O płycie „Blood Mantra”, czyli jak Decapitated scenę ożywił…

mantra

 

Wacław „Vogg” Kiełtyka napisał album „Blood Mantra” na luzie, sam tak mówi. Obyło się bez wzniosłych założeń, ścisłego pilnowania norm i zasad gatunkowych, precyzyjnego wglądu we własną (dotychczasową) twórczość. Była za to swobodna obserwacja tego, co dzieje się wokół – spojrzenie na różne gatunki muzyczne, nie tylko w ramach metalowej systematyki. Innymi słowy, słuchając pilnie rozmaitych muzycznych ciekawostek (jak to od dawna ma w zwyczaju) zasiadł Wacek do pracy z gitarą, nie stresując się zanadto myślą, co też wyjdzie mu z tej roboty. A co wyszło? Album genialny. Z serii tych, co przełamując granice stylów i gatunków przyczyniają się do rozwoju sceny muzycznej w ogóle, a metalowej – w szczególności.

Jest to bowiem płyta aż do bólu uniwersalna. Ma w sobie wszystko, jakby naraz, a jednak w takich proporcjach, że składniki nie gryzą się, tylko wzajemnie dopełniają. „Blood Mantra” wyszła trochę słodka, ale też wytrawna. Jest techniczna, ale też łatwa w odbiorze. Ma cechy albumu „dla koneserów” (jak cała twórczość Decapitated), a jednocześnie da się ją przyjąć uchem niezbyt wymagającym… Jak to się dzieje? Ano, trzeba spytać Vogga, który tym albumem bezwzględnie wzniósł się na poziom autorskiego opus magnum. I zdarzyło się, bo nie jestem w swej opinii samotny, że szósty album kapeli uznać należy za najlepsze dzieło w jej historii.

Czuć na tej płycie inspiracje, płynące z wielu źródeł. Czasem brzmi to jak Fear Factory (z czasów „Demanufacture”), gdzieś mignie fascynacja Strapping Young Lad i odhumanizowaną technologią Devina… W ogóle brzmienie albumu, wypieczone w Herzu przez braci Wiesławskich („Fajnie było znów poczuć smród starego studia!” – mówi Wacek), jest wykręcone aż „na blachę”. Ma cechy muzyki industrialnej, bez zbędnych kilogramów „gliny” na strunach gitar, bez klimatycznych ambientów czy pogłosów. Sporo za to, choć oszczędnie stosowanych, efektów samplerowych pomiędzy kawałkami. Jest blacha i wiertara, czasem aż słychać sprężynę od werbla. Mało basów, dużo trebli i „suchego” środka. I bardzo dobrze, tak ma być – taka jest „koncepcja sztuki”. Bez brzmienia płyta nie miałaby swojego charakteru… A słuchając jej, gdy jeszcze mówimy o formule brzmieniowej, można odnieść wrażenie przebywania na jakiejś bliskowschodniej pustyni, gdzie właśnie zakończyła się nuklearna jatka a nad trupami, wypełniającymi po horyzont suchą równinę, krążą głodne kruki. Tak też płyta jest skonstruowana, niczym relacja z wojennej apokalipsy: najpierw sześć utworów-killerów w zwartym, półgodzinnym secie (jakby przenieść tu cios, wymierzany nam przez legendarne „Reign In Blood”) a następnie tytułowa krwawa mantra, czyli ośmiominutowy utwór „Blindness”. Później nie ma już nic, jest tylko cisza nad zgliszczami, którą słyszymy w kończącej album impresji „Red Sun”. A czerwone słońce rzeczywiście wznosi się nad wysuszonym krajobrazem… Posiadacze wersji CD mają jeszcze bonus w postaci „Moth Defect”, coś na kształt klamry, spinającej całość fatalnego obrazu. I już, a właściwie – jeszcze i wciąż od nowa, bo płyty „Blood Mantra” nie da się posłuchać tylko raz. Ma ona w sobie jakiś narkotyczny środek, bardzo silnie uzależniający: osobiście, od czasów wrześniowej premiery, słucham jej w samochodzie codziennie po kilka razy. Czasem tylko dając na odtrutkę jakieś lżejsze dźwięki, w rodzaju ostatniego Dream Theater. Ale zaraz i tak muszę wrócić do Mantry, nie ma mocnych.

Ma już Wacek w dorobku kilka ważnych płyt, ale ta zaczyna bardzo poważnie istnieć w świadomości fanów na całym świecie. Decapitated od trzech miesięcy nie odpoczął, wciąż jeżdżą z koncertami. Na święta odetchną wśród rodzin, ale potem znów w trasę. Gdzieś w tle migają bardzo dobre wyniki, notowane na ważnych listach popularności… To wszystko tylko potwierdza jakość samej „Blood Mantra”, bo byle czego świadomy słuchacz nie „łyknie”. Może to już oznaczać miejsce, które grzeje się dla płyty w tak zwanej alei sławy, z której metalowcy automatem cytują przykłady najważniejszych albumów w historii gatunku. A jeśli teraz przesadzam, niewiele mnie to obchodzi: osobiście traktuję „Blood Mantrę” w kategorii dzieł rewolucyjnych. Takich, które dzięki nowatorskiemu charakterowi zawartej tam muzyki, oraz uznaniu, jakie wzbudza dany album wśród swoich odbiorców, tworzą kolejny rozdział w muzycznej encyklopedii… Wacek jest twórcą niezwykle kompetentnym, kształconym. Świadomym i dojrzałym kompozytorem. Trzeba Mu bardzo pogratulować „Blood Mantry”, zwłaszcza biorąc pod uwagę dramatyczne okoliczności i doświadczenia, jakich życie nie szczędziło zespołowi do czasów obecnej epoki w ich karierze. Ale, jak mówi napis na „dekapowym” bannerze, „from pain to strenght”. Przez ból do potęgi. I tego Ci Wacławie, Drogi Przyjacielu, życzę jak najserdeczniej. I całej Twojej załodze!