O zidioceniu, czyli dlaczego nie chce nam się czytać…

Znajomy, przyznając się do poczytywania tego bloga (szacunek!) wypomniał mi, że za dużo piszę. Ponoć ludzie nie mają czasu, by w internecie wgryzać się w elaboraty, wolą krótkie formy.

A cóż to! Nie chce się? Ja rozumiem, ale trzeba jakoś przeciwstawiać się ogólnemu spłaszczeniu komunikatów i błyskawicznej ich konsumpcji… Czy nowoczesna formuła dostawy informacji ma od razu oznaczać potrzebę spłycania treści? Tekst to tekst – obojętnie, drukowany, wyświetlany na tablecie czy słuchany z audiobooka: jeśli niesie z sobą cenną treść, warto się nad nim zastanowić. Wczytać się ze zrozumieniem, poświęcić mu chwilę. I nie chodzi tu o mnie, ale o zasadę. Sieć sprzyja pobieżności, nie pozwala nam poddać się refleksji, sprawy ważne i ciekawe docierają do nas coraz rzadziej. Łykamy, a nie smakujemy.

Ale może faktycznie niewielki jest sens walki z wiatrakami… Żyjemy coraz szybciej, obowiązki zabierają czas na pracę nad sobą, nie jesteśmy w stanie przeczytać wszystkiego, co byśmy chcieli, książki układają się na stoliku obok łóżka w coraz większy stosik. 

Tyle, że powinniśmy z tym walczyć. Od szybkich,  jednozdaniowych notatek są facebook i twitter, forma bloga niech pozostanie nośnikiem treści szerszych, odpowiednikiem prasowego felietonu. Nie chodzi zresztą wyłącznie o blogi, których co najmniej kilka mógłbym polecić jako solidną publicystykę, ale w ogóle o sztukę czytania. Komu zależy na autorozwoju, kto z własnej woli zapisał się do inteligencji, nie powinien zadowalać się przełykaniem zajawek w monstrualnej ilości. Wszystko jest sprawą dyscypliny…

…bo inaczej za przyczyną internetu staniemy się społeczeństwem zidiociałym.