O nowym albumie Hell-Born, czyli co z tym Trójmajstrem!

Stare Diabły otrząsają rdzę z łysych łbów… Jak jeden mąż, wszyscy moi koledzy z Trójmajstra wjeżdżają z nowymi płytami na pełnej. No dobrze, Behemoth sobie nagrywa tam gdzieś w świecie jak zwykle i z tego topu już raczej nie zlezie. Ale jak tylko zatrzymało się na chwilę globalne koncertowanie, od razu Azarath przypieklił takim albumem, że aż przygasło na chwilę pod kotłami. A już za chwilę, bo w styczniu, swój obmierzły, piekielny pomiot ukaże światu Hell-Born.

Tak, tak – dokładnie ten sam, stary Hell-Born. Nie mówię, że „dobry”, bo tu bym mocno przesadził. Jest to stary, zły Hell-Born. Tak bardzo zły i piekielny, jak był zawsze, tylko teraz trochę bardziej.

Po kolei, by nie uchybić reporterskiej rzetelności: ekipa Baala i Lesa wraca z nową płytą po dwunastu latach przerwy. Jest Baal, jest także Les, zupełnie jak przed laty. Nawet Nergal się pojawia, gościnnie, w ostatnim utworze. Mamy też styl, którego Hell-Born, jak sądzę, nie zdradzi nigdy. Old schoolowy black death, raz szybki, raz wolny, brudny, nie do końca oszlifowany. Ale też kontrastowy, pełen zróżnicowań i niespodzianek. Eklektyczny, swobodnie lewitujący między gatunkami. Chwilami zaskakująco melodyjny. A przy tym blastowy. Też trochę bardziej niż w przeszłości.

Tak już jest z Hell-Bornem, że jest i trochę bathorowski, trochę hellhammerowy, pandemoniumowaty, czasem staro-morbidowski, staro-immolationowy, ale też momentami wręcz heavy-metalowy w melodyjnych fragmentach. Ta umiejętność zlepiania – w jeden (istotnie stary z ducha) kształt- wielu różnych wpływów z pozornie odległych zakątków gatunku zawsze wyróżniała Baalowo – Lesową załogę. Nazywam to kreatywnością, choć ich eklektyzm podany jest w formie średnio przystępnej. Zwłaszcza, jak sądzę, dla dzisiejszej młodzieży (hyhyhy…), przyzwyczajonej do wygładzonych i nasączonych dolarami produkcji. Tu, proszę Państwa, nie będzie robienia kawałków pod tupanie nóżką w internetach. Tu jest podziemie, a nie rurki z kremem! Choć, broń mnie Lucyferze, nie krytykuję u Hell-Born ani słusznego zamiaru wstawiania ich wydawnictw na portale streamingowe, ani też przyrządzenia videoclipu z piosenką „Axis of Decay”, promującego na Youtube nadchodzącą płytę. Są tacy, którzy chętnie tę płytę znajdą… Ona sama będzie się tytułować „Natas Liah”, wydana w kilku formatach przez Odium Records, a jak ktoś ma jeszcze jakieś wąty, o czym album będzie, niech sobie tytuł przeczyta wspak.

Trzeba zatem do tej płyty dotrzeć, przedrzeć się – jak to w undergroundzie – przez zasłonę brudu, obmierzłości i piekielnej siarki, żeby dokładnie posmakować tego, co w środku. A tam dużo ciekawego się dzieje… Wokale typowe, żadnych niespodzianek. Bębny najmniej wyeksponowane, raczej „omszałe” w barwie, do czego zresztą też nas Hell-Born przyzwyczaił.

Tu wtrącę ciekawostkę: powstała pod ręką i okiem tego samego Harolda Grunberga (choć w innym studio) nowa płyta Azarath różni się od „Natas Liah” WSZYSTKIM, gdy chodzi o brzmienie – a już potraktowaniem garów w szczególności. To tylko kwestia filozofii ideowo-personalnej, ale polecam, by dla porównania na zmianę posłuchać sobie obu płyt. Nie po to, by rozstrzygać, co jest lepsze – tylko, żeby usłyszeć, jak jest inne. A przez to frapujące.

Jeszcze jednym nawiasem, Harold wykonał dla Hell-Born jedynie tzw. postprodukcję, czyli miksy i mastering. To faza najważniejsza dla ostatecznej kreacji brzmieniowej płyty, ale pamiętać trzeba, że etap nagrań (tu wykonany w Creme de la Creme Studio) odróżnia „Natas Liah” od „Saint Desecration” dodatkowo.

Wracając do zawartości muzycznej „Natas…”, grają tutaj przede wszystkim bardzo ciekawe gitary. Co nie dziwi zważywszy, jak doświadczeni wyjadacze krajowej sceny je obsługują. Gęsto w fakturze płyty od nieszablonowych zagrywek, właśnie jakby surfujących między odmianami i gatunkami metalowej muzy. Jeśli natomiast mielibyśmy jednym zdaniem opisać, w jaki sposób nowa płyta różni się od wcześniejszych dokonań Hell-Born? Powiem tak: więcej black niż death i więcej melodyjnych zwolnień niż kiedyś. Po takim opisie może zdziwić kogoś podsumowanie, że jednak nowy Hell-Born brzmi bardzo spójnie. Albo i w sumie nie zdziwi, bo to akurat cecha, która łączy tę płytę z wcześniejszymi dokonaniami formacji.

A zatem, Panie i Panowie Podziemniacy, nadciąga kolejny atak z Trójmajstra! Szykujcie się na styczeń, bo Syn Piekieł nie odpuści nikomu grzechów. Po niezwykłym Behemoth, potężnym Azarath, mamy totalny Hell-Born. Zdaniem samych muzyków, najbardziej dojrzały, dopracowany i klimatyczny materiał, jaki kiedykolwiek powstał pod tym szyldem. Malowanym na okładce piórem Lorda K.

O nowym albumie Azarath, czyli progres w ekstremie

To już stanowczo nie te czasy, by mówić o Azarath jak o polskiej nadziei brutalnego death metalu, goniącej za wzorcami typu Immolation czy Nile. To jest chwila, gdy zaczynamy mówić o klasyce – ekipa Inferna i Barta wydała właśnie siódmą płytę, „Saint Desecration”.

I ma szansę rozbić bank najlepszych produkcji w gatunku na 2020 rok. Światowy, nie krajowy. Żeby było jasne.

Można też groteskowo stwierdzić, że skoro rok jest koszmarny, to i płyty w nim wychodzące wyjątkowo złe, diabelskie, śmierdzące i zgniłe. Jakby miały być muzyczną odpowiedzią na pandemię. Nowy album Azarath właśnie taki po trosze jest. Oczywiście nie z racji na zepsutą zawartość, a z powodu niezwykłej, dusznej, piekielnej aury, jaką z sobą niesie. To właśnie atmosfera sprawia, że „Saint Desecration” da się łatwo wyróżnić spośród szeregu podobnych, ostatnio wychodzących na świat, brutalno-metalowych pomiotów. Trudno je wszystkie, z racji na podobieństwo ekstremalizmów treściowych i formalnych, odseparować od siebie. Gdzie nie da się już zagrać szybciej, bardziej technicznie, brutalnie i z większą atonalnością, wchodzi klimat. Cały na czarno. I zaczyna decydować, która płyta stoi z przodu. Ta się wybija natychmiast.

Szkoda strzępić już język o tym, jak szybko, mocno, precyzyjnie i fachowo umie grać Inferno. Oczywiście tutaj również artyleryjska kanonada perkusji jest podstawą przekazu, bo Zbylut konkurencji w świecie, w swojej kategorii, raczej ma niewiele. Natomiast rzecz główna w tym, co jest pod spodem tej kanonady. Niezwykła to treść. Ujmuje i wciąga od razu, zasysa słuchacza w głąb piekielnej otchłani. Te niezwykle gęste, fakturowo zawiłe, a przy tym zimne jak czarna stal kombinacje riffów, z których Azarath słynie od dawna, otrzymały teraz dodatkowy walor w postaci – uwaga – większej muzykalności. Te kompozycje, bardziej niż wcześniej, bronią się pomysłowością i logiką riffu, świadomością konstrukcji utworu. Specyficzną, jadowitą melodyką. Gdy trzeba, rozszerzeniem i zwolnieniem. A co za tym idzie, głębszym muzycznie przekazem: właśnie tym, co później decyduje o klimacie.

Będą się (być może) zżymać puryści, że Zbychu zassał do Azarath klimat Behemotha. Bo trochę faktycznie go zaciągnął. Słychać to nie tylko w ogólnej, jakby ambience’owej aurze unoszącej się nad tym albumem (o produkcji za chwilę). Mamy ten klimat, na blackowo zabarwiający brutal-deathowy charakter muzyki Azarath, w całej gamie kantylen, smaczków, wibrat, wielogłosów, rytmizacji (wręcz momentami orientalnych), obecnych choćby w utworach „Fall of the Blessed” czy zamykającym płytę „Beyond the Gates of Burning Ghats”. Woń behemothowskiego klimatu tam przecieka niewątpliwie. Ale z drugiej strony, cała płyta utrzymana jest w tak morderczym tempie, jak chyba nigdy wcześniej Azarath nie galopował, choć – zaiste – do najwolniejszych na świecie zespołów metalowych nie należy. Te ultra-blasty, jakby Zbychu wywalił z siebie całą energię, zgromadzoną w mięśniach w czasie przymusowego urlopu od koncertów, narzucają płycie charakter dzieła ekstremalnego.

W całość wpisał się Skullripper, czyli nowy wokalista (i wioślarz) Azarath. Gdy jeszcze na fali entuzjazmu po pierwszych przesłuchaniach zakomunikowałem Bartkowi, że stworzyli razem wielką rzecz, rzucił – „nowy piosenkarz swoje wniósł!”. W rzeczy samej. Mam nawet wrażenie, że Marcin jakby naturalnie wpasował się do tego konceptu i stylistyki. Ma doświadczenie nie tylko z Embrional, ale tu chyba przekaz jest najbliższy… Aklimatyzacja w Tczewie udała się perfekcyjnie. 🙂 Choć personalnie zespół dawno już się z tego miasta wyprowadził.

Miałem o produkcji, bo i nie wolno pominąć faktu, że płytę wysmażył Haldor Grunberg. I to w zasadzie starczy za cały komentarz, bo chyba nie ma obecnie drugiego speca, który bardziej czułby klimat nowoczesnej muzyki black, a jak kto woli – post black metalowej w Polsce. Mnie ten odcisk palca Haldora, jego charakter pisma, przekonuje najzupełniej. Ma to ociekać jadem i piekłem, nihilizmem (hehe) oraz niewidzialnym łbem w kapturze: proszę bardzo, wszystko mamy. Także w sensie graficznym. Okładkę namalowała Marta, żona Zbycha. A jeśli ktoś się znów doczepi, że stylem nawiązuje do ostatniego dzieła Behemoth, to zapytam – a dlaczego ma nie nawiązywać? Wręcz powinna.

Krótko mówiąc – wyszło Azarathowi dzieło kompletne. Nie wierzę w to, żeby Inferno w jakikolwiek sposób chciał wcześniej zaniedbywać swoje własne, muzyczne potomstwo. Ale fakty są takie, że natłok roboty z Behemothem dawał mu przez lata niewiele oddechu. Gdy pojawiła się, trochę przymusowo, szansa na swobodniejszą dywersyfikację działań, mógł (jak przypuszczam) ofiarować Azarathowi trochę więcej… siebie. Jeśli dobrze to rozumiem, efekt mamy właśnie przed sobą w postaci genialnego krążka.

Brawo, Panowie. Muzyczna definicja śmiertelnego wirusa.

O płycie „Blood Mantra”, czyli jak Decapitated scenę ożywił…

mantra

 

Wacław „Vogg” Kiełtyka napisał album „Blood Mantra” na luzie, sam tak mówi. Obyło się bez wzniosłych założeń, ścisłego pilnowania norm i zasad gatunkowych, precyzyjnego wglądu we własną (dotychczasową) twórczość. Była za to swobodna obserwacja tego, co dzieje się wokół – spojrzenie na różne gatunki muzyczne, nie tylko w ramach metalowej systematyki. Innymi słowy, słuchając pilnie rozmaitych muzycznych ciekawostek (jak to od dawna ma w zwyczaju) zasiadł Wacek do pracy z gitarą, nie stresując się zanadto myślą, co też wyjdzie mu z tej roboty. A co wyszło? Album genialny. Z serii tych, co przełamując granice stylów i gatunków przyczyniają się do rozwoju sceny muzycznej w ogóle, a metalowej – w szczególności.

Jest to bowiem płyta aż do bólu uniwersalna. Ma w sobie wszystko, jakby naraz, a jednak w takich proporcjach, że składniki nie gryzą się, tylko wzajemnie dopełniają. „Blood Mantra” wyszła trochę słodka, ale też wytrawna. Jest techniczna, ale też łatwa w odbiorze. Ma cechy albumu „dla koneserów” (jak cała twórczość Decapitated), a jednocześnie da się ją przyjąć uchem niezbyt wymagającym… Jak to się dzieje? Ano, trzeba spytać Vogga, który tym albumem bezwzględnie wzniósł się na poziom autorskiego opus magnum. I zdarzyło się, bo nie jestem w swej opinii samotny, że szósty album kapeli uznać należy za najlepsze dzieło w jej historii.

Czuć na tej płycie inspiracje, płynące z wielu źródeł. Czasem brzmi to jak Fear Factory (z czasów „Demanufacture”), gdzieś mignie fascynacja Strapping Young Lad i odhumanizowaną technologią Devina… W ogóle brzmienie albumu, wypieczone w Herzu przez braci Wiesławskich („Fajnie było znów poczuć smród starego studia!” – mówi Wacek), jest wykręcone aż „na blachę”. Ma cechy muzyki industrialnej, bez zbędnych kilogramów „gliny” na strunach gitar, bez klimatycznych ambientów czy pogłosów. Sporo za to, choć oszczędnie stosowanych, efektów samplerowych pomiędzy kawałkami. Jest blacha i wiertara, czasem aż słychać sprężynę od werbla. Mało basów, dużo trebli i „suchego” środka. I bardzo dobrze, tak ma być – taka jest „koncepcja sztuki”. Bez brzmienia płyta nie miałaby swojego charakteru… A słuchając jej, gdy jeszcze mówimy o formule brzmieniowej, można odnieść wrażenie przebywania na jakiejś bliskowschodniej pustyni, gdzie właśnie zakończyła się nuklearna jatka a nad trupami, wypełniającymi po horyzont suchą równinę, krążą głodne kruki. Tak też płyta jest skonstruowana, niczym relacja z wojennej apokalipsy: najpierw sześć utworów-killerów w zwartym, półgodzinnym secie (jakby przenieść tu cios, wymierzany nam przez legendarne „Reign In Blood”) a następnie tytułowa krwawa mantra, czyli ośmiominutowy utwór „Blindness”. Później nie ma już nic, jest tylko cisza nad zgliszczami, którą słyszymy w kończącej album impresji „Red Sun”. A czerwone słońce rzeczywiście wznosi się nad wysuszonym krajobrazem… Posiadacze wersji CD mają jeszcze bonus w postaci „Moth Defect”, coś na kształt klamry, spinającej całość fatalnego obrazu. I już, a właściwie – jeszcze i wciąż od nowa, bo płyty „Blood Mantra” nie da się posłuchać tylko raz. Ma ona w sobie jakiś narkotyczny środek, bardzo silnie uzależniający: osobiście, od czasów wrześniowej premiery, słucham jej w samochodzie codziennie po kilka razy. Czasem tylko dając na odtrutkę jakieś lżejsze dźwięki, w rodzaju ostatniego Dream Theater. Ale zaraz i tak muszę wrócić do Mantry, nie ma mocnych.

Ma już Wacek w dorobku kilka ważnych płyt, ale ta zaczyna bardzo poważnie istnieć w świadomości fanów na całym świecie. Decapitated od trzech miesięcy nie odpoczął, wciąż jeżdżą z koncertami. Na święta odetchną wśród rodzin, ale potem znów w trasę. Gdzieś w tle migają bardzo dobre wyniki, notowane na ważnych listach popularności… To wszystko tylko potwierdza jakość samej „Blood Mantra”, bo byle czego świadomy słuchacz nie „łyknie”. Może to już oznaczać miejsce, które grzeje się dla płyty w tak zwanej alei sławy, z której metalowcy automatem cytują przykłady najważniejszych albumów w historii gatunku. A jeśli teraz przesadzam, niewiele mnie to obchodzi: osobiście traktuję „Blood Mantrę” w kategorii dzieł rewolucyjnych. Takich, które dzięki nowatorskiemu charakterowi zawartej tam muzyki, oraz uznaniu, jakie wzbudza dany album wśród swoich odbiorców, tworzą kolejny rozdział w muzycznej encyklopedii… Wacek jest twórcą niezwykle kompetentnym, kształconym. Świadomym i dojrzałym kompozytorem. Trzeba Mu bardzo pogratulować „Blood Mantry”, zwłaszcza biorąc pod uwagę dramatyczne okoliczności i doświadczenia, jakich życie nie szczędziło zespołowi do czasów obecnej epoki w ich karierze. Ale, jak mówi napis na „dekapowym” bannerze, „from pain to strenght”. Przez ból do potęgi. I tego Ci Wacławie, Drogi Przyjacielu, życzę jak najserdeczniej. I całej Twojej załodze!

O tożsamości artystów, czyli jak się Steve Tucker na mnie wkurzył

Steve Tucker, sympatyczny wokal / bas z Ameryki, był przez parę lat frontmanem Morbid Angel. Ale cóż, zastąpił go wracający do kapeli David Vincent, z którym MA jeździ właśnie po świecie, promując nową płytę.

Steven nie chciał być gorszy, powołał do życia swoją formację Nader Sadek – i też wydał album, jak najdokładniej osadzony w brutalnej, amerykańskiej stylistyce death metalowej.

Niestety, prawie wszyscy internauci odbierają płytę NS przez pryzmat najnowszych dokonań Morbid Angel, nic nie da się z tym zrobić.  Nie ma ucieczki od porównań i wymiany argumentacji, który zespół lepszy, czy Tucker skutecznie odgryzł się Morbidom, a może nie dorasta im do pięt.

Ten stan rzeczy powoduje chyba rozdrażnienie sympatycznego artysty. Na facebooku z dumą obwieścił wprowadzenie albumu „In the flesh” do zasobów ITunes. Gdy wpisałem, komentując, że jeden z kawałków na tej płycie brzmi dla mnie odrobinę jak nasz Behemoth, otrzymałem w odpowiedzi stek przekleństw, na szczęście wymiana zdań szybko przeniosła się do prywatnej przestrzeni korespondencyjnej.

Tucker zwymyślał mnie, bo jego zdaniem Behemoth inspirował się m.in. jego działalnością muzyczną. Tymczasem Nergal i koledzy, jeśli w ogóle przyznają się dzisiaj do fascynacji Morbid Angel, to raczej na pewno z okresu przed – tuckerowskiego. Trudno mi się zresztą wypowiadać, trzeba by spytać Nergala, czy rzeczywiście Steven Tucker  jest dla niego źródłem jakiejkolwiek inspiracji. Ale zdumiała mnie agresywność, z jaką Steven rzucił się  do obrony swojej prawdy – tak, jakby od potwierdzenia jego pierwotnej wobec Behemoth pozycji zależała cała skuteczność całej marketingowej strategii Nader Sadek…

Oczywiście szybkośmy sobie wszystko wyjaśnili, skończyło się na przeprosinach z jego strony oraz internetowym przybiciu piątki. Mam jednak lekcję – w metalowym światku twórcy wciąż bywają nadwrażliwi, łatwo kogoś urazić i spowodować lawinę wściekłych kontrargumentów. A byłem pewien, że te czasy już minęły… Człowiek całe życie się uczy.