Zapowiadało się nieźle, skończyło – jak zwykle. Drużyna, już nie „Orłów Wenty”, lecz co najwyżej „Orzełków Bieglera”, dostała surową lekcję poważnej piłki ręcznej. Przed spotkaniem z Węgrami Marcin Lijewski, jeden z weteranów dawnej kadry, mówił wprost: zawsze wygrywaliśmy swoją walecznością, którą nadrabialiśmy braki w technice i taktyce drużyny. W domyśle – nigdy nie byliśmy tak dobrzy, jak wskazywałyby nasze najlepsze wyniki…
Może i tak, mecze ręcznej reprezentacji od czasów pierwszych „Wentowych” sukcesów oglądaliśmy zawsze z nerwami napiętymi jak postronki. O sukcesach Polaków decydowały zwykle niuanse, jakieś heroiczne zrywy lub piekielne szczęście. Trochę przypomniał się tamten czas, gdy Robert Orzechowski wkręcał Serbom gola w ostatniej sekundzie meczu… Ale z Węgrami było już inaczej. O ile w pierwszej połowie, głównie za sprawą dopieszczanej przez Bieglera obrony, stawaliśmy dzielnie Madziarom – o tyle druga odsłona obnażyła wszelkie niedostatki zespołu, ubiegającego się o awans do najlepszej ósemki świata.
Bo – jak się zdaje – Węgrzy pokonali nas nie rękoma, lecz głową. Poznali świetnie naszą drużynę w na poły sparringowym meczu podczas Turnieju Noworocznego. Uśpił nas, kibiców, osiągnięty wówczas remis: zdawało się, że i teraz z tym rywalem wystarczy zagrać na swoim normalnym poziomie. Ale Madziarzy wykorzystali tamten mecz na spisanie uwag wiodących – poznali nasze mocne punkty, by już w poważnych mistrzostwach zastosować zdobytą wiedzę. Konkrety? Proszę bardzo: Michał Jurecki, Karol Bielecki i Krzysztof Lijewski, nasze „strzelby” drugiej linii, praktycznie ani razu nie wypaliły jak należy. Wystarczy przejrzeć statystyki. Ilość strat naszej piłki w ataku pozycyjnym? Aaa, rywale dokładnie przyjrzeli się polskim wariantom ataku, dzięki czemu wkładali łapy akurat tam, gdzie powinna trafić piłka. Czyli w poprzek linii podania: rozgrywający/kołowy. Tylko dzięki swej wybornej formie strzeleckiej Bartek Jurecki rzucił aż tyle bramek… Większość podań na koło przecinali rywale, bądź prokurowali obroną nasze gubienie piłki…
Resztę kłopotów, już tradycyjnie, nasi gladiatorzy zafundowali sobie sami. Jak można nie trafiać z tak wielu czystych pozycji? Jak można rzucać bez przygotowania? Wreszcie, co boli najbardziej: jak można całkowicie wyeliminować z gry własne skrzydła, gdy wiadomo, że największa siła obrony rywala tkwi na środku??? To wszystko pytania, na które częściowej odpowiedzi udzielił już Marcin Lijewski, po drugą część należałby się udać do Michaela Bieglera. Do którego zresztą i tak większych pretensji mieć nie można, bo na tę długość trenerskiej kadencji sporo zdążył zrobić. Może faktycznie należy poczekać dwa lata na rozliczenie jego pracy z zespołem…
No cóż, jak dla mnie hiszpańskie Mistrzostwa Świata w piłce ręcznej właśnie dobiegły końca. A dla Państwa?