Koalicjanci nie mogą dojść do zgody w sprawie podniesienia wieku emerytalnego. Twarde stanowisko rządu napotyka sprzeciw ludowców z PSL, jak łatwo się domyśleć, głównie w zakresie planowanej reformy KRUS. To ponoć największa zadra w historii koalicji – wiadomo, chłop żywemu nie przepuści, zatem sejmowe głosy ludowców, tak potrzebne Platformie do przeprowadzenia „działań reformatorskich”, stanęły pod dużym znakiem zapytania.
Z chłopem, wiadomo, należy się liczyć. A do PSL-u chyba nikt w tym układzie pretensji mieć nie może. Jak świat światem partia ta przejawiała jedną polityczną funkcję: rządzić z kimkolwiek, byle ugrać dla chłopstwa swoje – i tego nie stracić. Nie ma chyba w historii naszej polityki ugrupowania, które mocniej trzymałoby się rozbujanego wahadła, od lewa do prawa. Nie ma też w PSL żadnej ideologii ustrojowej, żadnej wizji zmian radykalnych – chodzi tylko o to, by socjalistyczny tort budżetowych pieniędzy został pokrojony z dużą dbałością o rozmiary chłopskiej części. Czy będą kroić czerwoni, czarni czy różowi – różnicy nie ma żadnej, byleby polska wieś, żywiąca przecież całą resztę narodu, nie miała krzywdy podczas dzielenia łupów…
Powiadam – taka filozofia, chłopska przecież, dziwić nikogo nie może. Chłop w rozmyślania ustrojowe nie wdaje się, z natury rzeczy, a głosuje na swoich – nomen omen – nagminnie. Bo jeśli wybierze takich, co to interesu wsi „tam, na górze” przypilnują, to i żadnych zmian nie potrzeba. Najbardziej śmieszą za to ci, którzy w dużych miastach, mając zupełnie zerowe związki z wsią w ogóle, a z chłopstwa interesem w szczególności, ubierają się w PSL-owskie znaczki, często przenosząc się do ludowców z innych partii. Oczywiście po to, by robić polityczną karierę, wypełniać następnie lukratywne kontrakty na posadach urzędniczych, krótko mówiąc – korzystać pełną garścią z dobrego wyniku wyborczego. Pisałem onegdaj o łódzkim eks-wojewodzie, Michale Kasińskim, który na oczach zdumionej prasy tłumaczył swą wielką miłość do PSL-u… Drugim „specjalistą” od zachwytu nad polską wsią jest w Łodzi Marek Pyka – działacz opozycyjnej Solidarności, przyjaciel Jerzego Kropiwnickiego, dawny aktywista ZCHN, były wiceprezydent miasta, radny, były prezes Zakładu Wodociągów i Kanalizacji… Gdy tylko, na skutek referendum, ekipa rządzącego Łodzią „Kropy” musiała zwijać żagle i wynosić się z Magistratu, zniknął także pan Marek, w międzyczasie (to oddzielny temat) potraktowany bardzo nieładnie przez dawnego przyjaciela i pryncypała. Zniknął, by po kilku miesiącach odnaleźć się w szeregach łódzkiego oddziału PSL. Służąc bogatym (ma się rozumieć!) doświadczeniem samorządowym pomógł pan Pyka swojej nowej macierzy politycznej w wywalczeniu stosownej ilości wyborczych głosów. Teraz jest wiceprezesem Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, gdzie wszyscy wysoko cenią jego kwalifikacje, polityczną bezstronność i biznesowe doświadczenie. Nikt już nie pamięta, jak Marek Pyka – w gronie najbardziej zapalczywych pretorian gabinetu Kropiwnickiego – giął się w ukłonach czołobitnych przy każdej publicznej prezentacji wodza, niemal go w rękę całując… Ot, życie. A można by pomyśleć, że słynne zdanie z filmu Barei: „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem!” odnosiło się wyłącznie do czasów twardej komuny…
A co do emerytur – cóż, dopóki ZUS (i KRUS!) nie zostanie zlikwidowany, a państwowa „emerytura” nie będzie zastąpiona wolnorynkowym systemem całkowicie dobrowolnych składek, dyskusje o wieku beneficjentów wydają się zupełnie bezprzedmiotowe. Brzydko mówiąc – znów mamy wybór między dżumą a tyfusem.