O godzinie milicyjnej w Sylwestra, czyli jak pandemia słabości systemów obnaża…

Jak wiadomo, zgodnie z rozporządzeniem władz RP, w Noc Sylwestrową nie było można wyjść z domu. To znaczy, że Polakom nie wolno było uczestniczyć w żadnej masowej zabawie noworocznej – wyjątek stanowiły domówki, organizowane od 18-tej do 6-tej rano. Pretekstem do wprowadzenia tak drakońskiej zasady była, oczywiście, troska o zdrowie obywateli, zagrożonych wciąż rozwijającą się epidemią COVID-19.

Choć w zamieszaniu modyfikowano nazewnictwo i zakres tej restrykcji, skutek był taki, że nie było żadnych sylwestrów plenerowych, a Polacy siedzieli w domach. Na wszelki wypadek: żeby nie złapać wirusa ani policyjnego mandatu.

Pomijam już fakt, że polscy obywatele mają w Konstytucji zagwarantowaną wolność poruszania się, gdzie chcą (a ten przywilej naruszyć można jedynie przepisami innej spec-ustawy, nie zaś żadnym rozporządzeniem). Mniejsza też o to, że ludzie – którym można wmówić wszystko poza faktem, że zakazywanie im robienia, co chcą, jest dla ich dobra – pewnie i tak gdzieniegdzie bawili się na ulicach. A tylko niezwykłe zdyscyplinowanie Narodu, choć pewnie i lęk przed karami, nie doprowadziły do masowych, kuriozalnych sytuacji z udziałem Policji

Ważne jest to, dlaczego naprawdę rząd posuwa się do tak drastycznych (i chaotycznych) zachowań, przecząc samemu sobie i wykazując – wciąż – kompletną bezradność w walce z pandemią. Mimo zainaugurowanych już w styczniu szczepień ochronnych.

Tę bezradność widać już nawet w oficjalnych wypowiedziach Ministra Zdrowia. Sam przyznawał, że system ochrony zdrowotnej obywateli jest na granicy wydolności i trzeba go chronić decyzjami rządowymi. Po to, by nie załamał się kompletnie pod naporem „trzeciej fali” wirusowej inwazji.

Jak doskonale wiemy, COVID nie jest zjawiskiem polskim a obostrzenia z nim związane dotyczą ludzi na całym świecie. Mamy więc jaskrawy dowód, że wykazana przez pojawienie się pandemii słabość systemów ochrony zdrowia, tych publicznych, nazywanych „zdobyczą cywilizacyjną współczesnego świata”, również jest zjawiskiem globalnym.

Ale wiemy też, że nie w każdym kraju rządy zachowują się podobnie jak w Polsce, gdzie zakazano ludziom bawić się w Nowy Rok. To z kolei pokazuje, że jednak w różnych krajach systemy ochrony zdrowia funkcjonują na odrębnych, właściwych danemu państwu zasadach szczegółowych.

Systemy te, w warunkach – nazwijmy to – pokojowych, gdy ludność nie zwraca się do państwa o pomoc zdrowotną masowo, jakoś funkcjonują w większości państw na świecie. Bywa lepiej lub gorzej z tą zdrowotną opieką na poziomie podstawowym, ale generalnie człowiek lżej chory w krajach cywilizowanych do lekarza bez problemu się dostanie. Czy będzie mu przepisany właściwie dobrany antybiotyk, czy tylko paracetamol – to już odrębny temat. Ważne jest, że na codzienne przypadłości system z zasady daje nam odpowiedź pozytywną, od cywilizowanych krajów biednych po najbogatsze. Wyjątek być może stanowią najuboższe państwa afrykańskie, gdzie dostęp nie tylko do służby zdrowia, ale i do wody czy pożywienia, jest wciąż niewystarczający.

Problem zaczyna się wtedy, gdy leczyć trzeba choroby ciężkie: na przykład onkologiczne, przewlekłe lub, co widać teraz wyraźnie, zakaźne o wysokim stopniu ekspansji. Chodzi rzecz jasna o pieniądze na leczenie. Środków brakuje albo na kosztowne terapie, albo na tworzenie struktur medycznych, gotowych odeprzeć nagły przypływ pacjentów, w jednym czasie wymagających pomocy.

Czemu tak jest, zapytamy. Czemu świat wciąż nie znalazł sposobu na efektywne działanie systemów ochrony zdrowia, gdy to jest naprawdę niezbędne? Czemu wszystkie bez wyjątku kraje mają nagle problem ze znalezieniem pieniędzy i przekazywaniem ich tam, gdzie są najbardziej potrzebne: na ratowanie życia i zdrowia ludzkiego?

Odpowiedź, proszę państwa, jest prosta. Otóż każdy publiczny system ochrony zdrowia sam pożera znaczącą część kwot, które w każdym państwie są przeznaczane na jego działanie.

Każdy system to także biurokracja, która służy do jego obsługi. Czyli działające w tym celu urzędy i zatrudniani w nich ludzie. To oczywiście kosztuje. W niektórych krajach (np. w Skandynawii) tej biurokracji jest mniej, przez co same systemy działają sprawniej. W ogóle wówczas usługi publiczne są na wyższym poziomie, bo z biurokracją jest tak, że z reguły dotyczy całej publicznej sfery życia, nie tylko wybranej działki, np. ochrony zdrowia. Ma to też przełożenie na decyzje rządowe w sytuacjach kryzysowych. Zawsze jakoś godzące w obywateli, ale jednak o różnym stopniu szkodliwości. Na przykład: każdy kraj po swojemu zwalcza pandemię.

W innych krajach, jak w Polsce, tej biurokracji jest więcej, przez co system zdrowia publicznego jest mniej wydajny. Częściowo to spadek po komunizmie, ale także efekt tzw. reformy powiatowej z lat 90-tych. Mamy Ministerstwo Zdrowia, ale też potężny w swej strukturze NFZ, część ZUS-u, odpowiedzialną za świadczenia zdrowotne – wreszcie różnego rodzaju wydziały i departamenty zdrowia w instytucjach lokalnych, od urzędów wojewódzkich, miast i starostw po urzędy marszałkowskie.

Ile to wszystko kosztuje? Nie mam pojęcia. Ale byłoby dobrze kiedyś zbadać dokładnie: ile miesięcznie, z naszych podatków, przeznacza się pieniędzy na utrzymanie tych wszystkich stanowisk, biur i instytucji. Jaka kasa, zamiast na leczenie chorych obywateli, przeznaczana jest na utrzymanie bezproduktywnych stanowisk pracy w sektorze zdrowia publicznego. Dałoby nam to wyobrażenie, ile można by zrobić w systemie ochrony zdrowia, gdyby te wydatki zostały wyeliminowane.

Są bowiem dwie proponowane drogi (zgodnie z definicjami nowoczesnej, wolnorynkowej ekonomii) na poprawienie dobrostanu ludzi chorych w każdym państwie. Albo należy sprawić, by ludzie stali się zamożniejsi, zwalniając ich z obowiązkowych składek na rzecz biurokracji państwowej – albo ową biurokrację radykalnie zmniejszyć, pozostawiając strumień kasy z podatków lub składek na realizowanie usług, a nie na mnożenie instytucji system ten obsługujących.

W pierwszym przypadku ludzie sami odkładaliby pieniądze, np. w systemie dobrowolnych i prywatnych ubezpieczeń, na własne leczenie. Wtedy, gdy zachorują, sami mogą zapłacić za wyjście z choroby, nie oglądając się na jakość usług państwowych. Przykład takiego systemu mamy dziś w USA.

W przypadku drugim obywatele płacą wysokie świadczenia, przez to są mniej zamożni – ale jakość usług publicznych jest na odpowiednio wysokim poziomie. Bo pieniądze, zamiast na biurokrację, wydawane są naprawdę na potrzebne terapie. Przykład takiego systemu mamy w krajach skandynawskich.

W Polsce żaden z tych modeli nie jest stosowany. Ludzie są biedni, bo lwią część ich dochodów zabiera im państwo. Otrzymują w zamian bardzo kiepski i mało wydajny system usług publicznych, w tym opieki zdrowotnej. Dlatego, że pokaźny zasób gotówki, potrzebnej do realizacji tych usług, pochłania biurokracja utrzymywana pod pretekstem ich obsługi. Ludzi nie stać więc, generalnie, na leczenie prywatne – a publiczny system zdrowia zatyka się, z braku pieniędzy, gdy tylko pojawiające się wyzwanie staje się poważne. Jak teraz, z COVID-em.

Ot i cała tajemnica niezrozumiałych decyzji rządu w sprawie pandemii. Te rozporządzenia nie służą tak naprawdę ochronie naszego zdrowia. One służą ochronie systemu. Żeby się nie zawalił i nie pociągnął za sobą w przepaść polityków, którzy go pielęgnują. Polityków, żyjących z systemowego socjalizmu – bez względu na to, pod jakim sztandarem, czerwonym czy czarnym, go realizują.

O dostępie do broni, czyli temat wiecznie żywy…

W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej istnieją różne przepisy, dotyczące posiadania broni palnej. Oczywiście, jak najczęściej w USA bywa, każdy stan ma swoje odrębne prawo w tym zakresie. Niektóre stany liberalnie pozwalają kupić każdemu broń, niemal w każdym sklepie i bez specjalnych trudności. Inne są bardziej restrykcyjne. Osobne prawa regulują dostęp osób prywatnych do broni automatycznej: tę przeciętnemu obywatelowi znacznie trudniej kupić, w całych Stanach. Ale w każdym stanie USA zdarzają się, choć to smutna wiadomość, tragiczne incydenty z udziałem szaleńców, strzelających do bezbronnych, niewinnych ludzi.

Takie incydenty – strzelaniny – zdarzają się również w Europie, gdzie legalny dostęp do broni palnej jest nieporównywalnie trudniejszy niż w Ameryce. Wystarczy przypomnieć rok 2011 i zamach Breivika na norweskiej Wyspie Utoya. Z tego wynika, że łatwość dostępu do broni nie jest żadnym czynnikiem, decydującym o występowaniu zamachów, podczas których psychicznie chory bandyta strzela z broni palnej do bezbronnych ludzi. Bo psychopaci mogą zamieszkiwać wszędzie, nie tylko w USA, to dosyć logiczna konstatacja. A skoro trudność w zakupie broni dla nich nie istnieje, wynika z tego, że nabywają tę broń nielegalnie.

Stany Zjednoczone, jako państwo w całości, zajmują pierwsze miejsce w niechlubnej statystyce morderstw, dokonanych za pomocą broni palnej. Jest to także jedno z największych państw na świecie – a w statystykach, jakie pojawiają się u różnych źródeł, badane są ilości popełnianych przestępstw w państwach o różnej wielkości i gęstości zaludnienia. Stany wyraźnie górują liczbą tego typu morderstw nad wszystkimi krajami europejskimi. Jednakże, skoro w roku ubiegłym zanotowano na terenie Wielkiej Brytanii 8 przypadków zabójstwa z bronią w ręku, a w Stanach Zjednoczonych rok 2016 zamknął się liczbą 10.728 tego typu zbrodni – to z całą pewnością takie porównanie musi uwzględniać liczbę osób, zamieszkujących w danym kraju jego obszar.

Ale dla zwolenników ograniczenia dostępu do broni palnej ta rażąca dysproporcja liczb jest czytelnym argumentem: skoro w USA popełnia się aż tyle morderstw z bronią w ręku, to łatwość dostępu do broni w tym kraju z pewnością jest przyczyną niechlubnej statystyki. Krótko mówiąc, trzeba ograniczyć dostęp do broni – powiadają restrykcjoniści – a wtedy liczba przestępstw i incydentów tego typu spadnie.

Otóż niekoniecznie. Skoro udowodniliśmy, że bandyci w Europie nabywają broń nielegalnie, czyli poza oficjalnym obrotem sklepowym – to czy fakt, że w USA nagle zamkniemy wszystkie sklepy z bronią, albo stanowczo ograniczymy w nich swobodę sprzedaży, wpłynie tam na zmniejszenie ilości śmiertelnych postrzałów? Nie. Bandyci, skoro trudnią się przestępczym procederem, również wtedy znajdą dostęp do broni. Nikt nie podważa faktu, że czarny rynek handlu bronią istnieje. Niestety, jest także jednym z najbardziej dochodowych biznesów na świecie. Trudno więc spodziewać się, że jeśli w USA nagle ograniczymy dostęp do broni, bandyci przestaną ją łatwo zdobywać.

Znacznie gorzej, w przypadku ograniczenia dostępu do broni w USA, przedstawiałaby się tam sytuacja ludzi uczciwych. Takich, którzy w USA kupują broń dla obrony przed bandytami. Skoro przestępstw z bronią w ręku jest w USA najwięcej na świecie, przeto trudno się dziwić, że zagrożeni ludzie chcą bronić się przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. No, ale jak tu się  bronić – skoro rząd zamknąłby im sklepy z bronią, a bandyci wciąż by ją pozyskiwali, na czarnym rynku? Obawiam się, że z chwilą wprowadzenia restrykcji w nabyciu broni palnej, Stany Zjednoczone szybko stałyby się areną jeszcze większej hekatomby, niż obecnie. Właśnie dlatego, że uczciwi ludzie nie mieliby się czym bronić przed bandytami – a ci wiedząc, że ich ofiary są bezbronne, napadaliby ludzi jeszcze bardziej bezkarnie.

Jestem przekonany, że to nie swobodny dostęp do broni jest powodem statystycznego pożaru, którym straszy nas grupa restrykcjonistów. Istnieje szereg innych powodów – skuteczność policji i wykonywania prawa, pobłażanie mafiom, polityka wobec przestępców oraz uchodźców – dla których skala przestępczości z użyciem broni palnej jest akurat w USA największa. No i najważniejsza sprawa, w myśl starej, amerykańskiej maksymy: „jedynym skutecznym sposobem na złego faceta z bronią jest dobry facet z bronią”. Pamiętajmy, że i w Polsce stanąć możemy oko w oko z takim draniem. Lepiej wtedy mieć przy sobie pistolet.

O tym, co byłoby lepsze – czyli jak protestować, by naprawdę osiągnąć cel

Szachiści często używają zwrotu: „lepsze byłoby…”. Jest to określenie ruchu na szachownicy, który nie jest idealny w określonej sytuacji. Gracz poszedł dobrze, ale miał lepsze wyjście. Mógł wprowadzić przeciwnika w większe tarapaty, osiągnąć lepszy skutek.

Bardzo podobną sytuację obserwujemy właśnie w życiu politycznym, które od dawna przypomina partię szachów między głównymi oponentami. Obie strony – PO i PiS – poprzez swą zajadłą wojnę kolejny raz wyprowadzają ludzi na ulicę. Nienawiść (udawana ?) między „dawnym PPS” a „dawnym PPR” znów się rozdyma, a my wszyscy jesteśmy coraz bardziej skłóceni. Obserwatorzy tej rywalizacji patrzą na kolejne ruchy, jakie na polskiej szachownicy wykonują ważne figury – ale też i pionki.

Spójrzmy z bliska na mistrzowskie, choć niezwykle perfidne posunięcie rządzącej ekipy: najpierw na horyzoncie pojawiło się widmo drogiej benzyny… Ustawa paliwowa została jednak szybko wycofana, gdy tymczasem posłowie wzięli się za „obróbkę” projektów sądowych, decydujących o ustrojowym porządku Państwa. Stało się jasne, że pod pretekstem rozliczenia postkomunistycznego układu, Jarosław Kaczyński chce wprowadzić zręby systemu totalitarnego, gdzie rząd (przejmując niczym nie ograniczoną kontrolę nad władzą sądowniczą) decydowałby nawet o tym, czy ważne są kolejne wybory. Sprawę świetnie, jak zwykle, wytłumaczył wszystkim Robert Gwiazdowski:

A ludzie – część opinii publicznej nieprzyjazna PiS – wyszli na ulice w obronie demokracji i polskich sądów. Mój przyjaciel, aktywny uczestnik protestów, jest zdania, że ta energia opozycji „nabrzmiała” już w chwili, gdy PiS chciał nam zaserwować podwyżkę paliwa. Ale fakty są takie, że protesty dotyczyły jednoznacznie pakietu ustaw sądowych, a ludzie palili znicze w obronie jurysdykcyjnej niezawisłości. A nie przeciwko podwyżkom cen benzyny.

Na tym właśnie polega największa perfidia Kaczyńskiego. Bo prezes PiS wykorzystał nagromadzenie energii społecznej, by – pod okiem demonstrantów – bezboleśnie przepchnąć w Parlamencie kolejne akty prawne, na wzór ustawy paliwowej mocno bijące w kieszeń Polaków:

http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/rynek/1713406,1,co-pis-przepchnal-przez-sejm-kiedy-zajmowalismy-sie-sadami.read

Sądy – nieoczekiwanie – vetem swym ochronił Prezydent, choć wszyscy wiedzą, że to jedynie prolongata. Za dwa miesiące ma dojść do ponownego rozpatrzenia ustaw w Sejmie: dopiero wtedy dowiemy się, w jakim kształcie wróciły one do laski marszałkowskiej. Jest niemal pewne, że zmian radykalnych nie będzie. Zobaczymy więc, czy i we wrześniu tłumy pojawią się na ulicach.

Tymczasem efekt zamierzony przez PiS został osiągnięty. Od szkodliwych dla ludzi ustaw o charakterze gospodarczym bardzo skutecznie dało się odciągnąć uwagę! Po jednej stronie szachownicy mieliśmy zamieszanie z protestami, gdy tymczasem, na przeciwległej flance, bez najmniejszego kłopotu Kaczyński przeprowadził akcję, w której odniósł znaczne korzyści. Zrobił swoje. A my dostaniemy po kieszeni. Zauważyli to ci, którzy z pozycji anty systemowych bardzo spokojnie przyglądają się całej rozgrywce:

https://www.facebook.com/JacekWilkPL/videos/1580732768665695/?hc_location=ufi

Na czym polega tragizm położenia demonstrującej opozycji? Wyszli na ulice w obronie czegoś nadzwyczaj szlachetnego: wolności, swobód obywatelskich. Jarosław Kaczyński naprawdę chce, korzystając z gangreny palca, uciąć całą rękę. Aparat sądowy, faktycznie przeżarty komunistycznymi układami, bezwładny, powolny, nieskuteczny, podatny na korupcję i nepotyzm – wymaga natychmiastowej reformy. Ale na pewno nie takiej, jaką proponuje PiS: z oddaniem całego sądownictwa pod legalną kontrolę aktualnie rządzącej partii. Z tym, że protestujący zostali idealnie zaszachowani. Choć wymuszając prezydenckie veto odwlekli na chwilę egzekucję zasad trójpodziału władzy, to przecież całkowicie jej nie wstrzymali. Swoimi ciałami zasłonili natomiast cel równie ważny: pieniądze, których potrzebuje PiS dla utrzymania własnych, narodowo-katolicko-socjalistycznych pomysłów na sprawowanie władzy. Odegrali przez to rolę „pożytecznych idiotów” lub owieczek, posłusznie idących za swym pasterzem. A po stronie Kaczyńskiego rolę hetmana, który w tej partii skutecznie szachuje całą armię przeciwników odgrywa PiS-owska większość sejmowa.

Jaki będzie efekt tej rozgrywki? Końcówka szachowej partii rozegra się we wrześniu, wówczas dopiero ocenimy, ile udało się wygrać Kaczyńskiemu. Stawką jest wprowadzenie w Polsce zrębów ustroju totalitarnego – i to już nie są żarty. Pytanie, czy kolejny protest społeczny, jeśli w ogóle nastąpi, będzie tym razem w stanie cokolwiek zmienić. Sejm większością głosów PiS, z zapowiadanym wsparciem Kukiz ’15 (o ile prezydent wprowadzi do ustaw proponowane przez nich poprawki), znów zrobi swoje. Wtedy efekt marnowania energii społecznej na protesty będzie żaden – lub znikomy.

I tu aż prosi się powiedzieć: „lepsze byłoby…” No właśnie, co? Lepsze, proszę państwa, byłoby wyjście na ulice z żądaniem zmiany systemu rządzenia naszym krajem. Przeciwko horrendalnie rozrośniętej biurokracji, przeciw chorym pomysłom w rodzaju 500+, na które PiS wyciąga teraz pieniądze z naszych kieszeni. Przeciwko, trwającym od kilkunastu lat, jawnym lub ukrytym podwyżkom kosztów naszego życia, za które płacimy wszyscy – a najbardziej ci najubożsi, bo zamożni przedstawiciele „klasy panów” zawsze sobie poradzą. W obronie małych i średnich przedsiębiorców, którym rządy od 25 lat rzucają permanentnie kłody pod nogi, przez co oni zatrudniają mniej ludzi, za psie pieniądze i na „umowach śmieciowych”. Z żądaniem natychmiastowej likwidacji ZUS-u i wprowadzenia w to miejsce wolnego rynku usług ubezpieczeniowych – by każdy mógł mieć indywidualne konto emerytalne, obserwując w jakim tempie przyrastają na nim odkładane pieniądze. I tak dalej, i dalej… Po szczegóły odsyłam do programu jakiejkolwiek partii wolnościowej.

A najlepsze, proszę państwa, byłoby oddanie wreszcie władzy w ręce tych, którzy chronią nasz portfel, zamiast go regularnie łupić. Mamy w kraju ugrupowania wolnościowe, klasycznie liberalne, konserwatywno-liberalne, libertariańskie… Do wyboru, do koloru, również światopoglądowo. Nawet u Kukiza siedzi paru posłów, którzy wyraźnie mówią, od czego w Polsce powinniśmy zacząć. Na pewno nie od wybierania (czarnych, czerwonych ani różowych) socjalistów, których jedynym celem jest zapewnienie dobrobytu SOBIE kosztem ogółu obywateli.

O zamieszaniu z odmianą, czyli jak traktować własne nazwisko

Pan Jacek Saryusz-Wolski wzbudził ostatnio burzę nie tylko przez uwikłanie w sprawy polityczne, ale też dzięki komplikacjom, jakich przysporzyła zainteresowanym odmiana jego nazwiska.

Casus jest niby prosty: w polszczyźnie odmieniamy wszystko „co się rusza”, gdy tylko da się odmienić. Jednakże nazwiska dwuczłonowe męskie, gdy mają pierwszy człon pochodzący od herbu bądź przydomka rodowego, są wyjątkiem. Pierwszego członu wówczas nie odmieniamy (np. Janusza Korwin-Mikkego) – chyba, że nie ma się pewności co do prawdziwego pochodzenia tegoż… Wtedy trzeba sprawdzać.

Reguła jest twarda. Trudno jednak, by przeciętny Kowalski znał na pamięć zawartość Herbarza Rzeczpospolitej. Nie każdy, kto publikuje, ma ponadto czas na grzebanie w historycznych aktach: wówczas z pomocą przyjść może kontakt z samym właścicielem nazwiska. Jacek Saryusz-Wolski chciał rozwiać wątpliwości, prosząc uprzejmie na Twitterze, by pierwszego członu mu nie odmieniać, bo tak sobie akurat życzy.

Tu jednak wątpliwości dopiero się pojawiły… No, bo – jak to? Czy właściciel nazwiska o kontrowersyjnych zasadach odmiany może, ot tak sobie, zażądać lub poprosić o cokolwiek? Czy jego wola wystarcza, by iść w sprzeczność wobec polskich norm językowych? I czy – jeśli stosowanie odpowiedniej formy nie jest ani jasne, ani oczywiste – powoływanie się na wolę posiadacza nazwiska jest błędem odmieniającego?

Cała sprawa z kilku warstw się składa, zatem warto chyba pochylić się nad jej spokojnym rozłożeniem. Zacznijmy od samej gramatyki. Mamy tu coś w rodzaju stosowania się do znaków drogowych na skrzyżowaniu. W odpowiedniej kolejności: najpierw światła, potem znaki pionowe, a na końcu – znaki poziome. Tu jest identycznie: najpierw mamy regułę. Tę stanowi brak odmiany członów herbowych lub przydomków. Jeśli mamy wątpliwość, co do pochodzenia członu – wówczas wolno nam odmienić, w myśl zasady, że „nieherbowy” pierwszy składnik nazwisk męskich odmieniamy w każdym przypadku. To taki „znak pionowy”. Ale jeśli i tu mamy wątpliwość, powinniśmy działać w myśl woli, jaką wyraża właściciel nazwiska. „Znak poziomy”, ale przesądzający ostatecznie o zachowaniu odmieniającego.

Dla jasności – chodzi o konkretną osobę. Na przykład: pana Jacka Saryusz-Wolskiego, nie zaś wszystkie osoby, noszące nazwisko Saryusz-Wolski. Ale jeśli  pan Jacek życzy sobie, by pierwszy człon jego nazwiska nie był odmieniany, z całą pewnością ma prawo taką prośbę wobec świata wyrazić. Tak, jak właściciele firmy IKEA uprzejmie proszą Polaków, by w naszym języku nazwy ich nie odmieniać, choć zasady fleksji polskiej każą tę odmianę robić. A zatem: nie „idziemy do IKEI”, tylko „idziemy do IKEA na zakupy”, bo tak chce właściciel marki. I również ma pełne prawo taką prośbę kierować do świata. I – jak się zdaje – wówczas prośba ta określa językową normę, właściwą dla tylko tego, wyjątkowego przypadku. A każdy językoznawca powie, że język jest tworem żywym, normy zmieniają się, podlegając ewolucji – i nic nie stoi na przeszkodzie, by zacząć stosować coś, co dotąd normą nie było. Jak na przykład polską odmianę rzeczownika „radio”.

Jest pewne, że wola właściciela nazwiska nie może burzyć normy oczywistej. Jeśli nazywam się Mielczarek, nie mogę zażądać ni prosić, by mojego nazwiska nie odmieniano: dostaję zresztą szału, gdy dzwoni handlowiec z jakiejś telefonicznej firmy i pyta, czy rozmawia z panem Remigiuszem Mielczarek… Marny wtedy jego los. Ale gdy mój kolega nazywa się Fiećko, ma pełne prawo żądać, by jego nazwiska nie odmieniano! Tak zresztą jest w przypadku wymienionego kolegi. Co nie zmienia faktu, że kwestia decyzji prywatnych w sprawie odmiany nazwisk powinna być wiążąca jedynie wówczas, gdy (jak w przypadku męskich nazwisk dwuczłonowych) zachodzą jakiekolwiek wątpliwości w sprawie fleksji.

Są jednak i tacy, którzy kwestionują prawo właścicieli do decydowania o własnych nazwiskach – w sprawie odmiany, którą powinniśmy (lub nie) stosować wbrew regułom polszczyzny… Tych ludzi zrozumieć mi najtrudniej. Nazwisko jest naszym dobrem osobistym, mamy oczywiste prawo do jego ochrony. Jeśli więc zachodzą jakiekolwiek wątpliwości względem odmiany mojego nazwiska, z pewnością mogę złożyć na ręce świata prośbę, by odmieniano (lub nie) podług mojej woli. I chyba jasne jest, że stanowię wówczas normę.

No, chyba że w ogóle kwestionujemy ideę prawa własności. Jest to wtedy jednak problem ideowy, a nie gramatyczny. Problem, który nazywa się socjalizm – i niszczy naszą planetę od chwili, gdy się na niej pojawił.

 

 

O słuszności kontroli drogowych, czyli prezesa Najzera przygody…

„Jestem całkowitym przeciwnikiem prowadzenia auta pod wpływem alkoholu. Uważam, że kierowców, którzy spowodowali wypadek na podwójnym gazie należy sądzić jako morderców lub usiłujących popełnić morderstwo. Jednocześnie całkowicie sprzeciwiam się traktowaniu wszystkich kierowców jak potencjalnych przestępców i organizowaniu łapanek, które nie mają żadnej podstawy prawnej. Policja czyniąc to, łamie prawo, a z Was robi posłusznych niewolników!” Zaczynam od cytatu, bo taki wpis umieścił na swym Facebooku p. Piotr Najzer, bydgoski działacz Kongresu Nowej Prawicy. Zamieszczony nad wpisem film obiegł już internet, stał się nawet powodem reakcji mediów tradycyjnych – oczywiście jako źródło tzw. gównoburzy, czyli brutalnego sporu internautów w sprawie, związanej z prawem i przestrzenią publiczną.

Mógłbym powiedzieć, że całkowicie zgadzam się z Piotrem Najzerem i zakończyć temat, decydując się na blogową notatkę. Ale i na mojej „fejsbukowej ścianie”, po udostępnieniu rzeczonego filmu wraz z wpisem, zaroiło się od różnorakich opinii… Często, jak dziś stało się już normą, są to zwykłe obelgi, zastępujące normalną wymianę myśli (to znak czasów, w których agresja internetowego hejtu wypiera dyskusję, owocującą dobrymi pomysłami dla wszystkich). Warto więc pochylić się głębiej nad przypadkiem p. Najzera pytając, jakimi wnioskami dla wszystkich może on pro publico bono zaowocować.

Pokrótce – p. Najzer, zatrzymany przez policjanta do „kontroli trzeźwości” odmówił poddania się jej. Przywoławszy stosowne przepisy oświadczył funkcjonariuszowi, że ten ma prawo jedynie w uzasadnionych przypadkach zażądać od kierowcy dmuchania w alkomat. Policjant, nieco opieszały w swej świadomości (kwestia HR, obowiązującego w naszej Policji to odrębny temat, wart potraktowania kolejnym tekstem), zasłonił się rozporządzeniem własnego szefa, który kazał mu zatrzymywać kierowców „do dmuchania”. Pan Najzer powiedział, że prawo nie pozwala na takie traktowanie zatrzymanego do kontroli – i odjechał. Słuszność tych argumentów (w Polsce faktycznie Policja nie ma prawa zatrzymywać kierowców wyłącznie w celu sprawdzenia trzeźwości – ot, tak sobie) potwierdziły: niezależna opinia Rzecznika Praw Obywatelskich oraz kilku ekspertów, deliberujących w studio telewizyjnym nad wywołanym przypadkiem.

A przypadek ten, jako żywo, przypomina akcję łódzkiej Policji, zorganizowaną kilka lat temu na ulicach miasta. Funkcjonariusze, wcześnie rano, zatrzymując kierowców, jadących samochodem do pracy, ustawiali się z alkometrami w dość ruchliwych miejscach. Kazano dmuchać po kolei wszystkim – jak leci. Efekt tej akcji był taki, że tworzyły się gigantyczne korki, a zdenerwowani ludzie wrzeszczeli na Policję, że spóźnią się do roboty. Zajmowałem się dziennikarsko tematem, więc sprawdziłem: na skutek akcji namierzono i zatrzymano ZERO nietrzeźwych kierowców. Nikogo. Wkrótce kontroli zaprzestano (właśnie wtedy pojawiła się pierwsza opinia RPO w tej sprawie), ale zwolennicy pomysłu gardłowali gdzie się da, że prewencyjnie akcja odniosła wielki skutek. Nie szkodzi, że normalni ludzie nie wsiadają rano za kółko „na bani” (poza wszystkim, nikt do pracy pod gazem chodzić nie chce): propaganda trąbiła o wielkim sukcesie Policji, rzekomo poprawiającej swoimi działaniami stan bezpieczeństwa na łódzkich drogach.

Należy bowiem oddzielić dwie sprawy. Jedną jest rzeczywista troska o trzeźwość kierowców, a drugą skala uprawnień, jakie władza otrzymuje od nas w celu ochrony naszego bezpieczeństwa. Zwróćmy uwagę: pan Najzer nie kwestionuje potrzeby kontroli drogowych. Wiadomo, że są one niezbędne dla utrzymania w ryzach tych, którzy poważnie łamią prawo i zagrażają w ten sposób innym ludziom. Przedmiotem niechęci pana Najzera są, jak sam mówi, „łapanki”. Czyli takie działania stróżów prawa, które (jak się okazuje, wbrew przepisom) ograniczają wolność osobistą użytkowników dróg – a uzasadniane są, ma się rozumieć, troską o nasze bezpieczeństwo.  Jednym słowem – nie gódźmy się, żeby Policji wolno było za dużo, bo inaczej stajemy się niewolnikami opresyjnego systemu. Takiego, w którym władza posuwa się zbyt daleko wgłąb naszej prywatności.

Nie zgadzam się przeto z argumentem, że trzeba robić jak najwięcej wyrywkowych kontroli, bo wtedy złapiemy więcej nietrzeźwych kierujących. Łódzki przypadek wykazuje, że tak wcale być nie musi. Patrole Policji (w tym lotne, często nie oznakowane) obserwują zachowanie kierowców na drodze. Jeśli auto porusza się nietypowo, stwarza zagrożenie – z kierowcą raczej na pewno jest coś nie tak – wówczas zatrzymanie pojazdu do kontroli jest nie tylko wytłumaczalne. Jest niezbędne! Wtedy owe „uzasadnione przyczyny” kontroli nie budzą najmniejszych wątpliwości. Ustawianie patroli w miejscach niebezpiecznych, organizowanie akcji w okresach, gdy spożycie alkoholu wzrasta – to wszystko działania prewencyjne, których zasadności nikt nie podważa. Nie trzeba natomiast robić „łapanek”, które pożądanego efektu nie dają, a jedynie skazują obywateli na naruszanie ich niezbywalnego prawa do wolności. Mój samochód, moi w nim pasażerowie – zatem wara od nich, proszę Państwa, o ile nic złego nie zrobiłem. Lub o ile nie zachowuję się na drodze tak, że wzbudzam podejrzenie o wejście za kółko w stanie wskazującym na spożycie.

Ktoś w dyskusji postawił argument: jakby panu Najzerowi ktoś pijany zabił autem kogoś z rodziny, to śpiewałby inaczej… Proszę Państwa, świat jest okrutny: zdarzają się na drogach wypadki śmiertelne, z udziałem pijanych kierowców – i nie ma na świecie państwa, gdzie te wypadki się nie zdarzają. Nie da się całkowicie wyeliminować wypadków drogowych. Ale by zmniejszyć ich ilość nie trzeba wcale zwiększać uprawnień kontrolnych Policji. Wiadomo, że normalny (mądry) człowiek nie wsiada pijany za kierownicę. Tego, który jest głupi, najlepiej wystraszyć. Spróbujcie dyskutować z głupcem. Strach natomiast każdemu przemówi do rozsądku, zwłaszcza człowiek głupi musi się bać jakiejś kary, bo wtedy najlepiej zrozumie, czego nie powinien robić. Dlatego jedynie surowość kar za przestępstwa drogowe oraz skuteczność ich wykonywania będzie efektywnym sposobem walki z pijanymi kierowcami. Spróbujmy, jak radzi pan Najzer, sądzić sprawców wypadków drogowych jak morderców. Bezwzględnie egzekwujmy nałożone kary. Już nie mówię o metodach średniowiecznych, choć sam najchętniej zorganizowałbym w kilku największych miastach parę przykładowych egzekucji. Zabiłeś autem po pijaku matkę z dzieckiem, zostaniesz rozstrzelany. Publicznie, żeby podobni do ciebie dobrze się przestraszyli… Ale nawet dożywocie za spowodowanie po pijanemu wypadku drogowego ze skutkiem śmiertelnym niosłoby ze sobą jakiś zalążek sprawiedliwości. I to byłaby, proszę Państwa, właściwa praca nad bezpieczeństwem naszych dróg. A nie jakieś łapanki, organizowane dla poprawienia statystyk lokalnej komendy Policji – lub, nie daj boże, wypełnienia dziury w gminnej kasie – w których odpowiedzialność za działania pijanych kretynów muszą ponosić ludzie uczciwi. I to wszystko jedno, w jakim kraju.

Można w tej sprawie dyskutować długo, m.in. nad sensownością przepisu o zapinaniu pasów. Policjant chce ustawić się na drodze z lornetką i wlepić mandat kierowcy, którego z paru kilometrów przyuważył na jeździe bez  pasa… Pytanie numer jeden: w jaki sposób zapięcie pasa kierowcy ma wpływ na bezpieczeństwo innych użytkowników drogi? Otóż nie ma żadnego. Jak nie zapnę sobie pasa, to najwyżej sam ucierpię z tego powodu w wypadku na drodze. To jest moje auto i moje pasy – i powinienem robić z nimi, co uważam za słuszne. No, ale, jak zauważył jeden z dyskutantów: dura lex sed lex. Ten przepis w Polsce obowiązuje, więc należy się do niego stosować. Choć generalna konkluzja jest taka: bezpieczeństwo na drodze TAK, naruszanie wolności NIE. I to wszystko jedno, przez jaką władzę.

O Szpaku na Eurowizji, czyli (nie)święte oburzenie

Zawrzało w internetach, bo nasz Michał Szpak na Eurowizji otarł się o sukces! Był trzeci w głosowaniu telewidzów i gdyby nie zupełny brak zainteresowania tzw. fachowych gremiów jurorskich we wszystkich krajach (nie tylko) europejskich, to może byśmy wygrali. Ach, ci wredni jurorzy… ciągle nas pomijają w swoich ocenach, a przecież nie tylko vox populi ma decydować o kolejności utworów na mecie! Nawet Artur Orzech przyznał, że jurorzy od lat są stronniczy i gdyby nie oni, to już dawno prestiżowy konkurs Eurowizji odbywałby się w Polsce. A tak znów z goryczą przekonujemy się, że jesteśmy kontynentalnym zaściankiem, wychodkiem Europy. A na pocieszenie zostaje nam tylko satysfakcja, gdy piosenka Michała Szpaka z przedostatniej, wstydliwej pozycji, wspina się w górę o trzy czwarte stawki, z pomocą naszej niezawodnej Polonii.

Zacznijmy od tego, że piosenka Michała Szpaka – podobnie jak zdecydowanej większości artystów, występujących w tegorocznym finale, jest muzycznym koszmarem. Banalne, oklepane schematy, nudna, mdła i przesadnie pompatyczna melodia, kwadratowa kompozycja, nieudany aranż. Po tej piosence nie zostaje w głowie nic, może poza czerwonym kolorem marynarki wykonawcy, co w gruncie rzeczy potwierdziła rezolutna, szwedzka prowadząca… Szpak rzeczywiście zaśpiewał czysto – i to wszystko. Jego barwa głosu, metaliczna i jakby nieoszlifowana, ma się zupełnie nijak do charakteru przygotowanej piosenki. Zachowanie artysty na scenie, jakby sprzeczne z charakterem i wymową utworu, tylko podkreślało zupełnie chybiony mariaż osobowości twórczej Szpaka i piosenki, dla zupełnie innego temperamentu estradowego wymyślonej. Słabizna, co w połączeniu z od lat pielęgnowanym image scenicznym Michała Szpaka od razu tworzy sugestię, jakoby specjaliści od krajowego szołbizu przygotowali na Eurowizję produkt „pod Conchitę”, licząc na łaskawość poprawnej obyczajowo i politycznie Europy.

Nie chcę tu już narzekać, że w Polsce są dziesiątki zdolniejszych wokalistów, śpiewających znacznie ładniejsze piosenki. Identyczny marazm wyświetlały nam telewizory przez cały wczorajszy wieczór z Eurowizją: jakością artystyczną utworów broniły się trzy, może cztery kandydatury. Na pewno Gruzja, z wyluzowanym, rock-elektro gitarowym zespolikiem. Armenia, do zgrabnej i ładnej pani dołączająca w tym roku niebrzydką piosenkę z folkowym zaśpiewem. Dało się też posłuchać bez żenady bułgarskiej blondyneczki, bardzo sprawnej na estradzie – oraz kapeli z Cypru, w interesujący, eklektyczny sposób mieszającej w swym utworze różne wpływy, jak to na Cyprze. Reszta – wypad, kompletne nieporozumienie. Żenada, czasami tylko broniąca się (jak w przypadku Rosji) grubą kasą, wydaną na produkcję krótkiego klipu alive – oraz, jak w przypadku Ukrainy, mocno patriotyczną i martyrologiczną treścią utworu, który miał zapewne swą powagą odstawać od ogólnej miałkości oferty Eurowizji.

I tak się złożyło, że między Rosją a Ukrainą do ostatniej chwili rozstrzygał się bój o końcowe zwycięstwo. Niczym wśród kopalń Donbasu… Ach, byłbym zapomniał: jeszcze Australia, przecież od zawsze znajdująca się w Europie. Oczywiście, mimo silnej koalicji państw, które jak zwykle podlizywały się Rosji (Białoruś od zawsze, Grecja i Cypr z powodów ściśle turystycznych) zwyciężyła słuszna sprawa. Dzielni Bałtowie wsparli bez strachu Ukrainę, dołączając tym samym do grona państw cywilizowanych. No i Polska, w rzeczy samej… Wielki awans głosami Polonii! Ale dla nas, rodaków, masowe głosowanie polonusów to – spójrzmy sami – tak naprawdę powód do rozpaczliwej, tragicznej konstatacji. Siła naszych zagranicznych głosów była ogromna, a to znaczy, że jesteśmy narodem o największej w Europie skali emigracji. Że nie mieszkamy we własnym kraju, że wciąż opłaca nam się z niego zwiewać.

Jest banalnym do bólu stwierdzenie, że Eurowizja tak naprawdę nie ma nic wspólnego z muzyką. Jest oszustwem, ustawką, imprezą polityczną, manifestacją poglądów dominującej ideowo racji w Europie, za pieniądze wszystkich jej obywateli. Czemu to jest robione, zapytamy. Ano temu, że Eurowizję ogląda jednorazowo dwieście milionów ludzi. Opłaca się dla takiej widowni wpompować miliony „jurków” w propagandowe show, o którym przez wiele dni później dyskutować się będzie w salonach (i zaściankach) całego kontynentu. I w bratniej Australii też, a jakże. W tej sytuacji nie dziwi  nawet fakt, że przy okazji wypromować postanowił się Mr. Justin Timberlake, który zaprezentował szerokiej widowni utwór, swą miałkością nie różniący się w żaden sposób od wykonywanych w konkursie produktów piosenkopodobnych…

Muzyka to nie sport: nie da się stoperem i matematyką wykazać, kto jest lepszy na mecie. I dlatego brzydzą mnie wszystkie „konkursy muzyczne”, nawet ten najszlachetniejszy, Chopinowski. Dlatego brzydzi mnie Eurowizja, wykorzystująca antyczną kategorię „agon” (opisującą perypetie, toczące się dzięki konfliktom i rywalizacji między bohaterami) do celów polityczno-ideowych, nie zaś artystycznych. I brzydzi mnie ferment społeczny, jakie to zjawisko wywołuje wśród europejskiej „ludożerki”, tradycyjnie łykającej wszystko, co tylko podsuną jej w telewizji kontynentalni eksperci od socjotechniki. A muzyka? Jest zupełnie gdzie indziej.

O kibolskiej polityce, czyli dokąd zmierzasz, biedna Polsko???

Dawno, dawno temu –  czyli 20 lat wstecz – PZPN wpadł na genialny pomysł rozgrywania finału Pucharu Polski na neutralnym stadionie. Nie było wówczas narodowego „gniazda”, zatem należało wymyślić miasto, na którego stadionie (jakiejś drużyny ligowej) mecz zostanie rozegrany. W roku bodaj 1996 padło na Łódź i ŁKS- obiekt przy al. Unii gościnnie przyjął  zwaśnionych kibiców dwóch drużyn: warszawskiej Legii i katowickiego GKS-u. Fanów porozmieszczano na przeciwległych, „krótkich” trybunach, tworząc miejsce neutralnym „miłośnikom piłkarstwa”. Nic więc dziwnego, że obie długie trybuny zajęli miejscowi, przy czym swoją ulubioną „galerę” wypełnili, uzbrojeni w normalny, meczowy sprzęt (flagi, pirotechnika, confetti) szalikowcy ŁKS. Skłóceni zarówno z Legią, jak i z GKS-em.

I od razu się zaczęło. Najpierw Legia zaśpiewała: „Gola, gola, gola, strzelcie k*rwom gola!” Katowice, z charakterystycznym, śląskim akcentem, odpowiedziały identycznie wulgarnym tekstem, tylko głośniej… Po sekundzie włączył się ŁKS: „Gola, gola gola, strzelcie se k*rwy gola!”…

Był to bodaj jedyny spośród dziesiątek obejrzanych przeze mnie meczów piłkarskich, gdy na trybunach znajdowało się więcej grup kibicowskich, niż drużyn na murawie… Ale nie o tym chciałem. Oto przecudowny, godny zapamiętania na zawsze obrazek stadionowy, pasuje jak ulał w roli genialnej metafory do zdarzeń politycznych, jakie dziś związują w ostrych sporach Polaków – nawet tych, którzy w ogóle nie interesują się piłką nożną.

Gdy spojrzymy nieco z góry, jakby wznosząc się  modnym ostatnio dronem, znowu zobaczymy w Warszawie krajobraz po dwóch wrogich sobie marszach poparcia. „Ilu było naszych?” – pytają jedni. „Źle nas pokazano, to wymaga kontroli!” – gardłują drudzy, z pozycji siły. Zupełnie jak kibole. Dokładnie tak samo, prymitywnie i z gangstersko-mafijnym zapiekleniem, rywalizują w naszym kraju grupy szalikowców. Walczą o to, kogo było więcej, kto miał „lepszą oprawę” i mocniej przeklął drugiego – przy czym wynik meczu ma kompletnie zerowe znaczenie. To my musimy być lepsi od tamtych: pokazać, że rządzimy „na kwadracie”. A w internecie należy zamieścić filmy, które dokumentują nasz sukces. Zaś inne ekipy, tylko pośrednio zaangażowane w ten spór, siedzą gdzieś obok i szydzą z naszych starań.

Niestety – spór publiczny w Polsce, o to, kto reprezentuje słuszniejszą opcję, który jest „nasz” albo „obcy”, w ostatnich latach mocno się w Polsce zaostrzył. I osiągnął dno kibolskiego zapieklenia. To już jest poziom gangsterskich porachunków „na dzielni”, w wykonaniu troglodytów przywdzianych w klubowe barwy, dokładnie identycznych po obu stronach barykady. Ogłupiałe masy znów wychodzą na ulice, prowadzone przez liderów, których jedynym celem jest ubicie własnego interesu, przy ślepej pomocy wiernego stada owiec. I znów wszyscy dają się prowadzić niczym na rzeź, przeciwko tym drugim. Gorszej, słabszej, wrogiej bandzie po drugiej stronie krajowego podwórka. Główne pytanie: kto się przypatruje? Kto, rechocząc donośnie, skręca się ze śmiechu i szyderstwa na widok obelg, rzucanych w obie strony? Kto nam życzy, byśmy „se gola strzelili”???

Od długiego czasu polski świat polityki (to szlachetny wzór amerykański) dzieli się na dwa główne obozy. Niektórzy śmieją się: dawny PPR wciąż walczy z dawnym PPS-em. Problem w tym, że od lat głosujemy na dwa prawie identyczne rodzaje biedy pod innymi sztandarami. Od 89 roku zmieniają się partie, ich nazwy i kolory. Nie zmieniają się ludzie, prawie ci sami (niektórzy wymierają, a młodzi dochodzą, dobrze wyszkoleni na partyjnych zebraniach) – którzy jeszcze nie zapewnili Polakom przyzwoitej zamożności. Dobrze mają się jedynie „nasi”, podpięci pod układ władzy. Raz ci, raz tamci obskakują lukratywne etaty w sektorze publicznym – w całym kraju, od góry do dołu. Holują za sobą kolegów. A innych, bez względu na kompetencje czy doświadczenie w danej branży – elita ma gdzieś. Wciąż nad Wisłą panuje osobliwy ustrój: mieszanka socjalizmu dla wszystkich z dobrobytem dla swoich. Pomyślmy chwilę. Czy po upadku komuny kieszeń przeciętnego Kowalskiego pozwala na godziwe życie we własnym kraju? Czy emerytury pozwalają nam,  jak niemieckim sąsiadom, na zwiedzanie świata w jesieni życia? Czy większość z nas może miesięcznie, bez żadnych kłopotów, zaoszczędzić pieniądze na swobodne wydatki poza jedzeniem i świadczeniami? Jak nasi pobratymcy w Unii – Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi? Otóż nie. I ci, którzy to dostrzegli, zrozumieli, a mają zbyt wiele godności, by wysługiwać się politycznym kacykom, są od dawna w Londynie. Na zmywaku, niestety.

Spór „czarnych” z „tęczowymi” nie służy dziś nikomu poza wysokimi funkcjonariuszami obydwu ugrupowań. No i tajemniczym obserwatorom z zewnątrz… Może, w co głęboko wierzę, Polska naszych potomków wyglądała będzie inaczej. Może zostanie krajem ludzi zamożnych, których stać będzie na godziwą opiekę medyczną, edukację wysokiej próby, godną starość, wypełnianie potrzeb kulturalnych… Może ten post-komunizm (wszystko jedno, pod jakim sztandarem) wreszcie zdechnie. Obyśmy zrozumieli to jak najszybciej.

O bladym strachu, czyli jak ZUS po nowemu umowy interpretuje…

Wiem o jednej. Ale słyszałem, że co najmniej kilka firm, zajmujących się w Łodzi organizacją rozmaitych imprez stanęło przed groźbą drakońskich kar finansowych. Powód? Łódzki ZUS wziął się za papiery: konkretnie za umowy o dzieło, podpisywane między organizującymi estradowe imprezy firmami a ludźmi, uprawiającymi wolne zawody. Muzycy, artyści kabaretu bądź sztuki cyrkowej, konferansjerzy… mnóstwo jest tak zwanych wolnych specjalności, które – żyjąc z własnych prezentacji – legalnie wykonują zamówienia na rzecz agencji eventowych, podpisując jednorazowe umowy. Najczęściej o dzieło, bo jako wolne od dodatkowych składek są tańsze dla zleceniodawcy. I o to właśnie chodzi: ZUS chce położyć łapę na tych kontraktach. Widocznie urzędnicy systemu uznali, że zbyt dużo kasy przecieka im przez palce zamiast wypełniać wiecznie pusty wór ZUS-owskich potrzeb. Rozpoczęły się kontrole, w których skwapliwie wyciąga się z dokumentacji te umowy o dzieło, które mogły zostać podpisane bez należytego uzasadnienia.

Od tego bowiem roku ZUS (organizując wcześniej cykl fachowych szkoleń dla swoich inspektorów) przyjął znaczne obostrzenia w uznawaniu, co dziełem jest, a co być nie może. Oczywiście to kontroler ma stwierdzić, czy w danym wypadku umowa o dzieło została zawarta poprawnie, zgodnie z obowiązującymi przepisami. W innym przypadku powinna być umową – zlecenie, z obowiązującą składką na ZUS… Inspektorzy zostali podczas szkoleń solidnie pouczeni, jak kwestionować zasadność umów o dzieło. Już nie wszystko, co dotąd dziełem było, może nim pozostać. Przykładowo – poprowadzenie konferansjerki na imprezie nie jest już żadnym dziełem autorskim. No, bo niby jakie tu dzieło zostało wykonane? Zaśpiewanie piosenki, do której pieśniarz nie ma praw autorskich (czyli każdej, skomponowanej przez innego artystę) też, w rozumieniu nowej interpretacji, dziełem nie jest. Mnożą się przykłady, firmy piszą wyjaśnienia pokontrolne, grożą im naprawdę surowe mandaty. Na właścicieli padł blady strach: gdy kwestionowana jest jedna umowa, z Bogiem sprawa. Ale jeśli kontrola dotyczy całego 2015 roku, a mandaty za nieprawidłowe umowy mogą sięgać kilkudziesięciu tysięcy złotych, żarty się kończą. Takie kary mogą już zagrozić egzystencji mniejszych firm. Powiało grozą,  bo w Łodzi i jej pobliżu ostry proces kontrolny jest właśnie w toku.

O co naprawdę chodzi? Otóż ZUS chce zdobyć jak największą kontrolę nad wolnym rynkiem usług artystycznych, zmusić strony do podpisywania jednorazowych umów-zlecenie, przez co oczywiście pobierać haracz (w postaci obowiązkowej składki ubezpieczeniowej) od każdej takiej umowy. Nie od dziś wiemy, że ZUS jest bankrutem. Podejmowane intensywnie kontrole – jestem przekonany, że problem nie dotyczy wyłącznie łódzkiej ziemi  – z daleka wyglądają na rozpaczliwą próbę kolejnego, masowego wyłudzenia pieniędzy, by bankrut mógł jakoś wywiązywać się ze swych ustawowych zobowiązań społecznych. Oczywiście najzupełniej legalnie, w majestacie prawa i jego nowej interpretacji. Oraz, rzecz jasna „w obronie interesu pokrzywdzonych umowami śmieciowymi artystów”. Bo przecież pobierane od umów-zleceń składki przeznaczone są dla nich, tych biednych, krzywdzonych przez wrednych kapitalistów ludzi sztuki, nierzadko z ledwością wiążących koniec z końcem, pozbawionych możliwości regularnego gromadzenia składek emerytalnych i zdrowotnych w ZUS-ie.

Nie ma większego draństwa niż dokonywanie jawnej kradzieży i wmawianie poszkodowanemu, że dzieje się to dla jego dobra. A tak właśnie zachowuje się ZUS – i cały stojący za nim aparat polityczno-państwowy, szukający w kieszeni obywateli, który to już raz, pieniędzy na swój kompletnie niewydolny system obowiązkowych ubezpieczeń społecznych. Wmawianie artystom, że dzięki składkom z podpisywanych doraźnie umów-zleceń są oni w stanie odłożyć w ZUS-ie na godziwą emeryturę jest tak bezczelnym kłamstwem, że aż zatyka… Wszyscy wiemy, jakie emerytury dziś wyliczane są w symulacjach dla odkładających składki regularnych „etatowców”. Są to głodowe kwoty – co dopiero mają powiedzieć ci, których składki opłacane są nieregularnie, właśnie od zleceń? To pierwsza sprawa, druga – pieniądze z tychże zleceń nie trafiają na żadne indywidualne konta tych ludzi w ZUS-ie, bo takich po prostu nie mamy. Kasa wpada do wielkiego wora bez dna i przepada, wydawana na bieżące funkcjonowanie instytucji o nazwie ZUS. Żaden artysta czy inny „wolny zawód” nie będzie miał w przyszłości, z odkładanych od zleceń składek, żadnej godziwej korzyści. Następna, równie ważna sprawa: zlecenie każe zleceniodawcy płacić składkę, a dla tych firm są to bardzo często poważne, dodatkowe obciążenia finansowe. „Eventowcy” na skutek obecnej, urzędniczej polityki będą więc organizować mniej imprez lub zaczną się zwijać, prowokując bezrobocie po obu stronach rynku. Bo wykonawców też zrobi się mniej, gdy popytu na nich zacznie brakować… Kto straci? Wszyscy. Kto zyska? ZUS, wyłącznie. I doraźnie, bo za rok poważnie odchudzona branża będzie podpisywać również mniej umów zleceń, tych oskładkowanych. I źródełko wyschnie. Nie wątpimy, że urzędnicy znajdą sobie wówczas inną ofiarę do wyssania – tylko co zrobić z ludźmi, w branży eventowej pozbawionymi możliwości zarabiania na życie? Tym już ZUS się nie interesuje.

Firmy eventowe, przynajmniej w znanej mi łódzkiej sytuacji, muszą teraz rozważyć dwie drogi. Przyjąć nakładane mandaty (czyli zgodzić się na urzędniczą interpretację tego, co jest, a co nie jest dziełem) – albo je odrzucić, wchodząc z ZUS-em na drogę sądowej walki. Przy obecnych kwotach, jakie w procesach gospodarczych pobierają adwokaci – oraz przy opieszałości sądów, rozpatrujących sprawy w ciągach kilkuletnich, raczej żadnej z tych firm nie będzie stać na takie działanie. Będą się zapewne starali wybronić przed nie uznaniem w ZUS-ie umów o dzieło, albo od razu zapłacą. Tak czy inaczej, łatwo nie będzie. Mam ogromną nadzieję, że rynek prywatnie świadczonych usług eventowych nie zostanie przez to zarżnięty. I że wreszcie w naszym umęczonym, uciskanym narodzie nastąpi nagłe przebudzenie świadomości – w jakim systemie tak naprawdę żyjemy. Bo jest to system, w sensie gospodarczym, wciąż głęboko komunistyczny. I wcale nie został jeszcze obalony.

O klęsce gladiatorów, czyli teorie spiskowe…

Dziś około godziny 11-tej podał się do dymisji trener reprezentacji Polski w piłce ręcznej mężczyzn, Michael Biegler. Decyzję niemieckiego szkoleniowca zaakceptowano błyskawicznie, nawet jak na standardy współczesnego sportu: prezes ZPRP Andrzej Karśnicki wydał komunikat niemal natychmiast, po krótkiej naradzie ze swoimi działaczami.

Nic dziwnego, można by powiedzieć. Kompromitacja polskich gladiatorów w meczu z Chorwacją, dotkliwa zwłaszcza wobec promiennego zwycięstwa nad Francją kilka dni wcześniej, rzuca jasne światło na szybkość działania krajowych władz piłki ręcznej. Stawka meczu była zbyt wielka, a kibice – wstrząśnięci rozmiarami nokautu – długo jeszcze będą leczyć rany, odniesione na skutek łatwo zmarnowanej szansy wywalczenia medalu w europejskim czempionacie, na własnej ziemi rozgrywanym.

Możemy jednak odnieść wrażenie, że Michael Biegler spodziewał się biegu rzeczy. Tuż po feralnej porażce udzielał jasno brzmiących wywiadów: zawiodłem, znam reguły, natychmiast rezygnuję. Jakby realizował z góry założony scenariusz… A przecież tak się stać nie musiało. Przed Biało-Czerwonymi ważny turniej kwalifikacji olimpijskich, w którym (być może) przydałby się spokój oraz konsekwentne realizowanie wcześniej podjętych założeń szkoleniowych. Bez względu na występ w Mistrzostwach Europy wciąż najważniejszym turniejem Polaków w roku 2016 pozostaje olimpiada w Rio.

Mimo to szybka reakcja działaczy niektórych kibiców zaskoczyła. Inni zaś, pełni szczerego oburzenia, wciąż nie mogą ochłonąć po sportowym szoku. To niemożliwe, tętni internet, by po takiej pokazowej wiktorii nad Francuzami nasi dali się udusić przeciętnej Chorwacji! „Coś nie jest tak!”, „Ktoś się nieźle obłowił u buków!” – wśród licznych komentarzy mnożą się i te łatwo wskazujące przyczynę bolesnej porażki w mrokach pozasportowych okoliczności… Owszem, chcemy powiedzieć, spiskowa teoria dziejów jest tutaj możliwa. Ktokolwiek z kibiców czytuje Waldemara Łysiaka („Stulecie kłamców”) – wie, że Mistrz uznaje cały sport współczesny za jedną koszmarną blagę. Kłamstwo sportu ma być o tyle wredną odmianą dzisiejszego życia „w Matriksie”, że bazującą na szlachetnej wierze kibiców w potęgę sportowych ideałów. W tak zakłamanej rzeczywistości zawody są cyrkową „ustawką”, jak turlanki amerykańskich zapaśników, gdzie wszystko jest z góry ukartowane i wiadomo, jak ma się skończyć… Oczywiście sowitym zarobkiem odpowiednich ludzi, stojących za prowadzeniem tej szopki. Nie mamy żadnych dowodów na jednoznaczne stwierdzenie, że świat sportu jest wyłączną domeną zorganizowanych przestępców. Ale nie mamy też najmniejszej wiedzy, czy tak w istocie nie jest. Czy w polskim turnieju ktoś chciał zwolnić trenera, obłowić się na bukmacherskim typowaniu, a może o wszystkim i teraz zdecydowali mafiosi? Nigdy się nie dowiemy.

Wydaje się jednak, że po prostu Chorwaci przed meczem z nami świetnie odrobili lekcje. Grali o wszystko i – licząc na cud – zrobili wiele, by losowi pomóc. Trenerowi „Hrvatskiej” z pewnością ułatwili robotę dwaj grający na co dzień w Polsce skrzydłowi, Ivan Cupić i Manuel Strlek. Rozpisali ze szczegółami wszystkie mocne strony naszej drużyny, a swoją grę podporządkowali temu, by z żelazną konsekwencją je wyłączać… I udało się! Polacy weszli w mecz kompletnie zagubieni, sparaliżowani faktem, że nie działały ich wypróbowane sposoby skutecznej walki. Jakby ich powiązano. A trudno walczy się o medale pływakowi, który związany wskakuje do basenu i próbuje płynąć kraulem – wszystko jedno, co jest powodem założenia więzów. I tu właśnie wracamy do osoby Michaela Bieglera, któremu już dawno zarzucano brak szkoleniowego warsztatu. Zespół gra schematycznie, powiadano, nie mamy wariantów ataku, brakuje gry skrzydłami. Jakby niemiecki trener dostał w prezencie świetną drużynę, z którą przez z górą trzy lata nie zrobił żadnego postępu – a tylko bazował na wszystkim, co już było. Z tym, że broniły go wyniki. I nagle przestały, bo na tym poziomie światowego handballa nie uchodzi przegrywać czternastoma golami z niżej notowanym rywalem. Pretekst został więc błyskawicznie wykorzystany: jutrzejszy mecz przeciwko Szwecji będzie ostatnim spotkaniem Bieglera w biało-czerwonych barwach.

Co teraz zrobić? Trzeba się błyskawicznie pozbierać i tej drużynie – starych, otrzaskanych wyjadaczy – dać kogoś, kto w alarmowym trybie będzie mógł ją czegoś nowego nauczyć. Wprowadzić mocne tempo szerokiego rozgrywania, szybki powrót do obrony, dopracować wyjście z kontrami. Dodać świeżości, nieszablonowości gry. Nie będzie to proste, zważywszy na krótki czas przygotowań do turnieju kwalifikacji olimpijskich. Polska znów zagra u siebie, z niezbyt wysoko notowanymi rywalami. Ale w tym roku świat piłki ręcznej szalenie nas zaskakuje… Oby zadziwił nas i tym, że jakiś nowy – mądry! – szkoleniowiec da Polakom impuls do nowych sukcesów. I nie pozostawi po sobie spalonej ziemi.

 

O długiej przerwie, czyli rok, który szybko minął…

Ależ to zleciało… Rok przerwy na blogu to jakby wieczność. W wielu wypadkach nawet nie ma po co wracać. Gdy patrzę z nostalgią na datę swego ostatniego wpisu – 18 lutego 2015 – zastanawiam się, czy ta moja „rzeźnicka” felietonistyka (jak połamany angielski, „butchered english”) może jeszcze kogokolwiek zainteresować.

To także inny symbol: wyjątkowo pracowitego roku. Zmiany w życiu zawodowym, dorastanie dzieci, powrót do grania w zespole… Nie każdy, mając tak pokaźny worek obowiązków na karku chciałby wracać do specyficznej sali treningowej języka publicysty, jaką zawsze jest platforma blogowa. Na pisanie i szlifowanie warsztatu trzeba mieć czas, bowiem żaden trening nie toleruje pobieżności. A jak już się pisze, to trzeba mieć o czym. Oby nas słuchano, rozumiano – i oby ich to zaciekawiło! Tak właśnie brzmi główne motto dziennikarskiej profesji.

Rzecz w tym, że dziennikarzem być przestałem. Przynajmniej w sensie praktycznym, bo w tym zawodzie – jak w harcerstwie – zostaje się podobno przez całe życie. Chciałbym kiedyś wrócić, bo tęsknię do reporterskiej gonitwy za newsem. Brakuje mi tego specyficznego napięcia, gdy człowiek bezwzględnie musi zdążyć z robotą na konkretną godzinę, bo w telewizji (lub stacji radiowej) żadnych opóźnień tolerować nie można. Nie narzekam na dzisiejszą funkcję. Rzecznik prasowy też powinien być punktualny, rzetelny, dobrze poinformowany. Ale jeśli kiedyś zawodowy los podrzuci mi jeszcze szansę na powrót do korzeni, obiecuję sobie, że przynajmniej rozważę tę ofertę.

Czy zatem faktycznie jest o czym pisać na przednówku nowego roku? 2016 – moi koledzy metalowcy śmieją się, że będzie to diabelski rok: 666+666+666+6+6+6… Liczba bestii. Nie wierzycie? Sprawdźcie z kalkulatorem, wychodzi dokładnie tyle, ile trzeba. Pytanie brzmi, czy ta demoniczna numerologia istotnie stwarza nam pretekst do radosnego chichotu. Moim zdaniem, zapowiedzi o apokaliptycznych czasach, w jakie być może (z pewnym poślizgiem) własnie wkraczamy, mogą się zupełnie realnie sprawdzić. A to do radości już raczej nie skłania – zwłaszcza, gdy choć pobieżnie przejrzymy ubiegłoroczne, niepokojące sygnały…

W skali globalnej oczywiście przeraża nas terroryzm i jego ekspansja. Czy świat zrobił cokolwiek, by skutecznie zapobiegać wzrastającemu zagrożeniu? Po konkretnych zamachach, z łatwą do podsumowania liczbą ofiar? Otóż dokładnie nic: w żadnym z państw nowoczesnej Europy, ani na żadnym innym kontynencie nie wprowadzono nawet jednej zmiany prawnej, która skutecznie powstrzymałaby napływ uchodźców z krajów, gdzie terroryzm islamski się rodzi. A to znaczy, że z każdą kolejną falą emigracji może wpłynąć do państw tzw. wolnego świata dowolna liczba osób, zainteresowanych wymordowaniem kolejnych innowierców w obronie imienia Wszechmocnego Allaha. Także i w Polsce nie jesteśmy chronieni dokładnie w żaden sposób – i jeśli wojujący muzułmanie zechcą nagle wziąć sobie nasz kraj na cel, będą tu ginąć niewinni ludzie. Strzeżmy się! Nie zapominajmy o codziennych środkach ostrożności.

W skali krajowej wstrząsa nami kolejna odsłona wojny polsko-polskiej. I znów sobie, choć jest coraz gorzej, potrafimy osłodzić życie dowcipem: oto nowe pokolenie AK walczy z następnym pokoleniem SB… Coś w tym jest. Ale nie zmienia generalnej konstatacji, że przez lata wewnętrzny konflikt, miast łagodnieć, burzliwie się rozwinął – i wypłynął przy kolejnych wyborach, wpędzając rodaków w abstrakcyjne, dwubiegunowe pandemonium absurdu. Kiedyś też tak było. W roku 89 polski świat dzielił się na „komuchów” i „solidaruchów”, lecz wtedy stawka rywalizacji miała o wiele większy ciężar: wolność i dobrobyt nas samych oraz tych, co po nas nastaną. Od trzydziestu prawie lat, choć „wybraliśmy wolność” nie możemy jakoś doczekać się dobrobytu. Niecierpliwi wybierają symboliczny zmywak w Londynie, a nad Wisłą – póki co – zamożność zarezerwowana jest dla krewnych i znajomych aktualnie rządzącego królika. Ja wiem, że kraj zrobił postęp i jest „znacznie lepiej niż za komuny”, wystarczy się rozejrzeć. Ale przeciętny Kowalski jakoś od tego postępu bogatszy się nie robi. A rozglądając się dookoła w którymkolwiek z bogatych krajów zachodnich, wciąż dostrzegamy, że ichniejszego najbiedniejszego Smitha czy Schmidta stać na znacznie więcej, niż u nas. Zwłaszcza na emeryturze. Pytanie – komu na tym zależy? – zostaje bez konkretnej odpowiedzi, bo takiej w telewizji (wszystko jedno czyjej) nie usłyszymy.

W skali lokalnej, czyli w mej słodkiej Łodzi, wszyscy z radością konsumują owoce dwuletnich remontów drogowych. Nie wszystkie, bo smutna wieść o kolejnych opóźnieniach w oddaniu ludziom nowego centrum miasta z wybudowanym od podstaw dworcem PKP nieco zaciemniła różowy obraz, malowany przez służby miejscowej propagandy sukcesu. Nie wdając się w dyskusje o sensie potężnej finansowo inwestycji nowej trasy W-Z, pogadałem ze starym taksówkarzem. Takim, co to od wielu lat przemierza autem łódzkie ulice. Powiedział: „Przed remontem jeździło się szybciej, sprawdziłem i porównałem”. To w zasadzie wystarcza za całe podsumowanie. Choć w Łodzi nie brakuje optymistycznych opinii, że otwarcie wschodniej obwodnicy miasta w postaci brakującego skrawka autostrady A 1, odciąży centrum z ruchu tranzytowego.

Nie wiem, czy nadchodzący rok przyniesie nam radykalnie korzystne zmiany. Jak to mówią: gdy w Sylwestra zwichnąłeś rękę, będzie Cię tak samo bolała w przyszłym roku… Łódzcy kibice piłkarscy mogą sobie gremialnie strzelić w łeb z rozpaczy, bez względu na końcówkę szalika. Ale przecież polskie reprezentacje narodowe w różnych grach radzą sobie wyśmienicie! A stadiony w Łodzi mają być wkrótce porządne. Kapele rockowe narzekają na totalny spadek zainteresowania ich muzyką. Ale przecież jest internet, w którym każdy może się promować na dowolną skalę… Nawiasem, zachęcam Was do zapoznania się z twórczością mojej nowej kapeli, TRIAGONAL. Dosłownie na dniach będziemy mieli gotowe pierwsze nagrania, które udostępnimy w sieci, na nowo tworzonym profilu FB.

I tak dalej, i dokoła… Niby nie jest źle, ale w sumie nie jest wcale dobrze. Taką mamy teraz na świecie „republikę bananową”, której lekko zakurzona odmiana panuje i w Polsce. W sensie takim, że jesteśmy wciąż zapóźnieni wobec normalnych krajów o jakieś 30 lat. Szukając pozytywów, są kraje jeszcze bardziej zacofane i „wiochmeńskie”. Choć akurat mnie wcale ten fakt nie pociesza. Życzę natomiast nam wszystkim, byśmy ten 2016 rok spędzili we względnym bezpieczeństwie, niezłym zdrowiu i choćby w elementarnej zamożności. Niech się spełni – a w następnych latach będzie lepiej.