O nowym Decapitated, czyli „Anticult” w natarciu!

Decapitated-Anticult

Ten album to „Blood Mantra 2”, lub – jak piszą niektórzy – „Blood Mantra Bardziej”. I nie ma się o co spierać, tylko należy przyjąć do wiadomości, że Decapitated do wymagającego, skomplikowanego techno/death metalu ze starych swoich czasów prawdopodobnie już nie wróci. Nie piszę: „na pewno”, ale jak znam Wacka, to raczej nie ma on w swej naturze czegoś, co nazywalibyśmy artystycznym oglądaniem się za siebie. Przeciwnie: Vogg jest nadzwyczaj progresywnym twórcą, niektórzy nazywają go nie tylko wirtuozem gitary, ale wręcz wizjonerem. A twarde fakty są jeszcze takie, że ostatni etap działalności jego kapeli, wyraźnie inaugurowany reaktywacją oraz albumem „Carnival is Forever” to jakby galopująca, hiperszybka ucieczka w przód. Nie tylko od tego, co w swej tragicznej treści zdarzyło się przed dekadą, ale i „do” czegoś nowego – w zakresie stylu, charakteru Decapitated, a nawet (odważę się powiedzieć) muzycznego gatunku, który zespół na użytek swych odbiorców stwarza, rozwija i pielęgnuje od „Blood Mantra”.

Jakiż to nowy gatunek, zapytacie… Czy wystarczy umiejętnie połączyć własne, death metalowe korzenie z wpływami thrashowymi, odrobiną nu metalu i groove, żeby zasłużyć na miano twórcy odrębnej gałęzi ostrej muzyki? Słuchając „Anticult” wiem na pewno, że Vogg potrafi niezwykle płynnie skleić pod palcami wszystko to, co gdzieś z zewnątrz napłynęło mu do głowy. Zawsze tworzył eklektycznie, ale teraz ów collage jest bardziej wyrazisty… Czasami słychać konkretne naleciałości. I te słynne „wpływy” opisują już recenzenci, słysząc teraz pomiędzy dźwiękami Decapitated najczęściej Panterę, Lamb Of God czy Hatebreed. Jeśli w ogóle mowa o stylistycznych podobieństwach, to osobiście doszukiwałbym się tu raczej wpływów Slayera, a najbardziej Sepultury… No, ale sam fakt, że każdy coś innego stamtąd wyciąga, już świadczy o artystycznym mistrzostwie Vogga. Wacek jest jednym z najlepszych kompozytorów metalowych na świecie. Ma nie tylko słuch i talent, wrodzonego czuja (groove) i przygotowanie akademickie na poziomie mistrzowskim. Dziś ma również wieloletnie doświadczenie, pozycję międzynarodowego autorytetu oraz bazę oddanych fanów. To wszystko sprawia, że muzyka Decapitated jest niepowtarzalna. A Wackowe riffy, których nie da się pomylić z niczym innym, budują wokół siebie odrębny, własny obszar – gdzieś pomiędzy granicami znanych i omawianych stylów muzycznych. Stawiam raz jeszcze tezę: dziś Decapitated tworzy odrębny gatunek metalu. Może jeszcze nie tak, jak Slayer, ale… już prawie.

Taki też – oryginalny, ale i w jakimś sensie „slejerowski” – jest album „Anticult”. Jego zwarta, diabelnie potężna konstrukcja w swych trzydziestu ośmiu minutach aż bije po oczach podobieństwem formy (miażdżącego pocisku) do arcy-genialnego „Reign In Blood”. Wystrzelić, trafić i zabić. Nie ma tam sekundy na odpoczynek czy chwilę refleksji. Jest najzwyklejsza pięściopiryna, cios w ryj. Gdyby okładka „Vulgar Display Of Power” była jeszcze raz do wykorzystania, należałoby wstawić ją właśnie tutaj, na nowy Decap. Skoro zaś pewne jest, że brzmieniowo czy stylistycznie „Anticult” jest wersją rozwojową „Mantry” – owo zabójcze tempo właśnie go od poprzedniczki odróżnia. Owszem, „Blood Mantra” była szybka i zwarta. I nawet też podobna formą do „trójki” Slayera. Ale miała w swej budowie wyraźną fazę zwolnienia – a raczej refleksji, jakby podsumowującej obserwowaną zagładę. Jako całość nowy album takim fragmentem nie dysponuje, ale też byłby on absolutnie zbędny. Trochę inna tu filozofia: zmiażdżyć i unicestwić, nie dawać możliwości kontemplacji dzieła zniszczenia. I to właśnie największa różnica między „Mantrą” a „Cultem”: klimat. Atmosfera poprzedniczki, bardzo sugestywna, duszna, wręcz gęsta od pyłu nad bitewnymi zgliszczami ustępuje na rzecz siły jednego, potężnego ciosu. A po nim nie ma się już nad czym zastanawiać.

Dwie sprawy, związane z zawartością płyty „Anticult” są dość powszechnie komentowane. Po pierwsze – gra perkusji, w opinii krytyków zbyt monotonna i prosta. Nieprawda: gary są wymyślone dokładnie tak, jak trzeba. Tam, gdzie nie ma miejsca na przejścia czy subtelne zagęszczenia, Vogg ich po prostu nie napisał. To i Michał zagrał tak, jak było w nutach. A zagrał świetnie. „Mieli” ten bęben nieziemsko, na najwyższych obrotach, aż nogi i łby rwą się do podskakiwania. Oj, będzie dobrze na koncertach! Po drugie: wokal Rasty. Że niby zbyt płaski, skrzeczący, bliski stylistyce Maxa Cavalery… Owszem, Rasta śpiewa inaczej niż na „Carnival…”, a prawie tak samo, jak na „Mantrze”.  Ale śpiewa po swojemu. Tak, jak do tej muzyki pasuje i jest potrzebne.

Nie chcę tu analizować po kolei utworów na „Anticult”. Wszystkie mają niewiarygodną moc i siłę zniszczenia, wynikają jeden z drugiego, następują po sobie jak rozdziały dobrze napisanej powieści. Która zresztą szybko się kończy, pozostawiając – czegóż innego się spodziewać – wrażenie oczywistego niedosytu. „Anticult” zapętliłem sobie w odtwarzaczu, jak kiedyś „Mantrę”. Po jakimś czasie tamtą płytę zacząłem jednak przewijać, puszczając kilka taktów „Blindness” omijałem także „Red Sun”, szukając bonusowej „Mothry”… Dziś nie robię tego z „Anticult”. Gdy nadciąga kapitalny „Never” czekam niecierpliwie, aż wybrzmi po nim finałowy „Amen” – i jadę od początku. Klimat „Blood Mantra”, od którego byłem w swoim czasie uzależniony, jest dla mnie – jeszcze – wartością, której na syntetycznym „Anticult” trochę brakuje. Ale wiem, że obie te płyty są dla słuchacza obowiązkiem.

O płycie „Blood Mantra”, czyli jak Decapitated scenę ożywił…

mantra

 

Wacław „Vogg” Kiełtyka napisał album „Blood Mantra” na luzie, sam tak mówi. Obyło się bez wzniosłych założeń, ścisłego pilnowania norm i zasad gatunkowych, precyzyjnego wglądu we własną (dotychczasową) twórczość. Była za to swobodna obserwacja tego, co dzieje się wokół – spojrzenie na różne gatunki muzyczne, nie tylko w ramach metalowej systematyki. Innymi słowy, słuchając pilnie rozmaitych muzycznych ciekawostek (jak to od dawna ma w zwyczaju) zasiadł Wacek do pracy z gitarą, nie stresując się zanadto myślą, co też wyjdzie mu z tej roboty. A co wyszło? Album genialny. Z serii tych, co przełamując granice stylów i gatunków przyczyniają się do rozwoju sceny muzycznej w ogóle, a metalowej – w szczególności.

Jest to bowiem płyta aż do bólu uniwersalna. Ma w sobie wszystko, jakby naraz, a jednak w takich proporcjach, że składniki nie gryzą się, tylko wzajemnie dopełniają. „Blood Mantra” wyszła trochę słodka, ale też wytrawna. Jest techniczna, ale też łatwa w odbiorze. Ma cechy albumu „dla koneserów” (jak cała twórczość Decapitated), a jednocześnie da się ją przyjąć uchem niezbyt wymagającym… Jak to się dzieje? Ano, trzeba spytać Vogga, który tym albumem bezwzględnie wzniósł się na poziom autorskiego opus magnum. I zdarzyło się, bo nie jestem w swej opinii samotny, że szósty album kapeli uznać należy za najlepsze dzieło w jej historii.

Czuć na tej płycie inspiracje, płynące z wielu źródeł. Czasem brzmi to jak Fear Factory (z czasów „Demanufacture”), gdzieś mignie fascynacja Strapping Young Lad i odhumanizowaną technologią Devina… W ogóle brzmienie albumu, wypieczone w Herzu przez braci Wiesławskich („Fajnie było znów poczuć smród starego studia!” – mówi Wacek), jest wykręcone aż „na blachę”. Ma cechy muzyki industrialnej, bez zbędnych kilogramów „gliny” na strunach gitar, bez klimatycznych ambientów czy pogłosów. Sporo za to, choć oszczędnie stosowanych, efektów samplerowych pomiędzy kawałkami. Jest blacha i wiertara, czasem aż słychać sprężynę od werbla. Mało basów, dużo trebli i „suchego” środka. I bardzo dobrze, tak ma być – taka jest „koncepcja sztuki”. Bez brzmienia płyta nie miałaby swojego charakteru… A słuchając jej, gdy jeszcze mówimy o formule brzmieniowej, można odnieść wrażenie przebywania na jakiejś bliskowschodniej pustyni, gdzie właśnie zakończyła się nuklearna jatka a nad trupami, wypełniającymi po horyzont suchą równinę, krążą głodne kruki. Tak też płyta jest skonstruowana, niczym relacja z wojennej apokalipsy: najpierw sześć utworów-killerów w zwartym, półgodzinnym secie (jakby przenieść tu cios, wymierzany nam przez legendarne „Reign In Blood”) a następnie tytułowa krwawa mantra, czyli ośmiominutowy utwór „Blindness”. Później nie ma już nic, jest tylko cisza nad zgliszczami, którą słyszymy w kończącej album impresji „Red Sun”. A czerwone słońce rzeczywiście wznosi się nad wysuszonym krajobrazem… Posiadacze wersji CD mają jeszcze bonus w postaci „Moth Defect”, coś na kształt klamry, spinającej całość fatalnego obrazu. I już, a właściwie – jeszcze i wciąż od nowa, bo płyty „Blood Mantra” nie da się posłuchać tylko raz. Ma ona w sobie jakiś narkotyczny środek, bardzo silnie uzależniający: osobiście, od czasów wrześniowej premiery, słucham jej w samochodzie codziennie po kilka razy. Czasem tylko dając na odtrutkę jakieś lżejsze dźwięki, w rodzaju ostatniego Dream Theater. Ale zaraz i tak muszę wrócić do Mantry, nie ma mocnych.

Ma już Wacek w dorobku kilka ważnych płyt, ale ta zaczyna bardzo poważnie istnieć w świadomości fanów na całym świecie. Decapitated od trzech miesięcy nie odpoczął, wciąż jeżdżą z koncertami. Na święta odetchną wśród rodzin, ale potem znów w trasę. Gdzieś w tle migają bardzo dobre wyniki, notowane na ważnych listach popularności… To wszystko tylko potwierdza jakość samej „Blood Mantra”, bo byle czego świadomy słuchacz nie „łyknie”. Może to już oznaczać miejsce, które grzeje się dla płyty w tak zwanej alei sławy, z której metalowcy automatem cytują przykłady najważniejszych albumów w historii gatunku. A jeśli teraz przesadzam, niewiele mnie to obchodzi: osobiście traktuję „Blood Mantrę” w kategorii dzieł rewolucyjnych. Takich, które dzięki nowatorskiemu charakterowi zawartej tam muzyki, oraz uznaniu, jakie wzbudza dany album wśród swoich odbiorców, tworzą kolejny rozdział w muzycznej encyklopedii… Wacek jest twórcą niezwykle kompetentnym, kształconym. Świadomym i dojrzałym kompozytorem. Trzeba Mu bardzo pogratulować „Blood Mantry”, zwłaszcza biorąc pod uwagę dramatyczne okoliczności i doświadczenia, jakich życie nie szczędziło zespołowi do czasów obecnej epoki w ich karierze. Ale, jak mówi napis na „dekapowym” bannerze, „from pain to strenght”. Przez ból do potęgi. I tego Ci Wacławie, Drogi Przyjacielu, życzę jak najserdeczniej. I całej Twojej załodze!