem zwolnić albo zastopować. Wczuwamy się, przytupujemy – aż tu nagle, zza rogu, maszyny stop i włączają się jakieś dziwactwa. Dla mnie to jednak walor, a przynajmniej dowód na podejmowanie przez twórców wysiłku kompozytorskiego myślenia. Coś się w tej muzyce dzieje, nie słychać wyłącznie sekcji rytmicznej z bulgoczącym growlem.

Muzycznie album ten można podzielić (choć niedokładnie) na połowę, z której cztery kompozycje wydają mi się lepsze. Trzecia na albumie – oraz od piątej do końca. To samo dotyczy sfery produkcji, utwory umieszczone dalej na płycie zdają się być dokładniej zmiksowane, a przynajmniej potraktowane na stole mikserskim z większą dbałością, o rzeźbę i o masę.

W pierwszych numerach razi mnie kląskający bas, zbyt nachalnie przepychający się na front zespołu. Są to też w mojej ocenie kompozycje najmniej interesujące muzycznie, najbardziej zalatujące black metalem w prymitywnej, garażowej odmianie. W nich też słychać pewne braki w zgraniu zespołu, najpewniej wynikające z dzielących muzyków odległości. Im zatem dalej w las, tym lepiej – w przypadku omawianej płyty.

Generalnie należy się zaś Incertusowi mocna czwórka. Za odwagę w łączeniu wpływów i pomysłów, za nowatorskie podejście do grania (na kilku płaszczyznach) – oraz za podtrzymywanie ducha Starych Bogów. Dla mnie, co przyznaję z pokorą, każdy band, w którym zamiłowanie do Bathory będzie jakoś słyszalne, zasługiwać będzie przynajmniej na zwrócenie życzliwej uwagi. Widocznie na stare lata recenzencką czujność zakłócają mi sentymenty.

O kłopotach Widzewa, czyli jak przerwać zaklęty krąg

Widzew przegrał swą walkę i nie zagra w Ekstraklasie. Niektórzy pytają: ale po co nam to ? Pchać się, tą furą piłkarskiego szrotu, na krajowe salony, żeby zaraz z nich wylecieć? Odpowiadam: jestem kibicem Widzewa, dlatego interesuje mnie plan maksimum. Sukces sportowy, awans jak najwyżej – i możliwie szybki powrót nie tylko do krajowej czołówki, ale na salony piłkarskiej Europy. Mamy grać z najlepszymi. Tu jest Widzew!

Niemożliwe? Tak samo mówili oponenci prezesa Ludwika Sobolewskiego, a później drugiego Wielkiego Widzewa lat 90-tych. Jest to nie tylko możliwe, ale i koniecznie potrzebne. Tak wielka sportowa marka, dziś niebezpiecznie (z każdym rokiem mocniej) trwoniąca swój potencjał, nie ma prawa się zmarnować. Na jej odbudowie i pełnym wykorzystaniu powinno zależeć wielu beneficjentom.

Poniższy tekst będzie próbą odpowiedzi na kilka pytań, związanych z teraźniejszością i przyszłością mego ukochanego klubu. Będzie też pobieżną analizą szans na to, by Widzew – jeśli tylko uda się powiązać w całość energię wszystkich sił żywotnie zainteresowanych tym powrotem – znów brylował na piłkarskich salonach. Przyjrzyjmy się wobec tego, komu powinno na tym zależeć i jakie wspólne działania powinny zaistnieć, by cel został osiągnięty.

Kibice

Oni są prawdziwym fenomenem. Byli w stanie, gdy nie było już nic, stanąć obok siebie, zjednoczyć swe siły – i podnieść klub z totalnego gruzowiska. Przez kilka ostatnich lat to właśnie oni, wykupując na każdy kolejny sezon komplet karnetów (a fakt ten zauważają media sportowe całego świata) de facto podtrzymują Widzew przy życiu. Nie mam pojęcia, czy tak samo zrobiliby np. „socios” Barcelony, gdyby ich klub znalazł się na dnie, zaliczając pewnego dnia spektakularne bankructwo. Nie sprawdzimy tego, bo tłuste koty, jakimi są największe kluby europejskie, mają wprawdzie wiernych, licznych i oddanych kibiców na całym świecie – ale nigdy nie znalazły się w podobnej sytuacji. Wyjątki z drugiego rzędu, degradacje jak np. Glasgow Rangers czy Fiorentiny, tylko potwierdzają regułę.

Przeczytałem gdzieś, że kibice Widzewa po prostu dobrze czują się ze sobą. Te osiemnaście tysięcy, zasiadające co dwa tygodnie na trybunach swojego stadionu – i ci niepoliczeni, którzy (choć często na dalekiej emigracji) są równie ważną częścią Widzewskiej Rodziny. Bo faktycznie, coś z niemal rodzinnych więzi wytwarza się między nami. W życiu prywatnym też znacznie łatwiej jest załatwić każdą sprawę, gdy po drugiej stronie stoi Widzewski „kumpel po szalu”. Myślę, że zarówno oszałamiające (jak na polskie warunki) piłkarskie sukcesy drużyny przed laty jak i trauma upadku ostatnich sezonów, dodatkowo tę miłość do barw cementują. Słynny „widzewski charakter” istnieje naprawdę, jest nie tylko odzwierciedleniem zadziornej postawy graczy na murawie, ale też czynnikiem spajającym kibiców poza stadionem.

Oczywistym faktem jest natomiast, że w każdym klubie sportowym kibiców łączy ze sobą miłość do tych samych barw – a wszystko pozostałe różni ich od siebie. Inne są potrzeby trzydziestoletniego ojca, który chce w weekend zabrać na trybuny swoich synów, by razem z nimi pokibicować w sektorze rodzinnym. Inaczej łączy się z klubem biznesmen, wykupujący co rok miejsca w loży VIP. A jeszcze inaczej gangster, który używać będzie barw klubowych jako zasłony do swej przestępczej działalności.

Niezwykle trudne jest rozszyfrowanie prawdziwych intencji poszczególnych grup osób, deklarujących swą miłość do barw klubowych. Inaczej – nie sposób rozróżnić, kto jest ten dobry. A kto zły: jedynie udający kogoś innego, nastawiony jednakże na różnego rodzaju zyski, płynące z faktu aktywnego udziału w kibicowskiej społeczności.

Odrzućmy na bok patologiczną subkulturę (walki bojówek, handel narkotykami, organizowanie grup przestępczych) – tym, na całym świecie, zajmuje się Policja. Skupmy się na innym podziale. Wyróżnijmy tzw. zwykłych kibiców, którzy wspierają klub poprzez zakupy karnetów i tego, co nazwalibyśmy „merchandise ” (czyli materiałów pamiątkowych i usług, przez klub udostępnianych). A także tzw. kibiców specjalnych – którzy, dysponując dużymi możliwościami finansowymi, angażują się w klub przy udziale własnej, niebagatelnej gotówki. Oraz różnego rodzaju wpływów, jakie posiadają.

Taka bowiem sytuacja ma od kilku lat miejsce w Widzewie. Klub odzyskał równowagę, bo kilkunastu najbogatszych fanów stworzyło podwaliny życia tej marki – od zera. Stowarzyszenie Reaktywacja Tradycji Sportowych było jedyną szansą na Widzew. I sprawdzało się dobrze, jako alians kilku zamożniejszych podmiotów sponsorskich, na poziomie lig regionalnych. Od co najmniej roku, gdy w bardzo podejrzanej atmosferze (jakby w ogóle nie było takiej woli) klub awansował na zaplecze Ekstraklasy, podziały w tej grupie są coraz bardziej widoczne.

Klubem wszak zarządza wciąż to samo Stowarzyszenie, ale zawirowania personalne i organizacyjne (zwalniani kolejni prezesi, brak transparentności w polityce finansowej, trudne do racjonalnego wyjaśnienia decyzje transferowe i sportowe przestoje w kluczowych momentach rozgrywek) sprawiają, że Widzew – zamiast piąć się w górę – coraz mocniej grzęźnie we własnoręcznie pogłębianym bagnie…

Staje się jasne, że czas Stowarzyszenia dobiega końca, że na tym poziomie nie da się już zarządzać marką przy pomocy grupy zamożnych sympatyków. Potrzebny jest inwestor: uczciwy, zorientowany na długofalową strategię właściciel, który poprowadzi klub o tej marce na pozycje najlepszych piłkarskich brandów europejskich.

Kluczowe dla Widzewa pytanie brzmi: jak sprawić, by Stowarzyszenie oddało władzę oraz jak znaleźć inwestora, który nie będzie zainteresowany doraźnym wyssaniem kapitału – i porzuceniem klubu z jeszcze bardziej nadwątloną renomą, po sezonie lub dwóch tego wysysania.

Stowarzyszenie

Reaktywacja Tradycji Sportowych istnieje od 2015 roku. To dwudziestu trzech ludzi – biznesmenów, prawników (komornicy, notariusze), polityków różnych szczebli, przedstawicieli kadry zarządzającej. Z reguły są to osoby niezwykle skryte, chroniące swą prywatność, unikające pokazywania się publicznie.

To wydaje się szczególnie groźne, bo przy obowiązującej konstrukcji prawnej zarządzania klubem wszystkie decyzje strategiczne – jak wybór zarządu, zatwierdzanie klubowego budżetu – podejmowane są przez większościowe głosowanie. Z tego, co w postaci strzępków informacji dociera do przeciętnego kibica wynika, że podczas obrad Stowarzyszenia rzadko kiedy panuje zgoda czy jednomyślność.

Może to sugerować wniosek, że przynajmniej pewna część osób, zasiadających w Stowarzyszeniu, kieruje się w tej działalności raczej własnym interesem z wykorzystaniem klubowej marki, aniżeli sportowym dobrem Widzewa. W każdym razie członkowie SRTS nie robią nic, by ten zamglony wizerunek poprawić: polityka informacyjna ani wizerunkowa stuprocentowego właściciela marki Widzew Łódź nie dają szans na rzetelne przedstawienie opinii publicznej całej prawdy o tym, co tak naprawdę w tym gronie się dzieje.

Obecne są jedynie spekulacje, jakoby kilku różnych, zwaśnionych, najmocniejszych graczy Stowarzyszenia toczyło ze sobą regularną wojnę o władzę i wpływy w klubie. Stąd ponoć mają się brać kłopoty z jednomyślnym głosowaniem. Stąd także niepokojące niejasności w zakresie rozliczania klubowego budżetu. Gdy na początku roku ujawniono informację, jakoby początkowo bezpieczny stan klubowej kasy uległ nagłej zapaści, nikt tak naprawdę nie wyjaśnił, skąd wzięły się niewytłumaczalne braki finansowe, które – według wcześniejszych zapewnień – miały nigdy nie nastąpić.

Wizerunek SRTS jest więc obecnie fatalny. Trzeba docenić wielką rolę, jaką zamożni kibice odegrali dla prawdziwej reaktywacji klubu. Obecnie jednak, po kilkuletnim serialu dziwnych zmian na fotelu prezesa klubu, innych zagadkowych roszad personalnych oraz niewytłumaczalnych zdrowym rozsądkiem spadków sportowej formy drużyny, czas domagać się od Stowarzyszenia jednoznacznego oczyszczenia atmosfery.

Najprościej – i dla klubu najkorzystniej – byłoby osiągnąć to przez abdykację: należy jak najszybciej sprzedać akcje klubu wiarygodnemu inwestorowi. Stowarzyszenie podało zresztą do wiadomości publicznej wolę podjęcia takiej decyzji. Oraz fakt prowadzenia negocjacji z trzema potencjalnymi nabywcami. Nie dowiemy się, bo rozmowy na tym poziomie są chronione określonymi procedurami, czy faktycznie nikt z trzech zainteresowanych nie przedstawił godziwej oferty – czy może niektórzy spośród członków Stowarzyszenia celowo zablokowali rozmowy, by nie doprowadzić do utraty swych wpływów na zarządzanie dalej marką Widzewa.

Aby więc nie dopuścić do dalszego szerzenia się tak szkodliwych dywagacji, Stowarzyszenie RTS powinno zachować się odpowiednio. Dawni dżentelmeni mawiali coś o męskiej godności i honorze. A takie wartości każdemu kibicowi Widzewa zawsze są szczególnie bliskie.

Zbigniew Boniek

Nie trzeba tłumaczyć, że dla historii Widzewa to postać szczególnie ważna. I wydaje się, że dziś klubowi potrzebna. Wprawdzie adwersarze od dawna zarzucają wiceprezesowi UEFA zimne, biznesowe wyrachowanie i „kręcenie własnych lodów” wokół Widzewa. W blogosferze prym wodzi w tej krytyce Mirosław Tłokiński, z którym przecież Zbigniew Boniek mimo różnicy charakterów tak wspaniale uzupełniał się na boisku…

Nie wnikam w powody wzajemnej awersji panów, obydwaj zasługują też na jednakowy szacunek każdego kibica. Ale w obecnej sytuacji nie widać poza Bońkiem osoby, która miałaby większe możliwości, kontakty, pozycję w piłkarskim świecie, by stać się równie skutecznym ambasadorem marki Widzew. Tylko on jest w stanie temu środowisku przypominać, ile tak naprawdę kiedyś znaczył ten klub – tak, by ktoś zechciał zatrzymać się i posłuchać. A w efekcie: zainwestować. Takie pieniądze, które wreszcie wyprowadziłyby Widzew Łódź na właściwą prostą.

Nawet gdyby taka działalność Bońka miała faktycznie oznaczać dla niego wymierne korzyści finansowe, owe „kręcenie lodów” przy Widzewie, ja zapytam – dlaczego nie? Jeśli miała by to być cena, jaką klub zapłaci za pozyskanie wiarygodnego, poważnego inwestora, zdecydowanie warto ją ponieść. Powierzenie Bońkowi tej „misji” miałoby kilka korzystnych aspektów. Po pierwsze: gwarancję solidności, pewności potencjalnego nabywcy klubu (zakładam, że mowa o właścicielu z zagranicy). Po drugie: poziom i wysokość wkładu finansowego w zespół. Po trzecie: znakomitą promocję w sportowym świecie , jaką miałoby działanie wiceprezesa UEFA na rzecz własnej, piłkarskiej macierzy.

Miasto Łódź

Istnieją tylko trzy marki, które stanowią wymierną wartość wizerunkową i promocyjną dla Łodzi. Miasto, które nie ma ani morza, ani gór, jezior, czy interesujących zabytków (dramatycznie natomiast potrzebuje kapitału) dysponuje trzema poważnymi argumentami, dającymi Łodzi jakąkolwiek rozpoznawalność poza Polską.

Te wartości to – Szkoła Filmowa, Manufaktura oraz RTS Widzew Łódź. Pierwszy brand jest najbardziej szlachetny, ale też elitarny, a nie masowy. Szkoła nie potrzebuje Miasta, promuje się sama (Miasto od lat nie ma żadnego pomysłu, by wejść z uczelnią we współpracę promocyjną i wreszcie skorzystać z faktu, że ma u siebie to kultowe dla filmowców miejsce). Druga to własność prywatna i choć świetnie pracuje na własny wizerunek w skali światowej (oraz dość hojnie dzieli się z Miastem swoimi rezultatami) – nie może być przez Łódź w pełni zawłaszczana wizerunkowo. Łódź zresztą jest na Manufakturę obrażona za jej sukces.

Jedyną marką, promocyjnym magnesem, dzięki któremu Miasto miałoby szansę na istotne zdobycze wizerunkowe, jest Widzew. Gdyby wszedł do klubu potężny inwestor i zaczął rozwijać długoletni, strategiczny plan rozwoju marki, nie umiem nawet ocenić, jak wielkie korzyści dla lokalnej gospodarki ten fakt mógłby przynieść. Poczynając od zwykłej reklamy miasta w świecie (o to już wcześniej starali się sami kibice, bijąc karnetowe rekordy) – poprzez ożywienie turystyki sportowej w momencie wejścia Widzewa na poziom rozgrywek pucharowych, a skończywszy na branżach towarzyszących, jakie zaczęłyby się rozwijać w chwili międzynarodowej ekspansji marki.

Łódź jest doskonale przygotowana do przyjęcia zagranicznego kapitału. A także zagranicznego, eventowego turysty w dużej ilości. Ma prawie kompletną, domkniętą infrastrukturę transportową. Ma świetny punkt startowy do rozwoju infrastruktury turystyczno-rozrywkowej (puby na Piotrkowskiej tylko czekają na hossę po pandemii). Tylko jakoś nie ma ani poważnego kapitału, ani turystyki wydarzeniowej. No, to chyba pora zacząć coś w tym kierunku robić.

Bogaty Widzew w piłkarskiej Europie – to właśnie byłby pomysł na Łódź w zapaści, którą Miasto wciąż przechodzi po upadku przemysłu włókienniczego.

Nie można Miasta jednoznacznie krytykować: w ciężkiej dla klubu chwili stanęło na wysokości zadania, przejmując własność stadionu wraz z kosztami utrzymania obiektu. Pozwoliło też Widzewowi na względną samodzielność w obrębie tej historycznej tkanki klubowej… Niemniej, w chwili znalezienia inwestora, którego oczywistym celem byłoby zarówno przejęcie na własność obiektów klubowych jak i budowa solidnej bazy sportowo-szkoleniowej, zadaniem Miasta byłoby płynne udostępnienie takiej możliwości nabywcy.

Zresztą, skoro Miasto – potrzebując pieniędzy – tak chętnie wyprzedaje deweloperom tereny po likwidowanych parkingach dla mieszkańców osiedli, pobranie sutej wpłaty do miejskiej kasy za odsprzedane Widzewowi tereny i obiekty nie powinno stanowić kłopotu, prawda?

Widzę zatem alians władz Miasta i przedstawicieli klubowego Stowarzyszenia, angażujących wspólnie autorytet Zbigniewa Bońka w procesie poszukiwania inwestora dla Widzewa – a następnie stworzenie przez obie strony odpowiednich warunków i ułatwień nowemu właścicielowi – jako klucz do zapewnienia klubowi odpowiedniej do jego rangi, sportowej przyszłości. Klasyczna sytuacja win – win, znana specjalistom od marketingu oraz komunikacji wizerunkowej.

I wtedy, jak się wydaje, moglibyśmy zacząć mówić o budowie odpowiedniej drużyny. Skończyłyby się cotygodniowe, smutne dywagacje, który piłkarz gra źle a który powinien zająć jego miejsce. Jest oczywiste, że problem przestałby istnieć wraz z zakupem piłkarzy o odpowiedniej klasie. Kwestię doboru sztabu szkoleniowego również kibice mogliby spokojnie pozostawić w rękach nowego właściciela. Chciałbym dożyć chwili, gdy dla kibica Widzewa takie kwestie stałyby się zupełnie pozbawione znaczenia.

W tym roku kończę pięćdziesiąt lat. Marzyłem o urodzinowym prezencie, jaki mógłbym otrzymać od Widzewa w chwili awansu do Ekstraklasy. Pewien znajomy pocieszył mnie mówiąc: „nie martw się, dostaniesz na sześćdziesiątkę”.

Proszę bardzo. Idę na to, ale pod jednym warunkiem: że ten awans nastąpi wraz ze spełnieniem wszystkich warunków, jakie towarzyszyć mu będą według koncepcji rozrysowanej w powyższym tekście.

O sparingu z Grodziskiem, czyli szykują się przetasowania kadrowe!

Załóżmy, że ktoś nie oglądał dzisiejszego sparingu Widzewa z Pogonią Grodzisk Mazowiecki (3:1).

Musi wtedy ów ktoś otrzymać informację, że na pierwszą połowę tego spotkania wybiegł zespół, w którym – obok graczy doświadczonych – pokazali się zawodnicy testowani. W drugiej natomiast połowie mieliśmy na boisku Widzew w znanym składzie ligowym, uzupełnionym o kilka nazwisk świeżo pozyskanych ostatnio, jako wzmocnienia do pierwszej kadry.

Zatem najpierw rezerwy. Kto w nich wystąpił, prócz testowanych, którzy niczego ciekawego nie pokazali? Uwaga: Marcin Robak, Łukasz Kosakiewicz, Krystian Nowak, Mateusz Michalski, Filip Becht, Merveille Fundambu, Bartłomiej Poczobut. Czyli zawodnicy, bez których, jak dotychczas, skład pierwszej jedenastki trudno sobie było wyobrazić.

Ten Widzew zagrał fatalnie, bez szybkości ani pomysłu, nie stworzył żadnej sytuacji a na przerwę schodził przegrywając 0:1.

W drugiej połowie oglądaliśmy Widzew, o którym chyba mamy prawo myśleć, że tak właśnie (personalnie) szykowany jest na ligę. Zespół grał szybko, dynamicznie, z pomysłem. Strzelił trzy bramki rywalom, którzy za nim nie nadążali. Nie wiedzieli, gdzie jest piłka. Tak, jak powinno być, gdy Widzew gra z rywalem, występującym dwie ligi niżej: z pełnym szacunkiem dla Pogoni.

Jak TEN Widzew wyglądał, od strony kadrowej? Bardzo ciekawie.

Zacznijmy od super pomysłu z pracowitym Dominikiem Kunem na… prawej obronie. Wow! Chyba to mamy! Jest wreszcie ktoś, po kim nie zostaje żadna dziura w tym miejscu! Na środku pancerny Grudniewski w parze z „ofensywniejszym” Tanżyną, bez problemów.

Na lewej Stępiński, lepszy niż w lidze: nawet bije rogi! Po nich padła dziś jedna bramka (Możdżeń) i stworzyło się kilka groźnych sytuacji. Czyli jest jakaś alternatywa w stałych fragmentach…

Pomoc. W środku, na zmianę w różnych wariantach, Mucha obok Możdżenia, z testowanym Frickiem. Mam przeczucie, że on sporo umie. Grał trochę zbyt do tyłu, ale generalnie pokazuje, że wie, o co tu chodzi. Przesuwał się poprawnie, nie łamiąc linii pomocy w akcjach pozycyjnych. Ustawiał się, podawał. Dałbym mu jeszcze szansę. Generalnie środek pola wreszcie na plus.

Skrzydła? Na bokach, naprzemiennie, obaj nasi młodzieżowcy: Ameyaw i Prochownik. Obydwaj widoczni, ruchliwi, dobrze napędzający boki. Nic dodać, nic ująć. Wszystko się zgadzało.

Najważniejsza dziś formacja: atak. Karol Czubak w dobrej formie (gol numer dwa). Paweł Tomczyk, który będzie wzmocnieniem (gol numer trzy).

No i wydarzenie dnia, powrót Przemka Kity. Jest OK, jeszcze musi poczuć piłkę, wrócić do 100% w ustawianiu się, zgraniu z kolegami. Ale świetnie, że wrócił: na pewno nie odstawał w dół od dobrej kapeli.

Mamy dziś zatem kilka zaskoczeń personalnych i ewidentny sygnał sporej zmiany w tym zakresie, gdy chodzi o budowę drużyny. Tak, jakby trener Enkeleid Dobi zatrzymał się po galopie w intensywnej lidze, wziął głęboki oddech – i zaczął spokojnie podejmować decyzje personalne, o tym, kto najlepiej pasuje do jego filozofii piłki nożnej. Kto najlepiej może wykonać powierzone mu zadania…

I niech idzie w tę stronę, bo gra zaczyna w tak dedykowanym składzie po prostu żreć. Nie wiemy tylko, co na to tak zwana „starszyzna” w drużynie, wyraźnie przesunięta na plan dalszy w całym procesie. Jednakże, mówiąc szczerze, nas to chyba najmniej obchodzi. Widzew ma grać dobrze i wygrywać, bo… to jest Widzew, po prostu.

Nie znamy też odpowiedzi na pytanie, kto na wiosnę będzie bramkarzem tej drużyny. Dziś tej zagadki nie rozwiązaliśmy. Ale podobno kolega Wrąbel już spakowany. Czekamy, czekamy. Doczekać się nie możemy.

O godzinie milicyjnej w Sylwestra, czyli jak pandemia słabości systemów obnaża…

Jak wiadomo, zgodnie z rozporządzeniem władz RP, w Noc Sylwestrową nie było można wyjść z domu. To znaczy, że Polakom nie wolno było uczestniczyć w żadnej masowej zabawie noworocznej – wyjątek stanowiły domówki, organizowane od 18-tej do 6-tej rano. Pretekstem do wprowadzenia tak drakońskiej zasady była, oczywiście, troska o zdrowie obywateli, zagrożonych wciąż rozwijającą się epidemią COVID-19.

Choć w zamieszaniu modyfikowano nazewnictwo i zakres tej restrykcji, skutek był taki, że nie było żadnych sylwestrów plenerowych, a Polacy siedzieli w domach. Na wszelki wypadek: żeby nie złapać wirusa ani policyjnego mandatu.

Pomijam już fakt, że polscy obywatele mają w Konstytucji zagwarantowaną wolność poruszania się, gdzie chcą (a ten przywilej naruszyć można jedynie przepisami innej spec-ustawy, nie zaś żadnym rozporządzeniem). Mniejsza też o to, że ludzie – którym można wmówić wszystko poza faktem, że zakazywanie im robienia, co chcą, jest dla ich dobra – pewnie i tak gdzieniegdzie bawili się na ulicach. A tylko niezwykłe zdyscyplinowanie Narodu, choć pewnie i lęk przed karami, nie doprowadziły do masowych, kuriozalnych sytuacji z udziałem Policji

Ważne jest to, dlaczego naprawdę rząd posuwa się do tak drastycznych (i chaotycznych) zachowań, przecząc samemu sobie i wykazując – wciąż – kompletną bezradność w walce z pandemią. Mimo zainaugurowanych już w styczniu szczepień ochronnych.

Tę bezradność widać już nawet w oficjalnych wypowiedziach Ministra Zdrowia. Sam przyznawał, że system ochrony zdrowotnej obywateli jest na granicy wydolności i trzeba go chronić decyzjami rządowymi. Po to, by nie załamał się kompletnie pod naporem „trzeciej fali” wirusowej inwazji.

Jak doskonale wiemy, COVID nie jest zjawiskiem polskim a obostrzenia z nim związane dotyczą ludzi na całym świecie. Mamy więc jaskrawy dowód, że wykazana przez pojawienie się pandemii słabość systemów ochrony zdrowia, tych publicznych, nazywanych „zdobyczą cywilizacyjną współczesnego świata”, również jest zjawiskiem globalnym.

Ale wiemy też, że nie w każdym kraju rządy zachowują się podobnie jak w Polsce, gdzie zakazano ludziom bawić się w Nowy Rok. To z kolei pokazuje, że jednak w różnych krajach systemy ochrony zdrowia funkcjonują na odrębnych, właściwych danemu państwu zasadach szczegółowych.

Systemy te, w warunkach – nazwijmy to – pokojowych, gdy ludność nie zwraca się do państwa o pomoc zdrowotną masowo, jakoś funkcjonują w większości państw na świecie. Bywa lepiej lub gorzej z tą zdrowotną opieką na poziomie podstawowym, ale generalnie człowiek lżej chory w krajach cywilizowanych do lekarza bez problemu się dostanie. Czy będzie mu przepisany właściwie dobrany antybiotyk, czy tylko paracetamol – to już odrębny temat. Ważne jest, że na codzienne przypadłości system z zasady daje nam odpowiedź pozytywną, od cywilizowanych krajów biednych po najbogatsze. Wyjątek być może stanowią najuboższe państwa afrykańskie, gdzie dostęp nie tylko do służby zdrowia, ale i do wody czy pożywienia, jest wciąż niewystarczający.

Problem zaczyna się wtedy, gdy leczyć trzeba choroby ciężkie: na przykład onkologiczne, przewlekłe lub, co widać teraz wyraźnie, zakaźne o wysokim stopniu ekspansji. Chodzi rzecz jasna o pieniądze na leczenie. Środków brakuje albo na kosztowne terapie, albo na tworzenie struktur medycznych, gotowych odeprzeć nagły przypływ pacjentów, w jednym czasie wymagających pomocy.

Czemu tak jest, zapytamy. Czemu świat wciąż nie znalazł sposobu na efektywne działanie systemów ochrony zdrowia, gdy to jest naprawdę niezbędne? Czemu wszystkie bez wyjątku kraje mają nagle problem ze znalezieniem pieniędzy i przekazywaniem ich tam, gdzie są najbardziej potrzebne: na ratowanie życia i zdrowia ludzkiego?

Odpowiedź, proszę państwa, jest prosta. Otóż każdy publiczny system ochrony zdrowia sam pożera znaczącą część kwot, które w każdym państwie są przeznaczane na jego działanie.

Każdy system to także biurokracja, która służy do jego obsługi. Czyli działające w tym celu urzędy i zatrudniani w nich ludzie. To oczywiście kosztuje. W niektórych krajach (np. w Skandynawii) tej biurokracji jest mniej, przez co same systemy działają sprawniej. W ogóle wówczas usługi publiczne są na wyższym poziomie, bo z biurokracją jest tak, że z reguły dotyczy całej publicznej sfery życia, nie tylko wybranej działki, np. ochrony zdrowia. Ma to też przełożenie na decyzje rządowe w sytuacjach kryzysowych. Zawsze jakoś godzące w obywateli, ale jednak o różnym stopniu szkodliwości. Na przykład: każdy kraj po swojemu zwalcza pandemię.

W innych krajach, jak w Polsce, tej biurokracji jest więcej, przez co system zdrowia publicznego jest mniej wydajny. Częściowo to spadek po komunizmie, ale także efekt tzw. reformy powiatowej z lat 90-tych. Mamy Ministerstwo Zdrowia, ale też potężny w swej strukturze NFZ, część ZUS-u, odpowiedzialną za świadczenia zdrowotne – wreszcie różnego rodzaju wydziały i departamenty zdrowia w instytucjach lokalnych, od urzędów wojewódzkich, miast i starostw po urzędy marszałkowskie.

Ile to wszystko kosztuje? Nie mam pojęcia. Ale byłoby dobrze kiedyś zbadać dokładnie: ile miesięcznie, z naszych podatków, przeznacza się pieniędzy na utrzymanie tych wszystkich stanowisk, biur i instytucji. Jaka kasa, zamiast na leczenie chorych obywateli, przeznaczana jest na utrzymanie bezproduktywnych stanowisk pracy w sektorze zdrowia publicznego. Dałoby nam to wyobrażenie, ile można by zrobić w systemie ochrony zdrowia, gdyby te wydatki zostały wyeliminowane.

Są bowiem dwie proponowane drogi (zgodnie z definicjami nowoczesnej, wolnorynkowej ekonomii) na poprawienie dobrostanu ludzi chorych w każdym państwie. Albo należy sprawić, by ludzie stali się zamożniejsi, zwalniając ich z obowiązkowych składek na rzecz biurokracji państwowej – albo ową biurokrację radykalnie zmniejszyć, pozostawiając strumień kasy z podatków lub składek na realizowanie usług, a nie na mnożenie instytucji system ten obsługujących.

W pierwszym przypadku ludzie sami odkładaliby pieniądze, np. w systemie dobrowolnych i prywatnych ubezpieczeń, na własne leczenie. Wtedy, gdy zachorują, sami mogą zapłacić za wyjście z choroby, nie oglądając się na jakość usług państwowych. Przykład takiego systemu mamy dziś w USA.

W przypadku drugim obywatele płacą wysokie świadczenia, przez to są mniej zamożni – ale jakość usług publicznych jest na odpowiednio wysokim poziomie. Bo pieniądze, zamiast na biurokrację, wydawane są naprawdę na potrzebne terapie. Przykład takiego systemu mamy w krajach skandynawskich.

W Polsce żaden z tych modeli nie jest stosowany. Ludzie są biedni, bo lwią część ich dochodów zabiera im państwo. Otrzymują w zamian bardzo kiepski i mało wydajny system usług publicznych, w tym opieki zdrowotnej. Dlatego, że pokaźny zasób gotówki, potrzebnej do realizacji tych usług, pochłania biurokracja utrzymywana pod pretekstem ich obsługi. Ludzi nie stać więc, generalnie, na leczenie prywatne – a publiczny system zdrowia zatyka się, z braku pieniędzy, gdy tylko pojawiające się wyzwanie staje się poważne. Jak teraz, z COVID-em.

Ot i cała tajemnica niezrozumiałych decyzji rządu w sprawie pandemii. Te rozporządzenia nie służą tak naprawdę ochronie naszego zdrowia. One służą ochronie systemu. Żeby się nie zawalił i nie pociągnął za sobą w przepaść polityków, którzy go pielęgnują. Polityków, żyjących z systemowego socjalizmu – bez względu na to, pod jakim sztandarem, czerwonym czy czarnym, go realizują.

O nowym albumie Hell-Born, czyli co z tym Trójmajstrem!

Stare Diabły otrząsają rdzę z łysych łbów… Jak jeden mąż, wszyscy moi koledzy z Trójmajstra wjeżdżają z nowymi płytami na pełnej. No dobrze, Behemoth sobie nagrywa tam gdzieś w świecie jak zwykle i z tego topu już raczej nie zlezie. Ale jak tylko zatrzymało się na chwilę globalne koncertowanie, od razu Azarath przypieklił takim albumem, że aż przygasło na chwilę pod kotłami. A już za chwilę, bo w styczniu, swój obmierzły, piekielny pomiot ukaże światu Hell-Born.

Tak, tak – dokładnie ten sam, stary Hell-Born. Nie mówię, że „dobry”, bo tu bym mocno przesadził. Jest to stary, zły Hell-Born. Tak bardzo zły i piekielny, jak był zawsze, tylko teraz trochę bardziej.

Po kolei, by nie uchybić reporterskiej rzetelności: ekipa Baala i Lesa wraca z nową płytą po dwunastu latach przerwy. Jest Baal, jest także Les, zupełnie jak przed laty. Nawet Nergal się pojawia, gościnnie, w ostatnim utworze. Mamy też styl, którego Hell-Born, jak sądzę, nie zdradzi nigdy. Old schoolowy black death, raz szybki, raz wolny, brudny, nie do końca oszlifowany. Ale też kontrastowy, pełen zróżnicowań i niespodzianek. Eklektyczny, swobodnie lewitujący między gatunkami. Chwilami zaskakująco melodyjny. A przy tym blastowy. Też trochę bardziej niż w przeszłości.

Tak już jest z Hell-Bornem, że jest i trochę bathorowski, trochę hellhammerowy, pandemoniumowaty, czasem staro-morbidowski, staro-immolationowy, ale też momentami wręcz heavy-metalowy w melodyjnych fragmentach. Ta umiejętność zlepiania – w jeden (istotnie stary z ducha) kształt- wielu różnych wpływów z pozornie odległych zakątków gatunku zawsze wyróżniała Baalowo – Lesową załogę. Nazywam to kreatywnością, choć ich eklektyzm podany jest w formie średnio przystępnej. Zwłaszcza, jak sądzę, dla dzisiejszej młodzieży (hyhyhy…), przyzwyczajonej do wygładzonych i nasączonych dolarami produkcji. Tu, proszę Państwa, nie będzie robienia kawałków pod tupanie nóżką w internetach. Tu jest podziemie, a nie rurki z kremem! Choć, broń mnie Lucyferze, nie krytykuję u Hell-Born ani słusznego zamiaru wstawiania ich wydawnictw na portale streamingowe, ani też przyrządzenia videoclipu z piosenką „Axis of Decay”, promującego na Youtube nadchodzącą płytę. Są tacy, którzy chętnie tę płytę znajdą… Ona sama będzie się tytułować „Natas Liah”, wydana w kilku formatach przez Odium Records, a jak ktoś ma jeszcze jakieś wąty, o czym album będzie, niech sobie tytuł przeczyta wspak.

Trzeba zatem do tej płyty dotrzeć, przedrzeć się – jak to w undergroundzie – przez zasłonę brudu, obmierzłości i piekielnej siarki, żeby dokładnie posmakować tego, co w środku. A tam dużo ciekawego się dzieje… Wokale typowe, żadnych niespodzianek. Bębny najmniej wyeksponowane, raczej „omszałe” w barwie, do czego zresztą też nas Hell-Born przyzwyczaił.

Tu wtrącę ciekawostkę: powstała pod ręką i okiem tego samego Harolda Grunberga (choć w innym studio) nowa płyta Azarath różni się od „Natas Liah” WSZYSTKIM, gdy chodzi o brzmienie – a już potraktowaniem garów w szczególności. To tylko kwestia filozofii ideowo-personalnej, ale polecam, by dla porównania na zmianę posłuchać sobie obu płyt. Nie po to, by rozstrzygać, co jest lepsze – tylko, żeby usłyszeć, jak jest inne. A przez to frapujące.

Jeszcze jednym nawiasem, Harold wykonał dla Hell-Born jedynie tzw. postprodukcję, czyli miksy i mastering. To faza najważniejsza dla ostatecznej kreacji brzmieniowej płyty, ale pamiętać trzeba, że etap nagrań (tu wykonany w Creme de la Creme Studio) odróżnia „Natas Liah” od „Saint Desecration” dodatkowo.

Wracając do zawartości muzycznej „Natas…”, grają tutaj przede wszystkim bardzo ciekawe gitary. Co nie dziwi zważywszy, jak doświadczeni wyjadacze krajowej sceny je obsługują. Gęsto w fakturze płyty od nieszablonowych zagrywek, właśnie jakby surfujących między odmianami i gatunkami metalowej muzy. Jeśli natomiast mielibyśmy jednym zdaniem opisać, w jaki sposób nowa płyta różni się od wcześniejszych dokonań Hell-Born? Powiem tak: więcej black niż death i więcej melodyjnych zwolnień niż kiedyś. Po takim opisie może zdziwić kogoś podsumowanie, że jednak nowy Hell-Born brzmi bardzo spójnie. Albo i w sumie nie zdziwi, bo to akurat cecha, która łączy tę płytę z wcześniejszymi dokonaniami formacji.

A zatem, Panie i Panowie Podziemniacy, nadciąga kolejny atak z Trójmajstra! Szykujcie się na styczeń, bo Syn Piekieł nie odpuści nikomu grzechów. Po niezwykłym Behemoth, potężnym Azarath, mamy totalny Hell-Born. Zdaniem samych muzyków, najbardziej dojrzały, dopracowany i klimatyczny materiał, jaki kiedykolwiek powstał pod tym szyldem. Malowanym na okładce piórem Lorda K.

O porażce z Tychami, czyli pierwsze wskazówki na wiosnę

No cóż, piękny sen nie trwał długo. Po świetnej pierwszej połowie, w drugiej wróciły stare koszmary: brak kreatywności, niemoc ofensywna, niedokładność, wolne tempo gry. Przegraliśmy z GKS-em Tychy, choć wydawało się, że przynajmniej remis powinien w tym meczu być dla Widzewa osiągalny.

Taki stan rzeczy może mieć trzy powody. Po pierwsze: dało o sobie znać zmęczenie po wybieganym meczu z Arką, a rezerwowi są zbyt słabi, by zmienić obraz meczu w końcówce, na podmęczonego rywala. Po drugie: zespół jest źle przygotowany kondycyjnie, a wciąż szalejący w szatni COVID dopełnił katastrofy. I po trzecie: mamy za mało wariantów taktycznych i co mądrzejszy trener łatwo nas rozczytuje.

Wszystkie te trzy powody warto wziąć pod uwagę przed zimowym okresem przygotowawczym. Dokonać rozsądnych ruchów transferowych, przygotować solidnie drużynę do rundy wiosennej, wreszcie: popracować z zespołem nad wielością wariantów rozgrywania akcji. Przydałby się też trening wolicjonalny, albo – jak kto woli – współpraca z psychologiem. Można odnieść wrażenie, że ten zespół źle reaguje na zły bieg boiskowych wydarzeń… Ale taki rodzaj pracy ma sens jedynie wówczas, gdy będziemy mieć pewność, że pracujący w Widzewie team piłkarzy nie jest pospolitym ruszeniem najemników – minimalistów, tylko grupą ludzi naprawdę grających do jednej bramki. A to już zadanie dla działaczy.

Jakie sugestie personalne dla Zarządu mogłyby pojawić się już dziś, w przededniu zimowej przerwy?

Bramkarz. Z całym szacunkiem dla Miłosza, który się rozkręca, w bramce Widzewa jest potrzebny dorosły człowiek. Mleczko będzie na wiosnę, o ile zostanie, wciąż niepewny. Swoje broni, ale zamiast łapać – wybija piłkę. To znak, że nie czuje własnej pewności, ani też wsparcia kolegów z obrony. Ma zbyt miękkie nogi. Wyraźnie brakuje mu autorytetu. A bramkarz ma rządzić w swoim polu karnym! Aż serce boli, bo Widzew w przeszłości wychowywał najlepszych polskich bramkarzy. I to jest zadanie podstawowe.

Prawy obrońca – na tej pozycji w zespole Widzewa przez większość każdego meczu jest „dziura po Kosakiewiczu”. Ten zawodnik to prawy pomocnik i na tej pozycji mógłby być w Widzewie… co najwyżej zmiennikiem. Dałbym szansę gry Stępińskiemu na nominalnej pozycji, pod warunkiem, że miałby w zespole konkurencję. Ktoś taki jest potrzebny.

Para stoperów – tu będziemy chyba zgodni, że stanowią ją na dziś Grudniewski z Nowakiem. Rezerwowi to Tanżyna i Rudol. I chyba tak może zostać na wiosnę.

Lewy obrońca – wciąż tak naprawdę nie wiemy, co potrafi Petar Mikulić. Niech szybko wraca do zdrowia, bo jego rywalizacja z Filipem Bechtem wyjdzie zespołowi na dobre.

Defensywny pomocnik – takich mamy w zespole trzech: Mucha, Poczobut i Możdżeń. Jeden z nich jest niepotrzebny, warto by się zastanowić, który. Trudno to zważyć, bo każdy miał lepsze i gorsze mecze. Zostawiłbym Patryka Muchę. Zmiennik to chyba raczej Możdżeń, raz do roku to i strzelba na ścianie wystrzeli.

Prawy pomocnik – jest Mateusz Michalski, jeśli dobrze przepracuje zimę, może być „jedynką” na tej pozycji. I powinien! Mając na plecach Kosakiewicza w roli zmiennika.

Ofensywny pomocnik – obsada pozycji numer osiem jest najpilniejszą, obok bramkarza, potrzebą Widzewa na wiosnę. Kogoś takiego jak kreatywny playmaker w ogóle nie mamy w zespole. Czekamy na powrót Przemka Kity, bo on swobodnie może grać zarówno na „ósemce” jak i na „dziesiątce”. Musi mieć kogoś do walki o miejsce w składzie.

Lewy pomocnik – tutaj dałbym szansę Dominikowi Kunowi, a w ostatnich meczach dobrze pokazuje się Michael Ameyaw. Tej parze chyba należy zaufać na wiosnę.

Napastnik 1 – czyli numer dziewięć. Niekwestionowana pozycja Marcina Robaka, który musi mieć już wsparcie i pewną zmianę. Obawiam się, że nikt z obecnych dziś w Widzewie piłkarzy o umiejętnościach ofensywnych takiej pewności nie daje. Potrzebny transfer! Chyba, że jakimś cudem w roli łowcy bramek sprawdziłby się Ojamaa. Albo Daniel Mąka…

Napastnik 2 – czyli numer dziesięć. Obojętnie, jaki wariant taktyczny obierzemy, wydaje się, że dziś Karol Czubak wygrywa rywalizację z Mervillem Fundambu, który na wiosnę powinien być wszakże o wiele groźniejszy. O rywalizację na tej pozycji możemy być chyba spokojni.

Czy zgadzacie się z taką analizą sytuacji? Chętnie posłucham innych opinii: zapraszam do komentowania!

O nowym albumie Azarath, czyli progres w ekstremie

To już stanowczo nie te czasy, by mówić o Azarath jak o polskiej nadziei brutalnego death metalu, goniącej za wzorcami typu Immolation czy Nile. To jest chwila, gdy zaczynamy mówić o klasyce – ekipa Inferna i Barta wydała właśnie siódmą płytę, „Saint Desecration”.

I ma szansę rozbić bank najlepszych produkcji w gatunku na 2020 rok. Światowy, nie krajowy. Żeby było jasne.

Można też groteskowo stwierdzić, że skoro rok jest koszmarny, to i płyty w nim wychodzące wyjątkowo złe, diabelskie, śmierdzące i zgniłe. Jakby miały być muzyczną odpowiedzią na pandemię. Nowy album Azarath właśnie taki po trosze jest. Oczywiście nie z racji na zepsutą zawartość, a z powodu niezwykłej, dusznej, piekielnej aury, jaką z sobą niesie. To właśnie atmosfera sprawia, że „Saint Desecration” da się łatwo wyróżnić spośród szeregu podobnych, ostatnio wychodzących na świat, brutalno-metalowych pomiotów. Trudno je wszystkie, z racji na podobieństwo ekstremalizmów treściowych i formalnych, odseparować od siebie. Gdzie nie da się już zagrać szybciej, bardziej technicznie, brutalnie i z większą atonalnością, wchodzi klimat. Cały na czarno. I zaczyna decydować, która płyta stoi z przodu. Ta się wybija natychmiast.

Szkoda strzępić już język o tym, jak szybko, mocno, precyzyjnie i fachowo umie grać Inferno. Oczywiście tutaj również artyleryjska kanonada perkusji jest podstawą przekazu, bo Zbylut konkurencji w świecie, w swojej kategorii, raczej ma niewiele. Natomiast rzecz główna w tym, co jest pod spodem tej kanonady. Niezwykła to treść. Ujmuje i wciąga od razu, zasysa słuchacza w głąb piekielnej otchłani. Te niezwykle gęste, fakturowo zawiłe, a przy tym zimne jak czarna stal kombinacje riffów, z których Azarath słynie od dawna, otrzymały teraz dodatkowy walor w postaci – uwaga – większej muzykalności. Te kompozycje, bardziej niż wcześniej, bronią się pomysłowością i logiką riffu, świadomością konstrukcji utworu. Specyficzną, jadowitą melodyką. Gdy trzeba, rozszerzeniem i zwolnieniem. A co za tym idzie, głębszym muzycznie przekazem: właśnie tym, co później decyduje o klimacie.

Będą się (być może) zżymać puryści, że Zbychu zassał do Azarath klimat Behemotha. Bo trochę faktycznie go zaciągnął. Słychać to nie tylko w ogólnej, jakby ambience’owej aurze unoszącej się nad tym albumem (o produkcji za chwilę). Mamy ten klimat, na blackowo zabarwiający brutal-deathowy charakter muzyki Azarath, w całej gamie kantylen, smaczków, wibrat, wielogłosów, rytmizacji (wręcz momentami orientalnych), obecnych choćby w utworach „Fall of the Blessed” czy zamykającym płytę „Beyond the Gates of Burning Ghats”. Woń behemothowskiego klimatu tam przecieka niewątpliwie. Ale z drugiej strony, cała płyta utrzymana jest w tak morderczym tempie, jak chyba nigdy wcześniej Azarath nie galopował, choć – zaiste – do najwolniejszych na świecie zespołów metalowych nie należy. Te ultra-blasty, jakby Zbychu wywalił z siebie całą energię, zgromadzoną w mięśniach w czasie przymusowego urlopu od koncertów, narzucają płycie charakter dzieła ekstremalnego.

W całość wpisał się Skullripper, czyli nowy wokalista (i wioślarz) Azarath. Gdy jeszcze na fali entuzjazmu po pierwszych przesłuchaniach zakomunikowałem Bartkowi, że stworzyli razem wielką rzecz, rzucił – „nowy piosenkarz swoje wniósł!”. W rzeczy samej. Mam nawet wrażenie, że Marcin jakby naturalnie wpasował się do tego konceptu i stylistyki. Ma doświadczenie nie tylko z Embrional, ale tu chyba przekaz jest najbliższy… Aklimatyzacja w Tczewie udała się perfekcyjnie. 🙂 Choć personalnie zespół dawno już się z tego miasta wyprowadził.

Miałem o produkcji, bo i nie wolno pominąć faktu, że płytę wysmażył Haldor Grunberg. I to w zasadzie starczy za cały komentarz, bo chyba nie ma obecnie drugiego speca, który bardziej czułby klimat nowoczesnej muzyki black, a jak kto woli – post black metalowej w Polsce. Mnie ten odcisk palca Haldora, jego charakter pisma, przekonuje najzupełniej. Ma to ociekać jadem i piekłem, nihilizmem (hehe) oraz niewidzialnym łbem w kapturze: proszę bardzo, wszystko mamy. Także w sensie graficznym. Okładkę namalowała Marta, żona Zbycha. A jeśli ktoś się znów doczepi, że stylem nawiązuje do ostatniego dzieła Behemoth, to zapytam – a dlaczego ma nie nawiązywać? Wręcz powinna.

Krótko mówiąc – wyszło Azarathowi dzieło kompletne. Nie wierzę w to, żeby Inferno w jakikolwiek sposób chciał wcześniej zaniedbywać swoje własne, muzyczne potomstwo. Ale fakty są takie, że natłok roboty z Behemothem dawał mu przez lata niewiele oddechu. Gdy pojawiła się, trochę przymusowo, szansa na swobodniejszą dywersyfikację działań, mógł (jak przypuszczam) ofiarować Azarathowi trochę więcej… siebie. Jeśli dobrze to rozumiem, efekt mamy właśnie przed sobą w postaci genialnego krążka.

Brawo, Panowie. Muzyczna definicja śmiertelnego wirusa.

O klasyku Widzew-Legia, czyli czarne chmury nad „Sercem Łodzi”

Odkąd sięgam pamięcią, w polskiej piłce zawodnicy sprowadzeni z Afryki zawsze zimą przestawali dobrze grać. Zapewne z powodu mrozu. Słynne powiedzenie: „Kto Murzyna ma, temu Murzyn gra” traciło rację bytu gdzieś w połowie listopada.

Tym razem pomylił się, sprowadzony z Konga, pan Fundambu. Ale zaraz po nim przewrócił się pan Możdżeń, nie zdążył (jak zwykle) pan Kosakiewicz, następnie zagapił się pan Nowak, a pan Mleczko nie sięgnął piłki. Żaden z nich nie pochodzi z Afryki.

I, można powiedzieć, na tym emocje w meczu Widzew – Legia się skończyły.

A że była dopiero szósta minuta, Legia zaciągnęła sobie ręczny hamulec, a Widzew, jak to ostatnio ma w zwyczaju, nie dawał sobie z niczym rady. Ktokolwiek pamięta mecz pucharowy sprzed (prawie) równo roku, ma teraz duży niesmak: wówczas drugoligowy zespół Widzewa grał z Legią kapitalne zawody. Teraz oba zespoły pokazały futbol, przynoszący im wstyd.

Że nie było publiczności? Wolne żarty. Zawodowy sportowiec nie ma prawa tłumaczyć swojej źle wykonanej roboty brakiem poklasku trybun.

Jest też inne futbolowe powiedzonko – „pokaż mi drugą linię, a powiem ci, jaką masz drużynę”. Rok temu Widzew wyszedł na Legię jeszcze bez piłkarzy, których przed obecnym sezonem szumnie zapowiadano jako znaczące wzmocnienia linii pomocy. Żaden z tych transferów nie wypalił (Możdżeń, Ojaama, Mucha, Kun, Michalski, Ameyaw), a pan trener Dobi sprawia wrażenie, jakby kompletnie nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić.

Nie pomagają roszady w składzie, a cofnięcie do linii pomocy nominalnego napastnika Prochownika (o którym wcześniej mówiło się, że nie dorasta do poziomu pierwszej ligi) można określić jedynie mianem aktu rozpaczy.

Są w klubie jaskółki, zapowiadające wiosnę. Mamy nowy nabór w pionie skautingu, a do przerwy zimowej zostały tylko cztery mecze ligowe. Jakoś je przebujamy, choć akurat o punkty, jak się obawiam, będzie w nich ciężko.

Zespół potrzebuje natychmiastowej przebudowy środka pola i uporządkowania personalnej sytuacji na bokach pomocy oraz obrony. Pilnie wymagana jest obsada pozycji numer osiem i dziesięć, być może przy udziale wracającego Przemysława Kity, o którym znikąd nie można dowiedzieć się, co naprawdę mu jest.

Trzeba to wszystko, już w nowej koncepcji rozegrania, zespolić na nowo z atakiem. Wymyślić warianty wsparcia dla starzejącego się (niestety!) Marcina Robaka – i to tak, by zarazem odpowiednio zabezpieczyć zespół w defensywie. Trzeba tę zimę naprawdę dobrze wykorzystać i ciężko przepracować. Wówczas może jeszcze, jakimś cudem, uda się nam włączyć do walki o baraże.

PS. Król strzelców Mundialu 1982, Paolo Rossi, miał w drużynie jednego, niezawodnego asystenta. Nazywał się Bruno Conti i dogrywał snajperowi większość piłek. Pozyskanie kogoś takiego do zespołu Widzewa powinno być obecnie dla działaczy priorytetem. Oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji.