O kłopotach Widzewa, czyli jak przerwać zaklęty krąg

Widzew przegrał swą walkę i nie zagra w Ekstraklasie. Niektórzy pytają: ale po co nam to ? Pchać się, tą furą piłkarskiego szrotu, na krajowe salony, żeby zaraz z nich wylecieć? Odpowiadam: jestem kibicem Widzewa, dlatego interesuje mnie plan maksimum. Sukces sportowy, awans jak najwyżej – i możliwie szybki powrót nie tylko do krajowej czołówki, ale na salony piłkarskiej Europy. Mamy grać z najlepszymi. Tu jest Widzew!

Niemożliwe? Tak samo mówili oponenci prezesa Ludwika Sobolewskiego, a później drugiego Wielkiego Widzewa lat 90-tych. Jest to nie tylko możliwe, ale i koniecznie potrzebne. Tak wielka sportowa marka, dziś niebezpiecznie (z każdym rokiem mocniej) trwoniąca swój potencjał, nie ma prawa się zmarnować. Na jej odbudowie i pełnym wykorzystaniu powinno zależeć wielu beneficjentom.

Poniższy tekst będzie próbą odpowiedzi na kilka pytań, związanych z teraźniejszością i przyszłością mego ukochanego klubu. Będzie też pobieżną analizą szans na to, by Widzew – jeśli tylko uda się powiązać w całość energię wszystkich sił żywotnie zainteresowanych tym powrotem – znów brylował na piłkarskich salonach. Przyjrzyjmy się wobec tego, komu powinno na tym zależeć i jakie wspólne działania powinny zaistnieć, by cel został osiągnięty.

Kibice

Oni są prawdziwym fenomenem. Byli w stanie, gdy nie było już nic, stanąć obok siebie, zjednoczyć swe siły – i podnieść klub z totalnego gruzowiska. Przez kilka ostatnich lat to właśnie oni, wykupując na każdy kolejny sezon komplet karnetów (a fakt ten zauważają media sportowe całego świata) de facto podtrzymują Widzew przy życiu. Nie mam pojęcia, czy tak samo zrobiliby np. „socios” Barcelony, gdyby ich klub znalazł się na dnie, zaliczając pewnego dnia spektakularne bankructwo. Nie sprawdzimy tego, bo tłuste koty, jakimi są największe kluby europejskie, mają wprawdzie wiernych, licznych i oddanych kibiców na całym świecie – ale nigdy nie znalazły się w podobnej sytuacji. Wyjątki z drugiego rzędu, degradacje jak np. Glasgow Rangers czy Fiorentiny, tylko potwierdzają regułę.

Przeczytałem gdzieś, że kibice Widzewa po prostu dobrze czują się ze sobą. Te osiemnaście tysięcy, zasiadające co dwa tygodnie na trybunach swojego stadionu – i ci niepoliczeni, którzy (choć często na dalekiej emigracji) są równie ważną częścią Widzewskiej Rodziny. Bo faktycznie, coś z niemal rodzinnych więzi wytwarza się między nami. W życiu prywatnym też znacznie łatwiej jest załatwić każdą sprawę, gdy po drugiej stronie stoi Widzewski „kumpel po szalu”. Myślę, że zarówno oszałamiające (jak na polskie warunki) piłkarskie sukcesy drużyny przed laty jak i trauma upadku ostatnich sezonów, dodatkowo tę miłość do barw cementują. Słynny „widzewski charakter” istnieje naprawdę, jest nie tylko odzwierciedleniem zadziornej postawy graczy na murawie, ale też czynnikiem spajającym kibiców poza stadionem.

Oczywistym faktem jest natomiast, że w każdym klubie sportowym kibiców łączy ze sobą miłość do tych samych barw – a wszystko pozostałe różni ich od siebie. Inne są potrzeby trzydziestoletniego ojca, który chce w weekend zabrać na trybuny swoich synów, by razem z nimi pokibicować w sektorze rodzinnym. Inaczej łączy się z klubem biznesmen, wykupujący co rok miejsca w loży VIP. A jeszcze inaczej gangster, który używać będzie barw klubowych jako zasłony do swej przestępczej działalności.

Niezwykle trudne jest rozszyfrowanie prawdziwych intencji poszczególnych grup osób, deklarujących swą miłość do barw klubowych. Inaczej – nie sposób rozróżnić, kto jest ten dobry. A kto zły: jedynie udający kogoś innego, nastawiony jednakże na różnego rodzaju zyski, płynące z faktu aktywnego udziału w kibicowskiej społeczności.

Odrzućmy na bok patologiczną subkulturę (walki bojówek, handel narkotykami, organizowanie grup przestępczych) – tym, na całym świecie, zajmuje się Policja. Skupmy się na innym podziale. Wyróżnijmy tzw. zwykłych kibiców, którzy wspierają klub poprzez zakupy karnetów i tego, co nazwalibyśmy „merchandise ” (czyli materiałów pamiątkowych i usług, przez klub udostępnianych). A także tzw. kibiców specjalnych – którzy, dysponując dużymi możliwościami finansowymi, angażują się w klub przy udziale własnej, niebagatelnej gotówki. Oraz różnego rodzaju wpływów, jakie posiadają.

Taka bowiem sytuacja ma od kilku lat miejsce w Widzewie. Klub odzyskał równowagę, bo kilkunastu najbogatszych fanów stworzyło podwaliny życia tej marki – od zera. Stowarzyszenie Reaktywacja Tradycji Sportowych było jedyną szansą na Widzew. I sprawdzało się dobrze, jako alians kilku zamożniejszych podmiotów sponsorskich, na poziomie lig regionalnych. Od co najmniej roku, gdy w bardzo podejrzanej atmosferze (jakby w ogóle nie było takiej woli) klub awansował na zaplecze Ekstraklasy, podziały w tej grupie są coraz bardziej widoczne.

Klubem wszak zarządza wciąż to samo Stowarzyszenie, ale zawirowania personalne i organizacyjne (zwalniani kolejni prezesi, brak transparentności w polityce finansowej, trudne do racjonalnego wyjaśnienia decyzje transferowe i sportowe przestoje w kluczowych momentach rozgrywek) sprawiają, że Widzew – zamiast piąć się w górę – coraz mocniej grzęźnie we własnoręcznie pogłębianym bagnie…

Staje się jasne, że czas Stowarzyszenia dobiega końca, że na tym poziomie nie da się już zarządzać marką przy pomocy grupy zamożnych sympatyków. Potrzebny jest inwestor: uczciwy, zorientowany na długofalową strategię właściciel, który poprowadzi klub o tej marce na pozycje najlepszych piłkarskich brandów europejskich.

Kluczowe dla Widzewa pytanie brzmi: jak sprawić, by Stowarzyszenie oddało władzę oraz jak znaleźć inwestora, który nie będzie zainteresowany doraźnym wyssaniem kapitału – i porzuceniem klubu z jeszcze bardziej nadwątloną renomą, po sezonie lub dwóch tego wysysania.

Stowarzyszenie

Reaktywacja Tradycji Sportowych istnieje od 2015 roku. To dwudziestu trzech ludzi – biznesmenów, prawników (komornicy, notariusze), polityków różnych szczebli, przedstawicieli kadry zarządzającej. Z reguły są to osoby niezwykle skryte, chroniące swą prywatność, unikające pokazywania się publicznie.

To wydaje się szczególnie groźne, bo przy obowiązującej konstrukcji prawnej zarządzania klubem wszystkie decyzje strategiczne – jak wybór zarządu, zatwierdzanie klubowego budżetu – podejmowane są przez większościowe głosowanie. Z tego, co w postaci strzępków informacji dociera do przeciętnego kibica wynika, że podczas obrad Stowarzyszenia rzadko kiedy panuje zgoda czy jednomyślność.

Może to sugerować wniosek, że przynajmniej pewna część osób, zasiadających w Stowarzyszeniu, kieruje się w tej działalności raczej własnym interesem z wykorzystaniem klubowej marki, aniżeli sportowym dobrem Widzewa. W każdym razie członkowie SRTS nie robią nic, by ten zamglony wizerunek poprawić: polityka informacyjna ani wizerunkowa stuprocentowego właściciela marki Widzew Łódź nie dają szans na rzetelne przedstawienie opinii publicznej całej prawdy o tym, co tak naprawdę w tym gronie się dzieje.

Obecne są jedynie spekulacje, jakoby kilku różnych, zwaśnionych, najmocniejszych graczy Stowarzyszenia toczyło ze sobą regularną wojnę o władzę i wpływy w klubie. Stąd ponoć mają się brać kłopoty z jednomyślnym głosowaniem. Stąd także niepokojące niejasności w zakresie rozliczania klubowego budżetu. Gdy na początku roku ujawniono informację, jakoby początkowo bezpieczny stan klubowej kasy uległ nagłej zapaści, nikt tak naprawdę nie wyjaśnił, skąd wzięły się niewytłumaczalne braki finansowe, które – według wcześniejszych zapewnień – miały nigdy nie nastąpić.

Wizerunek SRTS jest więc obecnie fatalny. Trzeba docenić wielką rolę, jaką zamożni kibice odegrali dla prawdziwej reaktywacji klubu. Obecnie jednak, po kilkuletnim serialu dziwnych zmian na fotelu prezesa klubu, innych zagadkowych roszad personalnych oraz niewytłumaczalnych zdrowym rozsądkiem spadków sportowej formy drużyny, czas domagać się od Stowarzyszenia jednoznacznego oczyszczenia atmosfery.

Najprościej – i dla klubu najkorzystniej – byłoby osiągnąć to przez abdykację: należy jak najszybciej sprzedać akcje klubu wiarygodnemu inwestorowi. Stowarzyszenie podało zresztą do wiadomości publicznej wolę podjęcia takiej decyzji. Oraz fakt prowadzenia negocjacji z trzema potencjalnymi nabywcami. Nie dowiemy się, bo rozmowy na tym poziomie są chronione określonymi procedurami, czy faktycznie nikt z trzech zainteresowanych nie przedstawił godziwej oferty – czy może niektórzy spośród członków Stowarzyszenia celowo zablokowali rozmowy, by nie doprowadzić do utraty swych wpływów na zarządzanie dalej marką Widzewa.

Aby więc nie dopuścić do dalszego szerzenia się tak szkodliwych dywagacji, Stowarzyszenie RTS powinno zachować się odpowiednio. Dawni dżentelmeni mawiali coś o męskiej godności i honorze. A takie wartości każdemu kibicowi Widzewa zawsze są szczególnie bliskie.

Zbigniew Boniek

Nie trzeba tłumaczyć, że dla historii Widzewa to postać szczególnie ważna. I wydaje się, że dziś klubowi potrzebna. Wprawdzie adwersarze od dawna zarzucają wiceprezesowi UEFA zimne, biznesowe wyrachowanie i „kręcenie własnych lodów” wokół Widzewa. W blogosferze prym wodzi w tej krytyce Mirosław Tłokiński, z którym przecież Zbigniew Boniek mimo różnicy charakterów tak wspaniale uzupełniał się na boisku…

Nie wnikam w powody wzajemnej awersji panów, obydwaj zasługują też na jednakowy szacunek każdego kibica. Ale w obecnej sytuacji nie widać poza Bońkiem osoby, która miałaby większe możliwości, kontakty, pozycję w piłkarskim świecie, by stać się równie skutecznym ambasadorem marki Widzew. Tylko on jest w stanie temu środowisku przypominać, ile tak naprawdę kiedyś znaczył ten klub – tak, by ktoś zechciał zatrzymać się i posłuchać. A w efekcie: zainwestować. Takie pieniądze, które wreszcie wyprowadziłyby Widzew Łódź na właściwą prostą.

Nawet gdyby taka działalność Bońka miała faktycznie oznaczać dla niego wymierne korzyści finansowe, owe „kręcenie lodów” przy Widzewie, ja zapytam – dlaczego nie? Jeśli miała by to być cena, jaką klub zapłaci za pozyskanie wiarygodnego, poważnego inwestora, zdecydowanie warto ją ponieść. Powierzenie Bońkowi tej „misji” miałoby kilka korzystnych aspektów. Po pierwsze: gwarancję solidności, pewności potencjalnego nabywcy klubu (zakładam, że mowa o właścicielu z zagranicy). Po drugie: poziom i wysokość wkładu finansowego w zespół. Po trzecie: znakomitą promocję w sportowym świecie , jaką miałoby działanie wiceprezesa UEFA na rzecz własnej, piłkarskiej macierzy.

Miasto Łódź

Istnieją tylko trzy marki, które stanowią wymierną wartość wizerunkową i promocyjną dla Łodzi. Miasto, które nie ma ani morza, ani gór, jezior, czy interesujących zabytków (dramatycznie natomiast potrzebuje kapitału) dysponuje trzema poważnymi argumentami, dającymi Łodzi jakąkolwiek rozpoznawalność poza Polską.

Te wartości to – Szkoła Filmowa, Manufaktura oraz RTS Widzew Łódź. Pierwszy brand jest najbardziej szlachetny, ale też elitarny, a nie masowy. Szkoła nie potrzebuje Miasta, promuje się sama (Miasto od lat nie ma żadnego pomysłu, by wejść z uczelnią we współpracę promocyjną i wreszcie skorzystać z faktu, że ma u siebie to kultowe dla filmowców miejsce). Druga to własność prywatna i choć świetnie pracuje na własny wizerunek w skali światowej (oraz dość hojnie dzieli się z Miastem swoimi rezultatami) – nie może być przez Łódź w pełni zawłaszczana wizerunkowo. Łódź zresztą jest na Manufakturę obrażona za jej sukces.

Jedyną marką, promocyjnym magnesem, dzięki któremu Miasto miałoby szansę na istotne zdobycze wizerunkowe, jest Widzew. Gdyby wszedł do klubu potężny inwestor i zaczął rozwijać długoletni, strategiczny plan rozwoju marki, nie umiem nawet ocenić, jak wielkie korzyści dla lokalnej gospodarki ten fakt mógłby przynieść. Poczynając od zwykłej reklamy miasta w świecie (o to już wcześniej starali się sami kibice, bijąc karnetowe rekordy) – poprzez ożywienie turystyki sportowej w momencie wejścia Widzewa na poziom rozgrywek pucharowych, a skończywszy na branżach towarzyszących, jakie zaczęłyby się rozwijać w chwili międzynarodowej ekspansji marki.

Łódź jest doskonale przygotowana do przyjęcia zagranicznego kapitału. A także zagranicznego, eventowego turysty w dużej ilości. Ma prawie kompletną, domkniętą infrastrukturę transportową. Ma świetny punkt startowy do rozwoju infrastruktury turystyczno-rozrywkowej (puby na Piotrkowskiej tylko czekają na hossę po pandemii). Tylko jakoś nie ma ani poważnego kapitału, ani turystyki wydarzeniowej. No, to chyba pora zacząć coś w tym kierunku robić.

Bogaty Widzew w piłkarskiej Europie – to właśnie byłby pomysł na Łódź w zapaści, którą Miasto wciąż przechodzi po upadku przemysłu włókienniczego.

Nie można Miasta jednoznacznie krytykować: w ciężkiej dla klubu chwili stanęło na wysokości zadania, przejmując własność stadionu wraz z kosztami utrzymania obiektu. Pozwoliło też Widzewowi na względną samodzielność w obrębie tej historycznej tkanki klubowej… Niemniej, w chwili znalezienia inwestora, którego oczywistym celem byłoby zarówno przejęcie na własność obiektów klubowych jak i budowa solidnej bazy sportowo-szkoleniowej, zadaniem Miasta byłoby płynne udostępnienie takiej możliwości nabywcy.

Zresztą, skoro Miasto – potrzebując pieniędzy – tak chętnie wyprzedaje deweloperom tereny po likwidowanych parkingach dla mieszkańców osiedli, pobranie sutej wpłaty do miejskiej kasy za odsprzedane Widzewowi tereny i obiekty nie powinno stanowić kłopotu, prawda?

Widzę zatem alians władz Miasta i przedstawicieli klubowego Stowarzyszenia, angażujących wspólnie autorytet Zbigniewa Bońka w procesie poszukiwania inwestora dla Widzewa – a następnie stworzenie przez obie strony odpowiednich warunków i ułatwień nowemu właścicielowi – jako klucz do zapewnienia klubowi odpowiedniej do jego rangi, sportowej przyszłości. Klasyczna sytuacja win – win, znana specjalistom od marketingu oraz komunikacji wizerunkowej.

I wtedy, jak się wydaje, moglibyśmy zacząć mówić o budowie odpowiedniej drużyny. Skończyłyby się cotygodniowe, smutne dywagacje, który piłkarz gra źle a który powinien zająć jego miejsce. Jest oczywiste, że problem przestałby istnieć wraz z zakupem piłkarzy o odpowiedniej klasie. Kwestię doboru sztabu szkoleniowego również kibice mogliby spokojnie pozostawić w rękach nowego właściciela. Chciałbym dożyć chwili, gdy dla kibica Widzewa takie kwestie stałyby się zupełnie pozbawione znaczenia.

W tym roku kończę pięćdziesiąt lat. Marzyłem o urodzinowym prezencie, jaki mógłbym otrzymać od Widzewa w chwili awansu do Ekstraklasy. Pewien znajomy pocieszył mnie mówiąc: „nie martw się, dostaniesz na sześćdziesiątkę”.

Proszę bardzo. Idę na to, ale pod jednym warunkiem: że ten awans nastąpi wraz ze spełnieniem wszystkich warunków, jakie towarzyszyć mu będą według koncepcji rozrysowanej w powyższym tekście.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.