O strefie euro, czyli dlaczego powinniśmy wiać jak najdalej…

Grecja weszła na początku stulecia do strefy euro, w tym mniej więcej czasie, gdy odbywała się w Atenach milenijna olimpiada. Pod Akropolem trąbiono więc podwójny sukces: Hellada przypomina o sobie jako dumna kolebka europejskiej cywilizacji, a swą rolę w kontynentalnej wspólnocie podkreśla przyjęciem wspólnej waluty. Wszyscy się cieszyli, na czele z eurokratami i politykami lewicy, jak Unia długa i szeroka. Entuzjazm wzniósł się pod obłoki i nie opadał, przez długie miesiące…

Ale co z nowej monety mieli przeciętni Grecy? No właśnie, przed wejściem euro za wszystko płaciło się w drachmach. Grecka moneta, jak dziś złotówka, była wtedy warta mniej więcej jedną trzecią euro. Czyli – jedno euro można było kupić za około trzy drachmy.

Weszła nowa moneta – i uwaga, co się stało: wszystkie ceny zostały na swoim poziomie! To znaczy, że jak coś kosztowało pięć drachm, to w jednej chwili zaczęło kosztować pięć euro! Bez żadnego przeliczania wartości obu walut!  To znaczy, że wszystkie greckie ceny w jednej chwili wzrosły trzykrotnie!!! Tak właśnie odczuli to Grecy, bo oczywiście ich pensji z drachmy na euro nikt nie wyrównał. Tu przelicznik został skwapliwie zastosowany: kto ile zarabiał w drachmach, tyle dostał w euro. Czyli, jeśli zarabiałeś tysiąc drachm, wręczono ci około trzystu pięćdziesięciu euro. I to był najbardziej odczuwalny skutek denominacji w greckim państwie. Jak dzisiaj widzimy, skutek fatalny – choć nadal Grecy, w kraju ogarniętym rzekomo katastrofalnym kryzysem, zarabiają przeciętnie trzy razy więcej niż Polacy.

Grecki przykład trzeba natychmiast pokazywać u nas, bo jestem w stu procentach pewien, że po europejskiej denominacji zajdzie w Polsce identyczny mechanizm, jak w Grecji. Po to jest robiony taki „myk”, żeby wszyscy obywatele jednocześnie zapłacili haracz aparatowi władzy – za rzekome podwyższenie statusu cywilizacyjnego, jakie łączy się w kraju z wejściem do strefy państw bogatszych. Państwo ma być bardziej europejskie, ale za to ludzie w nim znacznie biedniejsi. A zysk, jaki biurokraci będą mieli z trzykrotnego przebicia złotówki przez euro, znakomicie przyda się do łatania wszelkich budżetowych dziur, jakie powstają na skutek uprawiania polityki rozszerzania biurokracji.

Jestem pewien – po wejściu do strefy euro wszyscy zbiedniejemy znacząco. Najbardziej odczują to oczywiście najubożsi Polacy, a – jak wiemy – tych niezbyt zamożnych jest najwięcej… Ci, których pensje miesięczne oscylują wokół piętnastu – dwudziestu tysięcy złotych lub więcej (czyli – politycy, urzędnicy wysokiego szczebla wybrani z politycznego klucza oraz zblatowani z nimi wielcy oligarchowie biznesu) oczywiście skutków denominacji nie odczują wcale. To dlatego walczą o nią zaciekle: ich portfelom nic nie grozi. Mogą natomiast zyskać, dzięki wprowadzeniu wspólnej monety, dostęp do kolejnej transzy lukratywnych posad urzędniczych w Brukseli. Tam już dziś zarabia się w euro, a w przyszłości – choć waluta będzie ta sama – unijne etaty wciąż będą opłacane trzy razy lepiej, niż te nadwiślańskie.

Dlatego każdy normalny obywatel Polski powinien opowiadać się za jednoznacznym utrzymaniem w kraju naszej waluty. Czy Anglicy wyszli źle na utrzymaniu funta? Czy Szwedom (przypomnę – socjalistom!) przeszkadza w portfelu ich własna korona? Bądźmy realistami, strefa euro bankrutuje. Do jej reanimacji potrzebne jest biurokratom rozszerzanie zasięgu wspólnej monety. Nie pozwólmy, by działo się to naszym kosztem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.