Rada Miejska w Łodzi odwołała dziś ze stanowiska przewodniczącego Tomasza Kacprzaka, oraz wiceprzewodniczącą, Elżbietę Królikowską – Kińską. Oboje to członkowie Platformy Obywatelskiej z tak zwanej „frakcji Grabarczyka”, blisko współpracujący z prezydent Łodzi Hanną Zdanowską. Zostali odwołani stosunkiem głosów 25 do 18 – to znaczy, że decyzja nie zapadła wyłącznie głosami opozycji SLD – PiS (egzotyczny, łódzki układ zwykle kontrujący uchwały „prezydenckie”). To oznacza również, że do akcji w Łodzi włączyła się dzisiaj grupa radnych PO zwanych ładnie „florystami”, bo reprezentujących w tutejszej Platformie tzw. frakcję Krzysztofa Kwiatkowskiego. Głosowanie było wprawdzie tajne, ale rozkład głosów jednoznacznie wskazuje na złamanie dyscypliny partyjnej przez siedmioosobową grupę radnych Kwiatkowskiego. Jest to grupa, która już od pewnego czasu zapowiadała nieoficjalne kontestowanie, wraz z partiami jawnie opozycyjnymi, pomysłów rządzącej miastem części Platformy Obywatelskiej. A wynik głosowania to jednocześnie pierwszy tak wyraźny sygnał zagrożenia dla polityki Hanny Zdanowskiej i jej otoczenia: pani prezydent od dzisiaj nie może być pewna bezwzględnego wsparcia Rady Miejskiej, uzyskiwanego dzięki dyscyplinowaniu większości, trzymanej na sali przez radnych Platformy.
Historia ścierania się w Łodzi dwóch PO-wskich frakcji jest długa, pisałem zresztą o niej przy okazji sprawy prezesa Technoparku, Andrzeja Stycznia. Nawiasem – dla niego dzisiejsza akcja na sesji to niedobry znak, oznaczający wedle wszelkich znaków utratę stanowiska, niestety… Ale odwołanie przewodniczących to fatalny sygnał dla samej prezydent Zdanowskiej. Za wszelką cenę, m.in. metodą częstej obecności w mediach, stara się dziś ona utrzymać społeczne poparcie wśród mieszkańców Łodzi przed najbliższymi wyborami samorządowymi. Niewątpliwie walka ta jest również elementem szerszej strategii wojennej całej Platformy: Donalda Tuska, jak słychać z przecieków, bardzo martwią nie tylko opadające słupki sondaży, ale też wymykająca się z rąk władza na poziomie ośrodków lokalnych. Dziś ośrodek łódzki pojawia się na mapie strat obok Rybnika i Elbląga, to oczywiście jak dotąd największy punkt tego schematu. Leżący ponadto niebezpiecznie blisko Warszawy, angażujący też ludzi, którzy zajmują pozycję tuż pod samym szczytem partyjnej wierchuszki.
Łódzki stan posiadania interesuje bowiem nie tylko marszałka Cezarego Grabarczyka (to patron, sprawujący kontrolę nad poczynaniami ludzi PO u władzy w samej Łodzi), ale też posła Andrzeja Biernata, kontrolującego władzę na obszarze całego województwa łódzkiego. Pewność sukcesów na polu łódzkim, czyli spokój głosowań w Radzie Miejskiej dzięki „swojej” większości radnych, była dotąd filarem poczynań Zarządu Regionalnego PO w umacnianiu hegemonii własnej władzy w mieście. Czyli krótko – panowaniem nad potężnym majątkiem publicznym. Kreowano bezkarnie kosztowne stanowiska dla ludzi partii w sektorze administracji, czego przykładem stworzenie sieci departamentów w Urzędzie Miasta. A później powołanie Zarządu Zieleni Miejskiej dla Arkadiusza Jaksy, wypróbowanego człowieka Andrzeja Biernata w Pabianicach… Wprawdzie na poziomie regionu PO nadal sprawuje niepodzielną władzę dzięki sojuszowi z PSL w Sejmiku Województwa. Ale rozpad w ławach łódzkiej Rady Miasta to już spory wyłom w tej – dotąd nienaruszalnej – ogromnej bryle władzy, jaką Platforma Obywatelska zapewniła tu sobie od początku samorządowej kadencji. I mogła robić wszystko – nieważne, czy z korzyścią dla ogółu mieszkańców. Ważne, że z korzyścią dla siebie i ludzi ze swoich szeregów. Coraz bardziej cynicznie (jak udzielni książęta na stanowiskach) reagujących na kolejne przejawy społecznego niezadowolenia.
Mamy zatem w Radzie Miejskiej Łodzi sytuację bardzo szczególną. „Floryści”, poza dwójką usuniętych wcześniej radnych wciąż formalnie członkowie PO, rozpoczynają krucjatę przeciwko swojej macierzystej formacji, tworząc nieformalną koalicję z partiami opozycyjnymi. By ten zakulisowy układ ściągnął przyłbicę i objawił się światu w postaci rąk, śmiało podniesionych w górę na sesji, potrzebne jest pierwsze jawne głosowanie. Ludzie „Kwiatka” mają co najmniej dwa wyjścia: albo wciąż uprawiać partyzantkę, nie przyznając się wśród swoich do popierania opozycji (co wydaje się mało realne, mleko jest już wylane) – albo demonstracyjnie opuścić Platformę i utworzyć klub radnych niezależnych. I z tej pozycji czekać na wybory. Ale, uwaga! Jest oczywiste, że do samorządowej elekcji Platforma Obywatelska pójdzie wciąż jako partia bardzo silna, pewna sporej części społecznego poparcia… Nie wiadomo, czy „florystom” będzie opłacać się postawa renegatów: z odejściem tracą szansę na utrzymanie finansowego stanu podsiadania. Cała siódemka świetnie żyje z kilku etatów, piastowanych w spółkach miejskich. Po wyborach, jeśli ich odrębne ugrupowanie przepadłoby w głosowaniu, trzeba by było pożegnać się z lukratywnymi posadami. No, ale cóż – kto ryzykuje w kozie nie siedzi, a dzisiejsza akcja z przewodniczącymi to już był akt dużej odwagi politycznej. Zobaczymy. Jeśli „floryści” odejdą z Platformy, nie muszą zakładać partii, mogą przed wyborami utworzyć swoją listę jako bezpartyjny komitet obywatelski – i też pozostaną z szansami na utrzymanie się przy atrakcyjnym korytku. Wydaje się, że sprawy dla nich zaszły na tyle daleko, że podobny scenariusz będzie najlepszym rozwiązaniem…
Bardzo cicho przy całej tej awanturze zachowuje się sam Krzysztof Kwiatkowski. Od czasu słynnej dymisji to dla niego typowe. Eks – minister czeka zapewne na stosowną chwilę, by oznajmić światu swoje polityczne zamiary. A od nich, czyli od posunięć patrona całej frakcji, zależy w największym stopniu dalsza przyszłość „zbuntowanych” radnych. Jedno jest pewne: w najbliższym czasie nie będziemy w Łodzi cierpieć z nadmiaru politycznej nudy.