O łódzkiej awanturze, czyli jak się tabloid miastu przysłużył…

Ależ zamieszanie wokół Łodzi! Nareszcie, można by rzec. Zgodnie z zasadą, że lepiej niech mówią źle, niż mieliby w ogóle nie mówić. Fakty są bezwzględne: dzięki paszkwilowemu artykułowi w angielskiej bulwarówce Łódź zyskała tyle ogólnopolskiej promocji, jakiej nie miała od wizyty papieża Polaka w roku 1987. Okrutna ironia losu, bo kolejne rządzące miastem ekipy polityczne (od czerwonego betonu, przez czarną ekipę „Kropy” do dzisiejszych socjalistów z ludzką POtwarzą) zawsze się dwoiły i troiły, by pokazać światu swój promocyjny wysiłek. A tu klops, wszystkie w historii wolnej Polski obsady Wydziału Promocji Urzędu Miasta Łodzi nie zrobiły dla miasta nawet kropelki tego, co zmalował reporter „The Sun” jedną tylko publikacją. Naprawdę, prezydent Zdanowska, miast słać dyplomatyczne noty, powinna faceta natychmiast zatrudnić w urzędzie – zaczynając angaż od premii za skuteczne działanie.

I cóż z tego, że tabloid, że pisał artykuł z tezą: ferment poszedł w świat. Wreszcie o Łodzi usłyszał ktoś poza filmowcami, wędrującymi na kolanach do szkoły i schodów, na których siadywał Polański.  Zupełnie bezpłatnie „The Sun” zrobił miastu reklamę i aż się prosi, by władze zdyskontowały sukces kolejnymi działaniami. Teraz swą politykę turystyczną Magistrat powinien oprzeć na haśle: „Przyjeżdżajcie zobaczyć, czy naprawdę jest tu tak źle”.   Może udać się bardziej, niż próba wypromowania ciężkozbrojnej turystyki żydowsko-martyrologicznej, w jakiej lubował się zarząd Jerzego Kropiwnickiego, budując (skądinąd chwalebnie) pomniki, dokumentujące łódzki holokaust…

Czas jednak otrząsnąć się z oparów absurdu, jakie uniosły się nad Łodzią po znamiennej publikacji w angielskiej gazecie. To znakomity moment, by pokazać jak rozpaczliwe stają się wysiłki kolejnych polityczno-urzędniczych ekip, by wymęczyć jakąkolwiek wizję miasta, wciąż z ogromnym wysiłkiem podnoszącego się po upadku wielkiego przemysłu. Za komuny tekstylia, wymyślone dla Łodzi w czasach ziemi obiecanej, podtrzymywały egzystencję tysięcy robotniczej braci. Transformacja ujawniła nie tylko skrajną niereformowalność wielkich manufaktur, ale też gigantyczny problem z ludzkimi masami, nagle pozostawionymi samym sobie po likwidacji miejsc pracy. Na tym, jak gospodarczo ożywić ludzką tkankę Łodzi, łamią sobie zęby kolejni tego miasta gospodarze. Bo też, jak się zdaje, potrzeba tu zmian radykalnych, a nie tylko lekkiego przyklepywania nędzy, która tkwi w łódzkich podwórkach od czasów przemysłowych.

Od zawsze, jako urodzony łodzianin, powtarzam prawdę, że to powinno być „miasto eventowe”. Punkt turystyki chwilowej, dającej tkance miejskiej pieniądze z krótkotrwałych wizyt gości spoza Łodzi. Przykład Atlas Areny, paradoksalnie wykpiwanej przez obecne władze inwestycji poprzedniej ekipy pokazuje, że tylko na duże koncerty i wydarzenia sportowe przyjeżdżają do nas goście. Inaczej – nikt tu nie zajrzy, bo i po co? Nie ma morza, jeziora, gór ani zabytków. Powinien za to kwitnąć handel (targi) i rozrywka wokół niego: wszelkie formy zdarzeń kulturalnych, elitarnych bądź masowych. Tak rozwinęły się w średniowieczu kupieckie miasta Hansy!!! To powinno być „polskie Las Vegas”, mekka przyjezdnych, bo tylko oni mogą dostarczyć zabiedzonej Łodzi niezbędny zastrzyk kapitału, jaki ożywiłby tutejszą populację.  Sytuację wręcz ustawia położenie Łodzi, w centrum kraju, na styku autostrad, wreszcie (choć z bólem) wyłaniających się z transportowej mapy Polski… Powoli, ale systematycznie, rozwija się tu port lotniczy. Jeśli władza zadba, by można było do Łodzi łatwo dotrzeć – a także nie będzie przeszkadzać temu, by było PO CO tu przyjechać, miasto stanie na nogi. I nie będziemy musieli przejmować się artykułami w prymitywnych brukowcach zagranicznych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *