O nowym albumie Azarath, czyli progres w ekstremie

To już stanowczo nie te czasy, by mówić o Azarath jak o polskiej nadziei brutalnego death metalu, goniącej za wzorcami typu Immolation czy Nile. To jest chwila, gdy zaczynamy mówić o klasyce – ekipa Inferna i Barta wydała właśnie siódmą płytę, „Saint Desecration”.

I ma szansę rozbić bank najlepszych produkcji w gatunku na 2020 rok. Światowy, nie krajowy. Żeby było jasne.

Można też groteskowo stwierdzić, że skoro rok jest koszmarny, to i płyty w nim wychodzące wyjątkowo złe, diabelskie, śmierdzące i zgniłe. Jakby miały być muzyczną odpowiedzią na pandemię. Nowy album Azarath właśnie taki po trosze jest. Oczywiście nie z racji na zepsutą zawartość, a z powodu niezwykłej, dusznej, piekielnej aury, jaką z sobą niesie. To właśnie atmosfera sprawia, że „Saint Desecration” da się łatwo wyróżnić spośród szeregu podobnych, ostatnio wychodzących na świat, brutalno-metalowych pomiotów. Trudno je wszystkie, z racji na podobieństwo ekstremalizmów treściowych i formalnych, odseparować od siebie. Gdzie nie da się już zagrać szybciej, bardziej technicznie, brutalnie i z większą atonalnością, wchodzi klimat. Cały na czarno. I zaczyna decydować, która płyta stoi z przodu. Ta się wybija natychmiast.

Szkoda strzępić już język o tym, jak szybko, mocno, precyzyjnie i fachowo umie grać Inferno. Oczywiście tutaj również artyleryjska kanonada perkusji jest podstawą przekazu, bo Zbylut konkurencji w świecie, w swojej kategorii, raczej ma niewiele. Natomiast rzecz główna w tym, co jest pod spodem tej kanonady. Niezwykła to treść. Ujmuje i wciąga od razu, zasysa słuchacza w głąb piekielnej otchłani. Te niezwykle gęste, fakturowo zawiłe, a przy tym zimne jak czarna stal kombinacje riffów, z których Azarath słynie od dawna, otrzymały teraz dodatkowy walor w postaci – uwaga – większej muzykalności. Te kompozycje, bardziej niż wcześniej, bronią się pomysłowością i logiką riffu, świadomością konstrukcji utworu. Specyficzną, jadowitą melodyką. Gdy trzeba, rozszerzeniem i zwolnieniem. A co za tym idzie, głębszym muzycznie przekazem: właśnie tym, co później decyduje o klimacie.

Będą się (być może) zżymać puryści, że Zbychu zassał do Azarath klimat Behemotha. Bo trochę faktycznie go zaciągnął. Słychać to nie tylko w ogólnej, jakby ambience’owej aurze unoszącej się nad tym albumem (o produkcji za chwilę). Mamy ten klimat, na blackowo zabarwiający brutal-deathowy charakter muzyki Azarath, w całej gamie kantylen, smaczków, wibrat, wielogłosów, rytmizacji (wręcz momentami orientalnych), obecnych choćby w utworach „Fall of the Blessed” czy zamykającym płytę „Beyond the Gates of Burning Ghats”. Woń behemothowskiego klimatu tam przecieka niewątpliwie. Ale z drugiej strony, cała płyta utrzymana jest w tak morderczym tempie, jak chyba nigdy wcześniej Azarath nie galopował, choć – zaiste – do najwolniejszych na świecie zespołów metalowych nie należy. Te ultra-blasty, jakby Zbychu wywalił z siebie całą energię, zgromadzoną w mięśniach w czasie przymusowego urlopu od koncertów, narzucają płycie charakter dzieła ekstremalnego.

W całość wpisał się Skullripper, czyli nowy wokalista (i wioślarz) Azarath. Gdy jeszcze na fali entuzjazmu po pierwszych przesłuchaniach zakomunikowałem Bartkowi, że stworzyli razem wielką rzecz, rzucił – „nowy piosenkarz swoje wniósł!”. W rzeczy samej. Mam nawet wrażenie, że Marcin jakby naturalnie wpasował się do tego konceptu i stylistyki. Ma doświadczenie nie tylko z Embrional, ale tu chyba przekaz jest najbliższy… Aklimatyzacja w Tczewie udała się perfekcyjnie. 🙂 Choć personalnie zespół dawno już się z tego miasta wyprowadził.

Miałem o produkcji, bo i nie wolno pominąć faktu, że płytę wysmażył Haldor Grunberg. I to w zasadzie starczy za cały komentarz, bo chyba nie ma obecnie drugiego speca, który bardziej czułby klimat nowoczesnej muzyki black, a jak kto woli – post black metalowej w Polsce. Mnie ten odcisk palca Haldora, jego charakter pisma, przekonuje najzupełniej. Ma to ociekać jadem i piekłem, nihilizmem (hehe) oraz niewidzialnym łbem w kapturze: proszę bardzo, wszystko mamy. Także w sensie graficznym. Okładkę namalowała Marta, żona Zbycha. A jeśli ktoś się znów doczepi, że stylem nawiązuje do ostatniego dzieła Behemoth, to zapytam – a dlaczego ma nie nawiązywać? Wręcz powinna.

Krótko mówiąc – wyszło Azarathowi dzieło kompletne. Nie wierzę w to, żeby Inferno w jakikolwiek sposób chciał wcześniej zaniedbywać swoje własne, muzyczne potomstwo. Ale fakty są takie, że natłok roboty z Behemothem dawał mu przez lata niewiele oddechu. Gdy pojawiła się, trochę przymusowo, szansa na swobodniejszą dywersyfikację działań, mógł (jak przypuszczam) ofiarować Azarathowi trochę więcej… siebie. Jeśli dobrze to rozumiem, efekt mamy właśnie przed sobą w postaci genialnego krążka.

Brawo, Panowie. Muzyczna definicja śmiertelnego wirusa.

O Nergalu – winowajcy, czyli jak opadają ręce…

Nergal wydał książkę, więc znów pojawił się na ustach całej Polski. To znaczy,  jest okazja ponownie wziąć go na języki, zmieszać z błotem, stłamsić i wytknąć paluchami jako pierwszego wroga bogobojnego narodu. Żeby to wyłącznie nawiedzeni obrońcy katolickiej wiary (vide: Mariusz Cieślik w „Rzeczpospolitej”, nr 278, 28.11.2012) rzucali się na dzielnego satanistę, o nie, to byłoby nudne i prostackie.  Ner bierze w dupsko od dawnych kumpli z podziemnego grania, pewnie czasem i mocniej, niż chłoszczą go znakiem krzyża przez Naród błogosławieni, współcześni  inkwizytorzy…  Bo to wszak zdrajca ideałów, co dla kasy wypiął się na metalowy światek. No, jakby nie patrzeć – przyjaciółmi Nergala po wydaniu „Spowiedzi heretyka” nie będą też na pewno fotoreporterzy brukowej prasy, paparazzi, zwani przez autora nieświętego dziełka „karaluchami”…  Stał się dziś Nergal wrogiem znacznej części prywiślańskiego społeczeństwa, ledwo się chłopina zdążył wykurować i wkroczyć na pracowitą drogę ku godziwym subsydiom z prowadzonej działalności artystycznej. Ciekawe, czy spodziewał się aż takiej reakcji, przygotowując do druku wywiad-rzekę.

Przeczytałem tę książkę, głównie dlatego, że EMPiK łódzki zaprosił mnie do poprowadzenia rozmowy z Nergalem. Nie było to, biorąc pod uwagę osobę autora, zwykłe spotkanie z czytelnikami. Tym razem, obok cierpliwych łowców autografów pojawili się przecież liczni dziennikarze, ciekawi, czy obecność w Łodzi głośnego celebryty nie skończy się jakimś skandalem. Nergal, którego pamiętam jako szesnastolatka, pytającego na zapleczu klubu „Hush” w Rumii jak to jest grać koncerty, wkurzył na dzień dobry nie tylko mnie, ale też wszystkich, którzy na niego czekali. Spóźnił się ponad godzinę (no dobrze, korki – ale można było je przewidzieć), potem zaś wybiegł z księgarni na koncert Muse, choć czekał na niego spory jeszcze ogonek czytelników. Nie wspominając o dziennikarzach, kilku z nich Nergal obiecał rozmowę. Byliśmy więc wkurzeni, ale czy coś poza tym się stało? No właśnie nie, Nergal i tak zrobił po swojemu, kierował się nie dobrem jakiegoś niesprecyzowanego ogółu, tylko swoim. Jak na satanistę przystało, zachował się podług swojego wyłącznego planu, interesu i zamiaru. Miał cel i poszedł go osiągnąć, nie bacząc na sprawy innych ludzi.

Bo też taki jest Adam Darski i wcale się z tym nie kryje, odpowiadając w „Spowiedzi…” na pytania kumpli-dziennikarzy. Taki jest, ma swój kodeks, w którym inni ludzie znajdują swoje miejsce o tyle, o ile są mu potrzebni. Śmierć frajerom! Może łaskawie spojrzeć, w swej szlachetności, na chwilowe potrzeby osób, stających mu na drodze z prośbą o wywiad lub podpis, ale tylko wówczas, gdy akurat gdzieś się nie śpieszy. Luz – na tym poziomie popularności są już setki wywiadów, a fanów w kolejkach po autografy stoją tysiące. Można sobie pozwolić na swobodę w tym zakresie, zwłaszcza, że samemu ciężko pracowało się na miejsce, wywalczone w rockowym panteonie. No i – co z dumą należy podkreślić  – na okładkach kolorowych pism dla gospodyń domowych, co przecież metalowcom raczej dane nie bywa… Ironią losu jest, że w czasie ciężkiej choroby znalazło się bardzo wielu, którzy przynieśli mu bezinteresowną pomoc. Im też Adam w książce dziękuje. Ale po tej całej traumie, gdy powoli udaje mu się o chorobie zapomnieć, jest jak dawniej. To znaczy Nergal z precyzją i konsekwencją rozwija własny biznes, nie rozglądając się specjalnie wokół siebie.

Nie chcę powiedzieć, że Nergal to zły przykład, czarownica dla złych dzieci, że deptał po trupach w drodze po aktualnie zajmowane miejsce na topie. Nie przypominam sobie, by przez te dwadzieścia minionych lat ktoś w środowisku naszych kapel metalowych na niego się skarżył. Nie wiem na sto procent, ale raczej w walce o sukces Behemotha nikogo nie skrzywdził. A w drodze po celebrycką sławę? Cóż, już dziesięć lat temu, na koncercie w poznańskim Eskulapie (graliśmy tam wtedy razem przed Napalm Death) opowiadał mi, jak bardzo Doda go kręci i jak chciałby jej kiedyś dopaść… Po prostu zrobił swoje, zaparł się i osiągnął cel. Nie powinno być tajemnicą dla nikogo, że jedynie tak zaplanowany model życia: gdy poświęcamy wszystko w imię wytyczonego celu, po czym całą siłę, wszystkie nasze możliwości angażujemy w celu spełnienia zamiaru, daje szansę na oczekiwany sukces. I na taki sukces pracuje się latami. Pytanie, bardziej etyczne niż biznesowe – czy w drodze po konfitury nie kaleczymy ludzi, których na szlaku spotykamy. A na to pytanie każdy musi sam sobie odpowiedzieć.

Nie dziwimy się przeto, że Nergal wzbudza odczucia, tym bardziej negatywne im wyżej sięga jego popularność, granicząca dziś z popkulturowym mitem. Starzy metalowcy plują, bo część zazdrości mu sukcesu, jakim jest zarabianie z grania. A ta część, którym na pieniądzach nie zależy, wytyka mu przeniewierkę środowiskowych ideałów. Prościej? Proszę bardzo, otóż jeśli jesteś metalem, nie pchasz się do tabloidów. W ogóle się nie pchasz do mainstreamu, masz być programowo podziemny a nie ogólnie znany. Tak już jest: żołnierz nie maszeruje z reklamówką i koniec, to regulamin służby. W tym znaczeniu Nergal jest takim właśnie umundurowanym zakupowiczem.  Ale – co chyba przerasta już trochę samego bohatera zamieszania – po wydaniu „Spowiedzi…”   ruszyła lawina masowej nienawiści tej części Polski, która pod krzyżem modli się o wyborczy sukces PiS. Teraz dopiero się zacznie! Do apelacji w sprawie o podarcie Biblii Ryszard Nowak dorzuca nowy pozew: o opis rzekomego gwałtu zbiorowego w Hiszpanii, który znajduje się na kartach książki. To nic, że dziewczyna mocno popieszczona na pokładzie behemotowego najtlajnera mówiła, że super, że właśnie o to chodziło („chcącemu nie dzieje się krzywda!”). Nic to, że nikt nie złożył żadnej skargi stosownym służbom hiszpańskim, dbającym o przestrzeganie prawa: nie było przestępstwa, ale pozew w Polsce będzie… Publicyści (cytowany wyżej Mariusz Cieślik) wyciągają po lekturze książki wnioski, że oto cała muzyka metalowa to jeden wielki matecznik najgorszych przestępstw i szatańskiego zezwierzęcenia. Bo przecież Nergal przyznał się, że jako dzieciak CHCIAŁ spalić kościół w Gdańsku!!! Sam przeto zamiar – to nic, że w żaden czyn nie przerodzony – już służy dzielnemu felietoniście do budowania ogólnych stwierdzeń o rzekomych zagrożeniach dla całej świątobliwej części polskiego społeczeństwa.

Nie jestem pewien, czy osoba Nergala zasługuje na aż tak wielkie zainteresowanie. Ani ze strony dawnych, muzycznych ziomali – ani też tych spośród szeregów katolickich obrońców wiary. Opadają ręce, jak wszyscy dookoła robią sobie ideologiczny użytek, próbują po prostu upiec własną pieczeń przy ognisku, jakie zapaliło się na skutek wokół – nergalowego fermentu. Myślę też, że sam zainteresowany działa dokładnie tak samo, jak zawsze: nic sobie z tych ludzi nie robi.  Każdy z przejawów zainteresowania nakręca mu znakomitą reklamę. Cóż z tego, że mówią źle – ważne, by w ogóle mówili! Cały ten zamęt to wartość dodana do coraz lepiej rozwijającego się nergalowego biznesu. A on sam, o ile dobrze go pojmuję, staje sobie co rano przed lustrem z szyderczym uśmiechem, potwierdzającym, że ta banda żałosnych owieczek znów tańczy w rytm jego autorskich kompozycji…

O etyce w dziennikarstwie muzycznym, czyli summa pewnej konferencji

Dzięki uprzejmości dr. Krzysztofa Grzegorzewskiego z Katedry Dziennikarstwa Uniwersytetu Łódzkiego, mogę zamieścić tu skrót wystąpienia, jakie miałem zaszczyt przygotować na konferencję naukową tam zorganizowaną, poświęconą dziennikarstwu muzycznemu. Wypowiedzi wszystkich referentów będą zamieszczone w publikacji, która po konferencji ukaże się, prawdopodobnie nakładem Primum Verbum.  Pamiętajmy, że tekst poniżej jest zapisem mówionego referatu, nie zaś samodzielnym artykułem.

 

Remigiusz Mielczarek

„Pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze”. Oto piękne zdanie, które wypowiedział Jarek Szubrycht, mój przyjaciel, który jest muzykiem i krytykiem muzycznym. Oddał przy tym, poniekąd niechcący, pewną ideę: ktoś, kto zajmuje się krytyką muzyczną, powinien aspirować do miana twórcy: jeśli już pisać o muzyce, to dobrze jest, by tekst miał również walory artystyczne. Oczywiście, nie należy tego traktować przesadnie. Sądzę, że pisząc o muzyce, niekoniecznie sami musimy być artystami. Niemniej ta sugestia jest ciekawa, ponieważ naprowadza nas na dodatkowy trop: dobrze jest, by krytyk muzyczny (szerzej: osoba zajmująca się jakąkolwiek działalnością opisującą muzykę) miał trochę wrażliwości. Jeżeli lubimy muzykę, słuchamy różnych płyt, różnych gatunków i stylów, chodzimy na koncerty, otwieramy głowę i „wpuszczamy” do niej dużo bodźców, wzbogacając tym dodatkowo swój bagaż doświadczeń i muzyczną wrażliwość – wówczas, jak się wydaje, jesteśmy lepiej przygotowani do pisania o muzyce.

Oczywiście, aspekt artystyczny pisania jest atrakcyjny i ciekawy; nie zwalnia nas wszakże od pewnych obowiązków. Obowiązki te głównie wiążą się z przestrzeganiem reguł związanych z szeroko rozumianą krytyką artystyczną. Nie zwalnia nas to także od przestrzegania stricte rozumianych reguł dziennikarskich, w szczególności prasowych – mam tu na myśli przede wszystkim etykę dziennikarską i prawo prasowe.

W ramach rozważań o etyce dziennikarskiej z pewnością warto poruszyć problem odpowiedzialności. Dzisiejszy świat (rzeczywistość ostatnich dwudziestu lat) jest taki, że otaczająca nas muzyka jest w dużej części wynikiem działalności biznesowej. Jeśli pójdziemy do teatru muzycznego, napiszemy negatywną recenzję na temat spektaklu i ją opublikujemy; jeśli jeszcze kilku dziennikarzy, którym spektakl się nie podobał, opisze go negatywnie – to teatr nie zostanie oczywiście zamknięty. Zasadniczo nie ma uzasadnienia zamykania teatrów, które funkcjonują w oparciu o subsydia państwowe (mogą to być pieniądze z urzędu miasta, urzędu marszałkowskiego, etc.) – teatry takie uzupełniają jedynie swój budżet o wpływy z biletów. Jeśli więc będą kiepskie recenzje ze spektaklu muzycznego, które jego premierę przekreślą, to teatr sam z siebie się nie zawali, ponieważ funkcjonuje w systemie, który pozwala mu przetrwać. Niemniej są wokół nas artyści, dla których działalność twórcza i estradowa jest jedynym sposobem na życie. Mam na myśli przede wszystkim nieduże zespoły (w tym kameralne). Tomasz Gołębiewski, koncertmistrz w Filharmonii Łódzkiej, prowadzi własny impresariat artystyczny i kwartet smyczkowy. Gdyby tym koncertmistrzem nie był, poradziłby sobie. I odwrotnie, gdyby jego prywatna działalność artystyczna nie zagwarantowałaby dochodów, ratowałby się etatem w Filharmonii. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że muzyka jest czyimś wyłącznym sposobem na życie, przetrwanie i zarabianie pieniędzy, to słowa, które napiszemy na temat usłyszanej płyty lub koncertu, mogą mieć ogromny wpływ na przetrwanie tych ludzi.

Dlatego wydaje mi się, że to, co piszemy, w kontekście odpowiedzialności za słowo jest swoistym pomostem między „dziejącą się” muzyką, a odbiorcą. I tak np. zespoły rockowe dzielą się na dwa typy:

a) zespoły, które utrzymują się ze swojej działalności (np. zespół „Wilki” Roberta Gawlińskiego) – takie zespoły są sprawnie funkcjonującymi przedsiębiorstwami, nagrywają najlepiej przyjmowane płyty, są popularne i mają ugruntowaną pozycję w kraju, nie muszą się więc martwić o przetrwanie, zbierając recenzje na swój temat (mają swój tzw. fanbase – grupę wiernych fanów, łączących się w fan-cluby, które zabezpieczają muzykom byt poprzez stałą frekwencję na koncertach);

b) zespoły pretendujące do określonego poziomu, rozpoczynające karierę – ich członkowie traktują granie muzyki jako hobby, wykonując przy tym inną pracę zawodową, dokładając z własnych funduszy do działalności zespołu, bowiem ich pozycja na rynku muzycznym na ogół nie gwarantuje im zarobków.

Pozycja zespołu lub muzyka nie zwalnia dziennikarzy od odpowiedzialności za słowo i rzetelności przekazu. Ponadto każdy zespół muzyczny chciałby osiągnąć status zespołu żyjącego z grania. Bardzo wielu muzyków – hobbistów marzy o tym, by móc porzucić swoje dotychczasowe zajęcie, np. pracę urzędnika, by zarabiać na życie np. graniem na gitarze (tj. zajęciem atrakcyjnym, nawet romantycznym). Krytycy mogą często przysłużyć się takiemu zespołowi, albo „dać mu w kość”; zdecydować o jego losach. Warto zobrazować to przykładem. Chirurg, wycinając człowiekowi nieodpowiedni organ, może go zabić – jest to ogromna odpowiedzialność. Podobnie prawnik, skazując przez pomyłkę niewinnego, może wsadzić go do więzienia. My – dziennikarze muzyczni – możemy napisać niezbyt dobrą recenzję i, z pozoru, nikomu krzywda się nie stanie. Niemniej odpowiedzialność nadal jest duża: możemy wziąć niechcący na siebie kierowanie losami poszczególnych muzyków. Dzieje się to zwłaszcza wtedy, kiedy mamy możliwość publikowania w mediach masowych, które mają dużą siłą oddziaływania. Są media, które cechują się różnym natężeniem owej siły oddziaływania – niemniej, jeśli nasza recenzja pójdzie w świat, a okaże się nieuzasadniona, może kogoś bardzo zaboleć lub naprawdę zniszczyć.

Jak przygotować się do pisania recenzji? Z pewnością nie trzeba być muzykiem, by pisać o muzyce – choć bardzo wielu krytyków piszących o muzyce, jednocześnie ją komponuje lub wykonuje. Nie wszyscy wiedzą, że bardzo świadomym recenzentem jest np. Adam Darski1. Jego kariera jest interesująca. Gdy zaczął swoją działalność w 1992 r., wspinał się po szczeblach popularności ze swoim Behemothem – choć to, co teraz się wokół niego dzieje, napawa mnie czasami obrzydzeniem z racji na ludyczny charakter tych wydarzeń. Gdy Adam wydawał kolejne płyty z Behemothem, przysyłał mi je do recenzowania, gdy pracowałem dla miesięcznika „Metal Hammer”. Tak się składało, że czasem te płyty nieszczególnie mi się podobały, stąd w skali od 0 do 5 najczęściej dawałem Behemothowi od 3,5 do 4 pkt. ( chyba od piątej płyty zespół zaczął grać światowo, ale wcześniej była to kapela znana jedynie w Polsce). Adam protestował: „Coś ty napisał, czwórkę mi dałeś? Czy ty serca nie masz? Ja się tu staram tyle już lat, a ty dajesz mi cztery, nie pięć?” Zawsze odpowiadałem, że z konkretnych powodów: „Nad tym i nad tamtym musicie jeszcze popracować – wtedy z czystym sumieniem dam wam piątkę”.

Jeśli piszemy o kimś źle, musimy przy tym wiedzieć, dlaczego coś zostało źle wykonane lub zagrane, dlaczego mamy niedosyt w kontakcie z dziełem. Niezależnie od tego, jaki zespół nagrał muzykę, traktujemy ją jako dzieło, bo ma swojego odbiorcę, pretenduje do miana sztuki – bez względu na to, jaką teorię muzyczną do niego dopasujemy. Jeśli posiadamy punkt odniesienia, tj. wiemy, jak grają najlepsi w danej dziedzinie, jesteśmy osłuchani i świadomi, gdzie jest elitarna warstwa przynależna danemu gatunkowi, to potrafimy lepiej i w sposób wiarygodny ugruntować swoje opinie. Jeśli zapomnimy uzasadnić naszą opinię, wtedy zaczynają się problemy; ktoś nam może udowodnić, że jesteśmy niekompetentni. W połączeniu z kryterium odpowiedzialności, łatwo można kogoś skrzywdzić. Wyobraźmy sobie, że mamy do oceny płytę debiutanta. Płyta bardzo się nie podoba i trzeba o tym napisać. Nie chcemy zachęcić ludzi do zakupu płyty, uważając, że jest tego niewarta. Pamiętajmy jednak, by napisać, dlaczego ocena jest negatywna. I pamiętajmy przy tym o dziennikarskiej odpowiedzialności za słowo.

1 Adam Darski, ps. „Nergal” – wokalista i lider blackmetalowego zespołu Behemoth.

O uniewinnieniu Nergala, czyli koniec farsy

Pomyliłem się wieszcząc, że Nergal zostanie skazany przed sądem drugiej instancji:

http://remigiuszmielczarek.blog.pl/o-procesie-nergala-czyli-niestety-znw-o-polityce,15430821,n

To bardzo dobrze, lubię w ten sposób się mylić. Obserwując casus absurdalnej walki pana Nowaka z Nergalem naprawdę można było wyciągnąć wniosek, że odbywające się na oczach opinii publicznej ciąganie artysty po sądach ma wyłącznie cel polityczno-marketingowy. Dobrze, ze gdańska Temida nie przeciągała tym razem terminów, wyrok został wydany na czas, jeszcze przed największą gorączką przedwyborczą.

Niestety obawiam się, że tzw. ideowcy antysektowi pana Nowaka będą wymyślać inne atrakcje, wymierzone przeciwko wolności wypowiedzi artystycznej, a konstruowane w oparciu o filmy, podpatrzone w internecie. Jak każdy człowiek, pan Nowak ma prawo do wyrażania swoich pogladów i obrony wyznawanych przez siebie wartości. Ale trzeba to robić z poszanowaniem innych ludzi oraz postaw. Natomiast o tym, że Nergal drąc Biblię nikogo nie obraził, niezawisły sąd wypowiedział się już dwukrotnie. I niech sprawa na tym się zakończy.

Panu Nowakowi z życzliwością możemy podpowiedzieć: niech Pan przestanie szukać Lucyfera na metalowej scenie! Jest go tam tyle, ile Mefistofelesa w „Fauście”! Prawdziwe, realne zagrożenia ze strony sekt ukryte są zupełnie gdzie indziej. Ale szukanie za kulisami życia, nie tylko artystycznego, jest zdaje się zbyt mało atrakcyjne od strony politycznej… Chyba o to w tym wszystkim chodzi.

O procesie Nergala, czyli niestety znów o polityce…

Nergal znów fatygować się musi do sądu, tłumaczy, dlaczego podarł Biblię. Ledwo chłopina wyzdrowiał, a już ciągają go przed oblicze prześwietnej sprawiedliwości, choć sam poszkodowany wyznaje, że czuje się jak Józef K. z „Procesu” Kafki… Patrząc na losy literackiego bohatera nie należałoby wieszczyć Adamowi szczęśliwego zakończenia i obawiam się, że Nergal ma właściwe, choć złe, przeczucia.

To nie jest przypadek, że akurat teraz, przed wyborami, sprawa Nergala wraca na wokandę. Tak, jak nie było przypadkiem zamykanie przez Donalda Tuska polskich stadionów, gdy wściekły premier – mszcząc się za własne, oglądane na transparentach nazwisko – nabił przy okazji swojej partii słuszną porcję politycznego kapitału. To samo stara się zrobić obecnie ekipa PiS z Jarosławem Kaczyńskim, a sprawa Nergala jest im potrzebna jedynie dlatego, że jest głośna, budzi zainteresowanie mediów, toteż można wraz z nią trafić do szerszej opinii społecznej.

Adam Darski podarł Biblię na koncercie Behemotha. Przyjął założenie, iż na jego koncerty przychodzą ludzie świadomi, jaki rodzaj przekazu jego zespół od lat prezentuje. Jakiś szpieg, niczym na koncertach w łukaszenkowskiej Białorusi, łaził zapewne na te koncerty, by przyłapać kontrowersyjnego lidera na jakiejś bluźnierczej działalności, dla pieniędzy lub idei. W końcu się udało. Pewnie Nergal nie przewidział, że ktoś taki się znajdzie. To błąd, bo ludzie zdolni są do wszystkiego…

Żyjemy w kraju, gdzie ustawowo jest zagwarantowana wolność artystycznej wypowiedzi. Behemoth grał dla swoich fanów, raczej nie oczekujących na koncertach gloryfikacji chrześcijaństwa. Co innego, gdyby Nergal podarł Księgę na przykład podczas otwartego festynu miejskiego. Wówczas słuszne byłoby domniemanie, że obraził uczucia religijne przypadkowych osób, które tam znalazły się nieświadome sensu artystycznego przekazu. Koncert Behemotha był natomiast skierowany do ścisłego kręgu określonych osób. Ktoś, komu zależy na poszanowaniu chrześcijańskiej religijności, na koncerty Behemotha nie chadza.

Podstawowe pytanie – czemu, skoro podarcie Biblii na metalowym koncercie tak drażni obrońców moralności, nikt do sądu nie ciągał artystów, nurzających wcześniej krzyż w urynie lub przywalających posąg Jana Pawła II meteorytową skałą? Ano pewnie dlatego, że wcześniej żadnemu z ugrupowań politycznych nie było to potrzebne przed żadnymi wyborami. Adam ma swoistego pecha, że dziś Polska to kraj sępów, zajadle walczących o głosy swojej połowy krajowego elektoratu. I obawiam się, że PiS zrobi wszystko, aby ten pokazowy proces dał kolejny, wyborczy argument do ręki wiernemu elektoratowi.

Nikt już w Polsce nie wierzy, że tzw. aparat sprawiedliwości działa w tym kraju niezależnie od nacisków politycznych. Wystarczy, że prowadzący sprawę Nergala skład sędziowski otrzyma „delikatną sugestię” od swoich przełożonych… Obawiam się, że wyrok skazujący w tej sprawie zapaść musi, więcej, już dawno został postanowiony. Chciałbym jedynie, by jego wymiar mieścił się w zdroworozsądkowych ramach jakiegokolwiek poczucia sprawiedliwości…

Pytano mnie wielokrotnie – czy ty podarłbyś Biblię na koncercie? Odpowiadam – nie, bo nie mam pewności, czy obrażę czyjekolwiek uczucia religijne. Nergal miał pewność, że tego nie zrobi. Postąpił według własnego przekonania, zarówno na temat składu swojej widowni, jak i wobec zagadnienia wolności artystycznej. Karanie go byłoby w tym świetle zupełnie absurdalne.

O zmianach w zespołach, czyli praca lub zabawa, trzeba wybrać…

Fani często rozpoczynają dyskusję, gdy w ich ulubionym zespole dochodzi do zmian personalnych. Ilu ludzi, tyle zdań – często surowo oceniających politykę kierownictwa zespołu. Wiele w tym niesprawiedliwości, sporo żalu, najwięcej niewiedzy. Ostatnio zawrzało wokół VADER, bo z kapeli odeszli w jednej chwili basista Reyash i perkusista Paweł. Jak zwykle w takich wypadkach, każda strona prezentuje światu odrębną wersję wydarzeń.

Zacznijmy od tego, że sprawy personalne są wewnętrzną kwestią zespołu. Fani oczywiście mają prawo je oceniać, ale jednoznaczne ferowanie wyroków – na pewno było tak czy siak – jest z pewnością nieuczciwe. Prawda leży wewnątrz formacji, jak w każdej firmie, gdzie ktoś rządzi a ktoś inny jest zatrudniony – i tak powinno być. Gdy ktoś na forum publicznym wywleka rozmaite żale czy pretensje, nie mając żadnej wiedzy na temat procesów, zachodzących w zespole, wyrządza szkodę formacji i powinien milczeć.

A czemu w ogóle dochodzi do zmian personalnych w zespołach? Powody mogą być rozmaite.

Zasadniczo kapele rockowe można podzielić na takie, które żyją z grania oraz te, które na graniu nie zarabiają, traktując swą aktywność muzyczną jako hobby. Gdy zespół osiąga poziom popularności, pozwalający na życie z muzyki, wówczas przyjmuje wszelkie cechy przedsiębiorstwa. Firma musi działać skutecznie, by zarobić – a to wymaga oczywiście określonych działań ludzi, którzy ją tworzą. Trzeba pamiętać, że jeśli założyciel zespołu poświęcił życie zawodowe, a często i prywatne, by móc czerpać dochód ze swej muzycznej działalności, stawia na szali całą egzystencję. Najczęściej decyzyjność skupiona jest wówczas w rękach jednej osoby, lub dwóch – rzadziej trzech, które w pewnym momencie postawiły wszystko na jedną kartę… Tak jest z VADEREM. Ciężka, wieloletnia praca Petera i Mariusza Kmiołka zaowocowała wysoką pozycją zespołu na arenie międzynarodowej. Peter zostawił studia by móc cały swój czas inwestować w kapelę, jego fima to VADER, z tego żyje. Jako lider ma więc prawo decydować o składzie personalnym firmy, którą powołał do życia. Stawia też warunki ludziom, którzy ją współtworzą. Muszą oni spełniać określone kryteria zawodowe – a jeśli nie odpowiadają im warunki, jakie przedstawia pracodawca, mogą odejść. Jak w każdym normalnym przedsiębiorstwie.

VADER, BEHEMOTH… Te przykłady pokazują, że jeśli całego swojego życia nie podporządkujesz idei rozwoju zespołu, który staje się twoim miejscem pracy, efektu nie osiągniesz. Peter i Nergal korzystają więc z tego, na co zasłużyli pełną wyrzeczeń drogą do sukcesu. Mają pełne prawo decydować o warunkach dla ludzi, których dobierają jako współpracowników. Nie widzę w tym nic dziwnego.

Zupełnie inny typ zespołu tworzy się wówczas, gdy jego muzycy zarabiają gdzie indziej, a granie służy im wyłącznie do zaspokojenia  pasji. Można tak grać latami, dokładając do interesu, ale mieć za to wielką satysfakcję z samego grania, współtworzenia muzyki z przyjaciółmi. Wtedy kapela firmą w rozumieniu gospodarczym stawać się nie musi – wskutek tego dyscyplina, związana z planowaniem wszelkich działań grupy nie bywa tak oczywista. Tryb działania, w którym tworzący grupę ludzie nie muszą zapewnić sobie egzystencji dzięki poczynaniom muzycznym jest na pewno spokojniejszy. Ale też – coś za coś – nie można liczyć na kokosy, gdy kapeli nie poświęcasz całej swej energii, a jedynie tyle, na ile pozwala ci bieżący splot zobowiązań życiowych.

Tak lub tak, innej drogi nie ma. I trzeba rozumieć tych, którzy prowadząc zespoły, będące dla nich jedynym lub głównym źródłem zarabiania na życie rozważnie stawiają kroki, związane z działaniem kapeli. Nikt nie chce, żeby jego firma zbankrutowała! Dlatego wszystkim fanom, wymądrzającym się na forach w sprawie zmian personalnych w zespołach, polecam kubeł zimnej wody na rozpalone czoła.