John Malkovich dotarł do Łodzi, wprawdzie z opóźnieniem, ale zdążył. W piątek spotkał się z wielbicielami jego filmowego talentu, a dzień później w Teatrze im. Jaracza, zagrał Jacka Unterwegera – seryjnego mordercę, którego prawdziwa historia posłużyła za kanwę spektaklu.
Pech prześladował aktora od początku tegorocznego tournee z „The Infernal Comedy” – a to kradzież osobistych rzeczy z hotelu w Pradze, a to odwołane samoloty, odnowienie kontuzji kolana, upał, tłok lub wieczne zainteresowanie upierdliwych dziennikarzy. Ach, no i oczywiście brak świeżej śmietanki w cukierni „Dybalski” tudzież fatalne rozwiązywanie przez łódzkie władze problemu braku miejsc parkingowych.
Dyskretne wtręty, zjadliwie komentujące wszystkie te niedogodności, zawarł wielki artysta w improwizowanych częsciach scenicznego monologu, zwracając się w pierwszych słowach inwokacji do prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej – a potem wplatając kąśliwe uwagi w tekst sztuki. Sprzyjali mu tłumacze, a właściwie sprzęt audiofoniczny, rozdany widzom tuż przed spektaklem. W słuchawkach rozlegało się donośne biiiip, zwyczajowo towarzyszące niezbyt umiejętnemu obsługiwaniu tego sprzętu przez nieobyte osoby, nadmiernie otwierające głośność zestawu. Cóż, nie każdy ma idealny słuch, jeszcze mniej osób na polskiej widowni (jakże tego wieczora elitarnej) rozumie literacką angielszczyznę. Tym razem, zgodnie z konwencją sztuki, wyjątkowo czytelną i starannie deklamowaną – choć zniekształcaną przez aktora celowo, boć przecież ze sceny przemawiał do nas Austryjak, wykręcający angielskie sylaby niczym jakiś Schwarzenegger.
A zatem Malkovich nie miał wcale dobrze, bo nawet podczas sztuki jego skupienie mącone było przez natrętne głosy, pracujących w pocie czoła, tłumaczy symultanicznych. Pytał więc aktor złośliwie, jak sobie radzą owi pracowici translatorzy i czy widzowie są zadowoleni z ich sprawności. Szkoda, że samemu sobie nie zadał pytania, jak inne osoby radzą sobie z kaprysami wielkiego artysty.
Na konferencji prasowej Malkovich udzielał odpowiedzi półgębkiem, z łaski na uciechę. Zaplanowana kwadrans po siedemnastej próba dla mediów została odwołana – aktor tłumaczył się bólem kontuzjowanej nogi, każąc reporterom pojawić się o dwudziestej na przedstawieniu. Wszyscy zostali po to, by tuż przed ósmą usłyszeć, że mają natychmiast opuścić salę! Amerykańska gwiazda chciała stanąć w ten sposób w obronie „tych, którzy uczciwie zapłacili za bilety”, to cytat dosłowny.
Miałem uczciwy bilet, więc zostałem obejrzeć przedstawienie. A raczej żałosną chałturę, przygotowaną trzy lata temu na potrzeby zblazowanej, bufonowatej i snobistycznej wiedeńskiej socjety. Tekst monologu Malkovicha wystarczyłby na wypełnienie dwudziestu minut spektaklu, pocięto więc kwestie mówione ariami operowymi ( z partytur m.in. Glucka, Haydna i Mozarta). Towarzyszyły więc aktorowi dwie sopranistki, z których jedna miała nawet przyjemny głos. Wyższy poziom wykonawczy można czasem zauważyć nawet na łódzkiej scenie operowej… Ale cóż, jak to w Wiedniu, muzyka klasyczna musi być. I w chwili, gdy spektakl przestał być na wiedeńskim Ringu lokalną i turystyczną atrakcją, autorzy zaczęli jeździć z nim po świecie. W końcu na Malkovicha każdy chętnie parę groszy wyłoży.
Impreza kosztowała Urząd Marszałkowski pół miliona złotych, oczywiście naszych, bo za publiczne pieniądze była finansowana. Ale nie mam tym razem pretensji do marszałka Stępnia i jego kulturalnych pretorian. To Malkovich, jego ekipa i menadżerowie dali aż nadto bolesny pokaz bufonady, gwiazdorstwa, małostkowości i lekceważenia łódzkich widzów. Przyjechali tu z przymusu, zarobić pieniądze i jak najszybciej oddalić się w zacisze cywilizowanego świata. Dziękujemy, panie Malkovich, że przypomniał nam pan dosadnie, w którym miejscu współczesnej cywilizacji obecnie się znajdujemy. I wiemy też, że nie nazwał pan tego miejsca dupą jedynie przez wrodzoną grzeczność.