Nie dźwignął, ani kilograma. Jeszcze dzień przed wyjściem na pomost olimpijskiego turnieju podnoszenia ciężarów w Londynie Marcin Dołęga został w Telewizji Polskiej mianowany mistrzem olimpijskim. Faworytem wagi 105 kg był murowanym zwłaszcza po tym, jak z konkursu wycofali się dwaj najgroźniejsi rywale rodem z Rosji. O Marcinie mówił dawny mistrz, Szymon Kołecki – stojąc na tle centrum Warszawy opowiadał z dumą, że rwanie Dołęga rozpocznie tam, gdzie inni skończą, niczym Chińscy ciężarowcy w Pekinie. Sam zainteresowany nie wyprowadzał rodaków z błędu. Pytany w mediach na okoliczność zbliżającego się startu rozwiewał wszelkie wątpliwości nielicznych sceptyków: będę mistrzem, nikt nie jest w stanie mi zagrozić!
Marcin Dołęga nie podniósł ani razu sztangi o wadze 190 kg, rzeczywiście rozpoczynając konkurs od najwyższego stopnia w całej stawce. Trzy próby spalił bezdyskusyjnie, choć podobno na treningach rozpoczyna rwanie sztangi od dwustu kilogramów na gryfie, na rozgrzewkę. Co się stało? Tego nie wiedzą nawet wybitni eksperci, zaproszony do studia Robert Skolimowski, olimpijczyk z Moskwy, mówił o specyfice igrzysk, o potrzebie pokonania presji i wygrania walki z sobą samym. Inne wytłumaczenie trudno było mu znaleźć.
Szczęściem kibiców, honoru biało-czerwonych barw świetnie bronił Bartłomiej Bonk, zdobywca brązowego medalu. Młody ciężarowiec miał nawet szansę na złoto, ale minimalnie spalił ostatnią próbę w podrzucie, dyktując ciężar o trzy kilo większy, niż wynosi jego aktualny rekord życiowy. Zrobił znakomitą robotę, pokazując jednocześnie, że na sukces w igrzyskach składa się cały szereg rozmaitych czynników. I że niekoniecznie mianowanie przed rozpoczęciem zawodów może zrobić mistrza z murowanego faworyta.
Różnymi ścieżkami biegną losy olimpijskich triumfatorów: kulomiot Tomasz Majewski swój pierwszy złoty medal olimpijski zdobył w sytuacji, gdy nikt na niego nie stawiał. W Londynie potwierdził dominację, ale jest to człowiek, który ponoć z ogromnym luzem, bez napięć nerwowych, podchodzi do całego szumu, towarzyszącego olimpijskim rozgrywkom. Nie każdy umie się od tego odciąć. Z Majewskiego nikt na siłę mistrza w Londynie nie robił, zresztą on sam powtarzał, że niczego nie musi, chociaż bardzo chce. Należy to rozumieć: odczepcie się, swoje zrobiłem, oczywiście znów powalczę, ale znam realia, może się nie udać. Akurat się udało, może właśnie ze względu na ów „luz mięśniowy”, jaki Majewski ma w sobie, gwiżdżąc na wszystko poza sumiennym wykonywaniem własnych obowiązków. I poza utworami grupy Motorhead, które ma w słuchawkach, co akurat bardzo pochwalam.
Może Dołęgę pokonała własna pycha, może nadmierne obciążenie, stworzone dzięki telewizyjnej nominacji na mistrza. Nie każdemu pracuje się łatwiej ze świadomością, że oto na pozytywny sukces twojej roboty, patrząc ci na ręce, liczy właśnie kilkadziesiąt milionów ludzi… Ale – to z kolei znowu efekt uboczny telewizyjnego przekazu – Dołęga walczyć musiał nie tylko ze sztangą, ale z ogromnym zapotrzebowaniem na sukces, wymagany zarówno przez naród, jak i grono telewizyjnych luminarzy marketingowych. Spójrzmy, jak irytująco wiele spotów reklamowych przerywa nam relacje TVP z olimpijskiego turnieju. Sponsorzy muszą dostać oglądalność! A jak wzmocnić w widzach chęć obejrzenia przed ekranem pasjonującej rozgrywki naszych o medale? Cóż, najlepiej nasączyć widza przekonaniem, że oto nasza „szansa” na medalowy sukces graniczy z pewnością, jest w zasięgu ręki! Wystarczy tylko sięgnąć – i już będziemy wszyscy mieli kolejną okazję do biesiady w poczuciu triumfu i zadowolenia. Oczywiście wszystko dzięki przekazowi Telewizji Polskiej…
Tak działa telewizyjna socjotechnika, oczywiście zostawiając potworne skutki uboczne na psychice samych zawodników, którzy przecież nie żyją w próżni, wiedzą, o czym mówi się w mediach na ich temat. Potem natomiast dziwimy się, że – cytując jednego z dziennikarzy – „medalowe szanse Polaków topnieją jak lody w lipcowym słońcu”. Z pewnością nie tylko presja mediów przesądza o porażce w turnieju olimpijskim, to byłoby uproszczenie, ale bez żadnych wątpliwości jest jednym z poważnych czynników, jakie należy brać pod uwagę, szukając przyczyn nieudanego występu.
Choć pewnie zdarzają się sytuacje, w których wytwarzana przez dziennikarzy presja ma się zupełnie nijak do sytuacji na sportowej arenie. Spójrzcie na klęskę doświadczonej Anny Rogowskiej, ona akurat nie ma problemu z telewizją. Jej w konkursie, by skutecznie walczyć o medale zabrakło prawdopodobnie tylko jednej rzeczy. A właściwie osoby. Moniki Pyrek.