Trzy mecze Widzewa na inaugurację sezonu – komplet punktów. Odmłodzona drużyna zaskakuje odwagą, konsekwencją taktyczną i… furą szczęścia, dzięki czemu odprawiła już z kwitkiem aktualnego mistrza, wicemistrza Polski oraz regionalnego konkurenta, z którym zawsze jej się ciężko grało. Dziwi ton publicystycznych reakcji na udany początek sezonu drużyny trenera Mroczkowskiego: w większości komentarzy to nie Widzew gra dobrze, ale jego rywale są w dołku, rażąc przy okazji nieskutecznością. Bolesna sprawa, bo Widzew wcale nie gra gorzej niż znaczna większość ligowej konkurencji. Młodzież stara się wykorzystywać szansę, jaką daje im przymusowe odświeżenie zespołu – a doświadczeni liderzy, jak choćby Maciej Mielcarz między słupkami, gwarantują spokój w nerwowych sytuacjach. To zresztą udane interwencje Mielcarza plus jego permanentna praca nad sobą pod czujnym okiem Andrzeja Woźniaka, są powodem nieudanych zagrań napastników drużyn przeciwnych. Temu szczęściu pod własną bramką Widzew niewątpliwie pomaga wysoką dyspozycją swojego golkipera… Cóż, za dwa tygodnie pierwszy wyjazd, do Lubina. Jeśli łodzianie również tam osiągną zwycięstwo, już nikt nie poważy się stwierdzić, że Widzew nie ma prawa zdobywać aż tylu punktów.
Na sukces sportowy, nie oglądany przy Piłsudskiego chyba rzeczywiście od 1995 roku, nakłada się mizeria relacji zarządu klubu z kibicami. Tak zwana „trybuna pod zegarem” bojkotuje mecze, osłabiając doping, który z kolei bardzo by się przydał zawodnikom. O co tu chodzi? Według różnych źródeł, klub wydał zakaz stadionowy dla kilkudziesięciu – lub stu kilkunastu – osób, bezpośrednio odpowiedzialnych za niezgodne z prawem działania, przez które klub musi ponosić konsekwencje finansowe. Gdyby tych parudziesięciu bandytów nie miało wsparcia ze strony tzw. ultrasów, nikt nie zauważyłby nieobecności zadymiarzy na trybunach. Ale w środowisku kibiców obowiązuje specyficzna hierarchia, niczym w gangu lub w więzieniu: istnieją „przywódcy opinii”, którzy decydują o poczynaniach znacznie większej, niż oni sami stanowią, grupy pod sobą… Widzewscy ultrasi robią mnóstwo pozytywnych rzeczy – oprawy meczowe, doping, nowe piosenki, nawet akcje z oddawaniem krwi potrzebującym. Ale są oni pod przemożnym wpływem kilku szefów, niestety odpowiedzialnych również za ustawki, wybryki bojówki „destroyers” i wszelkie inne działania ze sfery kryminalnej. Ci szefowie ciągną za sobą resztę zegarowej trybuny, zapewne też grożąc bolesnymi konsekwencjami łamistrajkom.
I tu mamy problem, bo właściciel klubu wyraźnie przestał bać się chuliganów, wojna im wydana staje się oczywistością. Wygląda, jakby Sylwester Cacek chciał zrobić podobnie, jak uczyniono z kibicami w Manchesterze Utd., za czasów słynnej akcji przeciwko angielskim zadymiarzom, rozpoczętej za rządów Margaret Thatcher. Ze stadionu Old Trafford przepędzono bandytów, zapraszając w to miejsce „pikników”, czyli normalnych kibiców, chcących przyjść na mecz z dziećmi, wypić piwko, zjeść kiełbaskę i pośpiewać kulturalne piosenki. Klub zanotował wprawdzie okres finansowych strat, ale skutecznie odświeżył trybuny, które wkrótce znów się zapełniły. Fanami nieco przypominającymi naszych kibiców siatkówki. Ale już bez gangsterskiej, nieformalnej organizacji, wykorzystującej barwy klubowe do swej przestępczej aktywności. Wyraźnie widać, że na Widzewie dzieje się podobnie. Na trzecim meczu było już o pół tysiąca więcej normalnych kibiców, niż na dwóch poprzednich spotkaniach. Ich doping staje się coraz głośniejszy… A bilet, kupowany przez kulturalnego kibica kosztuje tyle samo, ile wejściówka, wykorzystywana przez bandytę do wejścia na stadion.
Jeśli Cackowi uda się jego zamiar, jeśli poświęci trochę pieniędzy, co mu w zamian przyniesie efekt w postaci wychowanej, pozytywnej publiczności – będzie pierwszy w Polsce. I nie ukrywam, że bardzo mu w tym zamiarze kibicuję.
Remek – ja Cię bardzo szanuję, ale nie wypowiadaj się na forum publicum w tematach, o których pojęcie masz co najwyżej blade. Pozdrawiam 🙂