O kibolskiej polityce, czyli dokąd zmierzasz, biedna Polsko???

Dawno, dawno temu –  czyli 20 lat wstecz – PZPN wpadł na genialny pomysł rozgrywania finału Pucharu Polski na neutralnym stadionie. Nie było wówczas narodowego „gniazda”, zatem należało wymyślić miasto, na którego stadionie (jakiejś drużyny ligowej) mecz zostanie rozegrany. W roku bodaj 1996 padło na Łódź i ŁKS- obiekt przy al. Unii gościnnie przyjął  zwaśnionych kibiców dwóch drużyn: warszawskiej Legii i katowickiego GKS-u. Fanów porozmieszczano na przeciwległych, „krótkich” trybunach, tworząc miejsce neutralnym „miłośnikom piłkarstwa”. Nic więc dziwnego, że obie długie trybuny zajęli miejscowi, przy czym swoją ulubioną „galerę” wypełnili, uzbrojeni w normalny, meczowy sprzęt (flagi, pirotechnika, confetti) szalikowcy ŁKS. Skłóceni zarówno z Legią, jak i z GKS-em.

I od razu się zaczęło. Najpierw Legia zaśpiewała: „Gola, gola, gola, strzelcie k*rwom gola!” Katowice, z charakterystycznym, śląskim akcentem, odpowiedziały identycznie wulgarnym tekstem, tylko głośniej… Po sekundzie włączył się ŁKS: „Gola, gola gola, strzelcie se k*rwy gola!”…

Był to bodaj jedyny spośród dziesiątek obejrzanych przeze mnie meczów piłkarskich, gdy na trybunach znajdowało się więcej grup kibicowskich, niż drużyn na murawie… Ale nie o tym chciałem. Oto przecudowny, godny zapamiętania na zawsze obrazek stadionowy, pasuje jak ulał w roli genialnej metafory do zdarzeń politycznych, jakie dziś związują w ostrych sporach Polaków – nawet tych, którzy w ogóle nie interesują się piłką nożną.

Gdy spojrzymy nieco z góry, jakby wznosząc się  modnym ostatnio dronem, znowu zobaczymy w Warszawie krajobraz po dwóch wrogich sobie marszach poparcia. „Ilu było naszych?” – pytają jedni. „Źle nas pokazano, to wymaga kontroli!” – gardłują drudzy, z pozycji siły. Zupełnie jak kibole. Dokładnie tak samo, prymitywnie i z gangstersko-mafijnym zapiekleniem, rywalizują w naszym kraju grupy szalikowców. Walczą o to, kogo było więcej, kto miał „lepszą oprawę” i mocniej przeklął drugiego – przy czym wynik meczu ma kompletnie zerowe znaczenie. To my musimy być lepsi od tamtych: pokazać, że rządzimy „na kwadracie”. A w internecie należy zamieścić filmy, które dokumentują nasz sukces. Zaś inne ekipy, tylko pośrednio zaangażowane w ten spór, siedzą gdzieś obok i szydzą z naszych starań.

Niestety – spór publiczny w Polsce, o to, kto reprezentuje słuszniejszą opcję, który jest „nasz” albo „obcy”, w ostatnich latach mocno się w Polsce zaostrzył. I osiągnął dno kibolskiego zapieklenia. To już jest poziom gangsterskich porachunków „na dzielni”, w wykonaniu troglodytów przywdzianych w klubowe barwy, dokładnie identycznych po obu stronach barykady. Ogłupiałe masy znów wychodzą na ulice, prowadzone przez liderów, których jedynym celem jest ubicie własnego interesu, przy ślepej pomocy wiernego stada owiec. I znów wszyscy dają się prowadzić niczym na rzeź, przeciwko tym drugim. Gorszej, słabszej, wrogiej bandzie po drugiej stronie krajowego podwórka. Główne pytanie: kto się przypatruje? Kto, rechocząc donośnie, skręca się ze śmiechu i szyderstwa na widok obelg, rzucanych w obie strony? Kto nam życzy, byśmy „se gola strzelili”???

Od długiego czasu polski świat polityki (to szlachetny wzór amerykański) dzieli się na dwa główne obozy. Niektórzy śmieją się: dawny PPR wciąż walczy z dawnym PPS-em. Problem w tym, że od lat głosujemy na dwa prawie identyczne rodzaje biedy pod innymi sztandarami. Od 89 roku zmieniają się partie, ich nazwy i kolory. Nie zmieniają się ludzie, prawie ci sami (niektórzy wymierają, a młodzi dochodzą, dobrze wyszkoleni na partyjnych zebraniach) – którzy jeszcze nie zapewnili Polakom przyzwoitej zamożności. Dobrze mają się jedynie „nasi”, podpięci pod układ władzy. Raz ci, raz tamci obskakują lukratywne etaty w sektorze publicznym – w całym kraju, od góry do dołu. Holują za sobą kolegów. A innych, bez względu na kompetencje czy doświadczenie w danej branży – elita ma gdzieś. Wciąż nad Wisłą panuje osobliwy ustrój: mieszanka socjalizmu dla wszystkich z dobrobytem dla swoich. Pomyślmy chwilę. Czy po upadku komuny kieszeń przeciętnego Kowalskiego pozwala na godziwe życie we własnym kraju? Czy emerytury pozwalają nam,  jak niemieckim sąsiadom, na zwiedzanie świata w jesieni życia? Czy większość z nas może miesięcznie, bez żadnych kłopotów, zaoszczędzić pieniądze na swobodne wydatki poza jedzeniem i świadczeniami? Jak nasi pobratymcy w Unii – Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi? Otóż nie. I ci, którzy to dostrzegli, zrozumieli, a mają zbyt wiele godności, by wysługiwać się politycznym kacykom, są od dawna w Londynie. Na zmywaku, niestety.

Spór „czarnych” z „tęczowymi” nie służy dziś nikomu poza wysokimi funkcjonariuszami obydwu ugrupowań. No i tajemniczym obserwatorom z zewnątrz… Może, w co głęboko wierzę, Polska naszych potomków wyglądała będzie inaczej. Może zostanie krajem ludzi zamożnych, których stać będzie na godziwą opiekę medyczną, edukację wysokiej próby, godną starość, wypełnianie potrzeb kulturalnych… Może ten post-komunizm (wszystko jedno, pod jakim sztandarem) wreszcie zdechnie. Obyśmy zrozumieli to jak najszybciej.

O Budowlanych w pucharach, czyli wielka rodzina

Przez kilka lat zastępowałem sporadycznie kolegę by w końcu zostać na dłużej… Ani się człowiek obejrzał, aż tu minął drugi sezon na spikerce Budowlanych. Dziś jest szczególny dzień: siatkarki KS Budowlani Łódź wywalczyły piąte miejsce w Orlen Lidze. Najlepsze od czasów debiutu na najwyższym poziomie rozgrywek w latach 2009/10, gdy rozpędzony beniaminek zajął czwartą lokatę, wywalczył Puchar Polski i zagrał w europejskich pucharach. Obecnej drużynie zabrakło naprawdę niewiele, by tamten sukces powtórzyć – na drodze stanęły przede wszystkim kontuzje i pech, jak słynne zatrucie pokarmowe w jednym z hoteli w Bielsku, któremu uległa prawie cała ekipa… Nie ma co się jednak martwić. W obecnym, sportowo-finansowym układzie sił Orlen Ligi, właśnie o piątej lokacie jako możliwej do wywalczenia i zgodnej z oczekiwaniami, mówili eksperci. Zamiar się powiódł, a kibice Budowlanych są bardzo zadowoleni – ich ulubienice przez cały sezon walczyły niezwykle ambitnie, dając dowody swego przywiązania do barw drużyny, której kibice z meczu na mecz coraz piękniej nagradzali je swoim dopingiem.

Jak to jest być spikerem w sali o pojemności 13 tysięcy ludzi, która na mecze ligowe siatkówki kobiet zapełnia się w niewielkiej części? Trudno, gdy trzeba zachęcić do dopingu i zabawy dwa tysiące osób, w olbrzymiej przestrzeni Atlas Areny sprawiające wrażenie małej, rozproszonej grupy. Łatwiej, gdy grupa ta okazuje niezwykłą życzliwość wobec prowadzącego zawody. A tak właśnie jest na meczach Budowlanych. Fani są przychylni spikerowi, który czasem… trochę traci głowę. Cóż, jestem – jak oni – kibicem tej drużyny. Bywa, że wrzeszczę i wyję jak potępieniec, co z pewnością nie każdy kibic przyjmuje radośnie. Ale zdarzają się też chwile graniczące z magią. Gdy zespołowi nie idzie, traci punkty lub koncentrację i przydałby się dziewczynom jakiś pozytywny „kopniak” energetyczny, kibice dają się trzymającemu mikrofon spikerowi trochę poprowadzić. Udziela się im ten dziwny rodzaj przekonania, że na parkiet jakoś tam z trybun spływa energia, pozwalająca zespołowi rzucić się do walki. I to się sprawdza! Wiele razy było tak, że przy naszej zagrywce, przy zwiększającym się dopingu kibiców, dziewczyny zdobywały kilka punktów z rzędu, odrabiając potrzebne straty lub wychodząc na wygodne prowadzenie. Ja wiem, że siatkarki są skoncentrowane na grze, nie rozglądają się po trybunach w czasie rozgrywanej akcji – ale jednak atmosfera wsparcia MUSI być na parkiecie wyczuwalna. One same zresztą, ku wielkiemu zadowoleniu fanów, wciąż przypominają w wywiadach jak wielką pomocą są dla nich aktywni kibice.

Tak więc rośnie i pęcznieje ten pozytywny ruch kibicowski, w którym olbrzymią – i twórczą – rolę odgrywają ultrasi. Grupa najbardziej aktywnych kibiców na sektorze R stale się powiększa, są tam całe rodziny, chłopaki wciągają dziewczyny a rodzice- dzieci, a te są najcudowniejszymi kibicami. Dziś mała dziewczynka przyniosła wraz z mamą wielki, niebieski kwiat z napisem „Gabi”, oczywiście na cześć Gabrieli Polańskiej. Nasza środkowa (zresztą prywatnie cudowna, życzliwa dziewczyna), wzięła potem ten tekturowy znak uwielbienia, ściągnęła małą z trybun i razem pozowały do zdjęć po wygranym spotkaniu… Wzruszający moment, który dziecko zapamięta pewnie na całe życie. Ale grupa ultras Budowlanych to nie tylko powiększanie ekipy o kolejne pokolenia fanów. Kibice robią oprawy, organizują wyjazdy – a przede wszystkim, dbają by w prowadzony doping włączali się fani z pozostałych sektorów. To ultrasi wymyślili „rakietę”, do której dołączają się, wstając z miejsc, wszyscy ludzie w hali. Wygląda to i działa kapitalnie! Coraz lepiej wychodzi też skandowanie poszczególnych haseł metodą „na echo”, czyli z odpowiadaniem kibiców po drugiej stronie parkietu… Razem z prowadzącym oprawę muzyczną na meczach DJ’em, Jackiem Grzegorzewskim staramy się, by wszystko to razem było odpowiednio skoordynowane. Jeszcze nie zawsze się udaje. Ale jest z meczu na mecz coraz lepiej. A co najważniejsze, kibice zaakceptowali nasze wysiłki i postanowili chętnie współpracować z nami, by faktycznie doping stawał się jednorodny, obejmując wszystkich obecnych. To daje efekty, momentami naprawdę imponujące.

I tak właśnie tworzy się Wielka Rodzina Budowlanych. Ze świetnym zespołem na czele, bardzo udanie zbudowanym w tym sezonie dzięki wysiłkom prezesa Marcina Chudzika, charyzmatycznych trenerów: Jacka Pasińskiego i Błażeja Krzyształowicza oraz całego zespołu szkoleniowego. Tam każdy jest fajnym człowiekiem, wszystkie siatkarki (dobrane w zespół zbilansowany sportowo ale i charakterem) i każdy facet w tej ekipie. Nie czas tu na analizę gry Budowlanych, ale panie od początku sezonu bardzo się polubiły, miały też wspólny cel, jakim było wygrywanie. Niczego więcej w naszej kapeli nie trzeba. Oby jak najwięcej dobra z tego zespołu zostało na kolejny sezon!

O widocznym postępie, czyli jak rozwijają się piłkarze

Kilka lat temu, przed Euro 2012,  ówczesny trener reprezentacji Polski Franciszek Smuda zabrał swoich piłkarzy na mecz do Hiszpanii. Mieliśmy ćwiczyć otwartą grę z silnym rywalem, nabrać odwagi na polu rywalizacji z najlepszymi oraz rozwiać kilka mitów – między innymi ten, że narodowa kadra jest wyjątkowo słabą drużyną. Przegraliśmy 6:0 a mecz był popisem naszej bezradności. Polscy piłkarze (wśród nich kilka nazwisk importowanych z lig zachodnich dzięki swojskiemu pochodzeniu) tylko biegali wokół hiszpańskich gwiazd, sprawiających wrażenie, jakby grały na 50% swoich możliwości.

Może to przesada, ale podobne wrażenie odniosłem dzisiaj, oglądając mecz Polska – Finlandia. Jednak tym razem w roli bezwzględnych nauczycieli wystąpili nasi zawodnicy. Biedni Finowie mieli problem z opuszczeniem własnej połowy, a jedyną naprawdę groźną sytuację stworzyli po koszmarnym błędzie Jędrzejczyka, naprawionym mądrą interwencją Pazdana na linii bramki spóźnionego Boruca. Ale poza tym jednym, wstydliwym momentem Biało-Czerwoni grali jak profesorowie, sprawiając wrażenie jakby w sparringu przed rozgrywkami Euro 2016 podejmowali zespół, występujący dwie ligi niżej.

Co ciekawe, trener Adam Nawałka nie ukrywał, że głównym celem obecnego zgrupowania kadry (poza oczywistym doskonaleniem schematów taktycznych) jest obserwacja piłkarzy dopiero starających się o miejsce w pierwszej jedenastce. Za chwilę wyjazd na turniej, ktoś musi zostać w domu. Teraz i w meczu z Serbią dawano szansę postaciom drugoplanowym: Salamon, Wszołek, Zieliński czy Teodorczyk dawno nie występowali w kadrze lub pojawiali się na boisku, wchodząc z ławki. Przeciwko Finlandii nie wybiegło zatem od początku paru reprezentacyjnych pewniaków, na czele z Lewandowskim, Błaszczykowskim i Piszczkiem. A występ takiego Filipa Starzyńskiego niektórzy kibice obserwowali z niedowierzaniem, zastanawiając się, czy piłkarz o tym nazwisku w ogóle kiedykolwiek pojawił się na kadrowym poziomie… Pomocnik Zagłębia Lubin grał jak w transie, strzelił piękną bramkę. Wszołek dołożył dwie – a zdobywca kolejnych dwóch trafień, Kamil Grosicki (też do niedawna borykający się z kłopotem braku regularności narodowych występów) sprawiał w tym gronie wrażenie gracza prawie z innej planety…

A przecież w ciągu minionych, długich lat kibice oglądali mecze sparringowe kadry z bólem zębów i rozpaczą w oczach. To, co wyprawiali tam zmiennicy, „drugi garnitur” kolejnych selekcjonerów nieodmiennie wzbudzało, przetaczające się wzdłuż i wszerz kraju, gromy pod adresem kopaczy. Nie dawało się tego oglądać, a zespoły średniego lub słabego poziomu wypadały przy naszych jak elita, niejednokrotnie tłukąc nam zadki bolesnymi porażkami… Jakże przyjemnie ogląda się dziś te spotkania, dawniej określane haniebnym mianem „meczów o pietruszkę”! Dziś kadrowicze Nawałki mają jakiś pomysł na grę. Widać, że przez cały mecz realizują określony plan strategiczny, nie przejmując się składem występującej jedenastki ani wynikiem na tablicy świetlnej. Grają z zaangażowaniem – tak, jak o punkty. A w związku z tym drużyny pokroju Finlandii, europejskie średniaki, nie mają prawa na Biało-Czerwonych poprawiać sobie jakichkolwiek statystyk.

I to jest właśnie najpoważniejsza zmiana – naprawdę dobra – jaką dała reprezentacji Polski kadencja Adama Nawałki. Ta drużyna coraz bardziej zaczyna przypominać najlepsze kadry narodowe świata, systematycznie niwelując błędy, doskonaląc schematy z wykorzystaniem kwalifikacji poszczególnych graczy. A często piłkarze traktowani są nietypowo. Lewy obrońca Rybus? Proszę bardzo… Defensywny pomocnik Kapustka, prawoskrzydłowy Wszołek?  Jak najbardziej! Okazuje się, że przywiązanie gracza do pozycji w klubie nie musi wcale dla Nawałki oznaczać sytuacji na resztę piłkarskiego życia. On, jak się zdaje, widzi w tych chłopakach cały szereg różnych możliwości gry, a co najważniejsze, potrafi je umiejętnie uruchomić. Pomaga w tym duch drużyny, „team spirit”, mocno podbudowany awansem do europejskiego turnieju, historycznym zwycięstwem nad Niemcami i ogólnie odczuwalnym przekonaniem, że „sky is the limit”, czyli w tej ekipie można przenosić góry. Co widać na boisku i słychać w pomeczowych wywiadach chłopaków…

Niech więc tak grają. Jak najdłużej –  nie tylko na Euro ale i w następnych eliminacjach. A my kibice będziemy sobie tę grę z radością oglądali. Należy się nam po kilkudziesięciu latach piłkarskiej żałoby. A dziś, do wielkanocnego pięciopaku od Polaków dla Finlandii, swój świąteczny prezent dołożyli nam Niemcy. Właśnie skończył się mecz przeciwko Anglii, w którym przegrali u siebie 2:3, tracąc gola w ostatniej akcji meczu. Nie chcę być posądzany o złośliwości, ale niech będzie to dla nas dobry omen przed turniejem… Wesołych Świąt!

 

O bladym strachu, czyli jak ZUS po nowemu umowy interpretuje…

Wiem o jednej. Ale słyszałem, że co najmniej kilka firm, zajmujących się w Łodzi organizacją rozmaitych imprez stanęło przed groźbą drakońskich kar finansowych. Powód? Łódzki ZUS wziął się za papiery: konkretnie za umowy o dzieło, podpisywane między organizującymi estradowe imprezy firmami a ludźmi, uprawiającymi wolne zawody. Muzycy, artyści kabaretu bądź sztuki cyrkowej, konferansjerzy… mnóstwo jest tak zwanych wolnych specjalności, które – żyjąc z własnych prezentacji – legalnie wykonują zamówienia na rzecz agencji eventowych, podpisując jednorazowe umowy. Najczęściej o dzieło, bo jako wolne od dodatkowych składek są tańsze dla zleceniodawcy. I o to właśnie chodzi: ZUS chce położyć łapę na tych kontraktach. Widocznie urzędnicy systemu uznali, że zbyt dużo kasy przecieka im przez palce zamiast wypełniać wiecznie pusty wór ZUS-owskich potrzeb. Rozpoczęły się kontrole, w których skwapliwie wyciąga się z dokumentacji te umowy o dzieło, które mogły zostać podpisane bez należytego uzasadnienia.

Od tego bowiem roku ZUS (organizując wcześniej cykl fachowych szkoleń dla swoich inspektorów) przyjął znaczne obostrzenia w uznawaniu, co dziełem jest, a co być nie może. Oczywiście to kontroler ma stwierdzić, czy w danym wypadku umowa o dzieło została zawarta poprawnie, zgodnie z obowiązującymi przepisami. W innym przypadku powinna być umową – zlecenie, z obowiązującą składką na ZUS… Inspektorzy zostali podczas szkoleń solidnie pouczeni, jak kwestionować zasadność umów o dzieło. Już nie wszystko, co dotąd dziełem było, może nim pozostać. Przykładowo – poprowadzenie konferansjerki na imprezie nie jest już żadnym dziełem autorskim. No, bo niby jakie tu dzieło zostało wykonane? Zaśpiewanie piosenki, do której pieśniarz nie ma praw autorskich (czyli każdej, skomponowanej przez innego artystę) też, w rozumieniu nowej interpretacji, dziełem nie jest. Mnożą się przykłady, firmy piszą wyjaśnienia pokontrolne, grożą im naprawdę surowe mandaty. Na właścicieli padł blady strach: gdy kwestionowana jest jedna umowa, z Bogiem sprawa. Ale jeśli kontrola dotyczy całego 2015 roku, a mandaty za nieprawidłowe umowy mogą sięgać kilkudziesięciu tysięcy złotych, żarty się kończą. Takie kary mogą już zagrozić egzystencji mniejszych firm. Powiało grozą,  bo w Łodzi i jej pobliżu ostry proces kontrolny jest właśnie w toku.

O co naprawdę chodzi? Otóż ZUS chce zdobyć jak największą kontrolę nad wolnym rynkiem usług artystycznych, zmusić strony do podpisywania jednorazowych umów-zlecenie, przez co oczywiście pobierać haracz (w postaci obowiązkowej składki ubezpieczeniowej) od każdej takiej umowy. Nie od dziś wiemy, że ZUS jest bankrutem. Podejmowane intensywnie kontrole – jestem przekonany, że problem nie dotyczy wyłącznie łódzkiej ziemi  – z daleka wyglądają na rozpaczliwą próbę kolejnego, masowego wyłudzenia pieniędzy, by bankrut mógł jakoś wywiązywać się ze swych ustawowych zobowiązań społecznych. Oczywiście najzupełniej legalnie, w majestacie prawa i jego nowej interpretacji. Oraz, rzecz jasna „w obronie interesu pokrzywdzonych umowami śmieciowymi artystów”. Bo przecież pobierane od umów-zleceń składki przeznaczone są dla nich, tych biednych, krzywdzonych przez wrednych kapitalistów ludzi sztuki, nierzadko z ledwością wiążących koniec z końcem, pozbawionych możliwości regularnego gromadzenia składek emerytalnych i zdrowotnych w ZUS-ie.

Nie ma większego draństwa niż dokonywanie jawnej kradzieży i wmawianie poszkodowanemu, że dzieje się to dla jego dobra. A tak właśnie zachowuje się ZUS – i cały stojący za nim aparat polityczno-państwowy, szukający w kieszeni obywateli, który to już raz, pieniędzy na swój kompletnie niewydolny system obowiązkowych ubezpieczeń społecznych. Wmawianie artystom, że dzięki składkom z podpisywanych doraźnie umów-zleceń są oni w stanie odłożyć w ZUS-ie na godziwą emeryturę jest tak bezczelnym kłamstwem, że aż zatyka… Wszyscy wiemy, jakie emerytury dziś wyliczane są w symulacjach dla odkładających składki regularnych „etatowców”. Są to głodowe kwoty – co dopiero mają powiedzieć ci, których składki opłacane są nieregularnie, właśnie od zleceń? To pierwsza sprawa, druga – pieniądze z tychże zleceń nie trafiają na żadne indywidualne konta tych ludzi w ZUS-ie, bo takich po prostu nie mamy. Kasa wpada do wielkiego wora bez dna i przepada, wydawana na bieżące funkcjonowanie instytucji o nazwie ZUS. Żaden artysta czy inny „wolny zawód” nie będzie miał w przyszłości, z odkładanych od zleceń składek, żadnej godziwej korzyści. Następna, równie ważna sprawa: zlecenie każe zleceniodawcy płacić składkę, a dla tych firm są to bardzo często poważne, dodatkowe obciążenia finansowe. „Eventowcy” na skutek obecnej, urzędniczej polityki będą więc organizować mniej imprez lub zaczną się zwijać, prowokując bezrobocie po obu stronach rynku. Bo wykonawców też zrobi się mniej, gdy popytu na nich zacznie brakować… Kto straci? Wszyscy. Kto zyska? ZUS, wyłącznie. I doraźnie, bo za rok poważnie odchudzona branża będzie podpisywać również mniej umów zleceń, tych oskładkowanych. I źródełko wyschnie. Nie wątpimy, że urzędnicy znajdą sobie wówczas inną ofiarę do wyssania – tylko co zrobić z ludźmi, w branży eventowej pozbawionymi możliwości zarabiania na życie? Tym już ZUS się nie interesuje.

Firmy eventowe, przynajmniej w znanej mi łódzkiej sytuacji, muszą teraz rozważyć dwie drogi. Przyjąć nakładane mandaty (czyli zgodzić się na urzędniczą interpretację tego, co jest, a co nie jest dziełem) – albo je odrzucić, wchodząc z ZUS-em na drogę sądowej walki. Przy obecnych kwotach, jakie w procesach gospodarczych pobierają adwokaci – oraz przy opieszałości sądów, rozpatrujących sprawy w ciągach kilkuletnich, raczej żadnej z tych firm nie będzie stać na takie działanie. Będą się zapewne starali wybronić przed nie uznaniem w ZUS-ie umów o dzieło, albo od razu zapłacą. Tak czy inaczej, łatwo nie będzie. Mam ogromną nadzieję, że rynek prywatnie świadczonych usług eventowych nie zostanie przez to zarżnięty. I że wreszcie w naszym umęczonym, uciskanym narodzie nastąpi nagłe przebudzenie świadomości – w jakim systemie tak naprawdę żyjemy. Bo jest to system, w sensie gospodarczym, wciąż głęboko komunistyczny. I wcale nie został jeszcze obalony.

O długiej przerwie, czyli rok, który szybko minął…

Ależ to zleciało… Rok przerwy na blogu to jakby wieczność. W wielu wypadkach nawet nie ma po co wracać. Gdy patrzę z nostalgią na datę swego ostatniego wpisu – 18 lutego 2015 – zastanawiam się, czy ta moja „rzeźnicka” felietonistyka (jak połamany angielski, „butchered english”) może jeszcze kogokolwiek zainteresować.

To także inny symbol: wyjątkowo pracowitego roku. Zmiany w życiu zawodowym, dorastanie dzieci, powrót do grania w zespole… Nie każdy, mając tak pokaźny worek obowiązków na karku chciałby wracać do specyficznej sali treningowej języka publicysty, jaką zawsze jest platforma blogowa. Na pisanie i szlifowanie warsztatu trzeba mieć czas, bowiem żaden trening nie toleruje pobieżności. A jak już się pisze, to trzeba mieć o czym. Oby nas słuchano, rozumiano – i oby ich to zaciekawiło! Tak właśnie brzmi główne motto dziennikarskiej profesji.

Rzecz w tym, że dziennikarzem być przestałem. Przynajmniej w sensie praktycznym, bo w tym zawodzie – jak w harcerstwie – zostaje się podobno przez całe życie. Chciałbym kiedyś wrócić, bo tęsknię do reporterskiej gonitwy za newsem. Brakuje mi tego specyficznego napięcia, gdy człowiek bezwzględnie musi zdążyć z robotą na konkretną godzinę, bo w telewizji (lub stacji radiowej) żadnych opóźnień tolerować nie można. Nie narzekam na dzisiejszą funkcję. Rzecznik prasowy też powinien być punktualny, rzetelny, dobrze poinformowany. Ale jeśli kiedyś zawodowy los podrzuci mi jeszcze szansę na powrót do korzeni, obiecuję sobie, że przynajmniej rozważę tę ofertę.

Czy zatem faktycznie jest o czym pisać na przednówku nowego roku? 2016 – moi koledzy metalowcy śmieją się, że będzie to diabelski rok: 666+666+666+6+6+6… Liczba bestii. Nie wierzycie? Sprawdźcie z kalkulatorem, wychodzi dokładnie tyle, ile trzeba. Pytanie brzmi, czy ta demoniczna numerologia istotnie stwarza nam pretekst do radosnego chichotu. Moim zdaniem, zapowiedzi o apokaliptycznych czasach, w jakie być może (z pewnym poślizgiem) własnie wkraczamy, mogą się zupełnie realnie sprawdzić. A to do radości już raczej nie skłania – zwłaszcza, gdy choć pobieżnie przejrzymy ubiegłoroczne, niepokojące sygnały…

W skali globalnej oczywiście przeraża nas terroryzm i jego ekspansja. Czy świat zrobił cokolwiek, by skutecznie zapobiegać wzrastającemu zagrożeniu? Po konkretnych zamachach, z łatwą do podsumowania liczbą ofiar? Otóż dokładnie nic: w żadnym z państw nowoczesnej Europy, ani na żadnym innym kontynencie nie wprowadzono nawet jednej zmiany prawnej, która skutecznie powstrzymałaby napływ uchodźców z krajów, gdzie terroryzm islamski się rodzi. A to znaczy, że z każdą kolejną falą emigracji może wpłynąć do państw tzw. wolnego świata dowolna liczba osób, zainteresowanych wymordowaniem kolejnych innowierców w obronie imienia Wszechmocnego Allaha. Także i w Polsce nie jesteśmy chronieni dokładnie w żaden sposób – i jeśli wojujący muzułmanie zechcą nagle wziąć sobie nasz kraj na cel, będą tu ginąć niewinni ludzie. Strzeżmy się! Nie zapominajmy o codziennych środkach ostrożności.

W skali krajowej wstrząsa nami kolejna odsłona wojny polsko-polskiej. I znów sobie, choć jest coraz gorzej, potrafimy osłodzić życie dowcipem: oto nowe pokolenie AK walczy z następnym pokoleniem SB… Coś w tym jest. Ale nie zmienia generalnej konstatacji, że przez lata wewnętrzny konflikt, miast łagodnieć, burzliwie się rozwinął – i wypłynął przy kolejnych wyborach, wpędzając rodaków w abstrakcyjne, dwubiegunowe pandemonium absurdu. Kiedyś też tak było. W roku 89 polski świat dzielił się na „komuchów” i „solidaruchów”, lecz wtedy stawka rywalizacji miała o wiele większy ciężar: wolność i dobrobyt nas samych oraz tych, co po nas nastaną. Od trzydziestu prawie lat, choć „wybraliśmy wolność” nie możemy jakoś doczekać się dobrobytu. Niecierpliwi wybierają symboliczny zmywak w Londynie, a nad Wisłą – póki co – zamożność zarezerwowana jest dla krewnych i znajomych aktualnie rządzącego królika. Ja wiem, że kraj zrobił postęp i jest „znacznie lepiej niż za komuny”, wystarczy się rozejrzeć. Ale przeciętny Kowalski jakoś od tego postępu bogatszy się nie robi. A rozglądając się dookoła w którymkolwiek z bogatych krajów zachodnich, wciąż dostrzegamy, że ichniejszego najbiedniejszego Smitha czy Schmidta stać na znacznie więcej, niż u nas. Zwłaszcza na emeryturze. Pytanie – komu na tym zależy? – zostaje bez konkretnej odpowiedzi, bo takiej w telewizji (wszystko jedno czyjej) nie usłyszymy.

W skali lokalnej, czyli w mej słodkiej Łodzi, wszyscy z radością konsumują owoce dwuletnich remontów drogowych. Nie wszystkie, bo smutna wieść o kolejnych opóźnieniach w oddaniu ludziom nowego centrum miasta z wybudowanym od podstaw dworcem PKP nieco zaciemniła różowy obraz, malowany przez służby miejscowej propagandy sukcesu. Nie wdając się w dyskusje o sensie potężnej finansowo inwestycji nowej trasy W-Z, pogadałem ze starym taksówkarzem. Takim, co to od wielu lat przemierza autem łódzkie ulice. Powiedział: „Przed remontem jeździło się szybciej, sprawdziłem i porównałem”. To w zasadzie wystarcza za całe podsumowanie. Choć w Łodzi nie brakuje optymistycznych opinii, że otwarcie wschodniej obwodnicy miasta w postaci brakującego skrawka autostrady A 1, odciąży centrum z ruchu tranzytowego.

Nie wiem, czy nadchodzący rok przyniesie nam radykalnie korzystne zmiany. Jak to mówią: gdy w Sylwestra zwichnąłeś rękę, będzie Cię tak samo bolała w przyszłym roku… Łódzcy kibice piłkarscy mogą sobie gremialnie strzelić w łeb z rozpaczy, bez względu na końcówkę szalika. Ale przecież polskie reprezentacje narodowe w różnych grach radzą sobie wyśmienicie! A stadiony w Łodzi mają być wkrótce porządne. Kapele rockowe narzekają na totalny spadek zainteresowania ich muzyką. Ale przecież jest internet, w którym każdy może się promować na dowolną skalę… Nawiasem, zachęcam Was do zapoznania się z twórczością mojej nowej kapeli, TRIAGONAL. Dosłownie na dniach będziemy mieli gotowe pierwsze nagrania, które udostępnimy w sieci, na nowo tworzonym profilu FB.

I tak dalej, i dokoła… Niby nie jest źle, ale w sumie nie jest wcale dobrze. Taką mamy teraz na świecie „republikę bananową”, której lekko zakurzona odmiana panuje i w Polsce. W sensie takim, że jesteśmy wciąż zapóźnieni wobec normalnych krajów o jakieś 30 lat. Szukając pozytywów, są kraje jeszcze bardziej zacofane i „wiochmeńskie”. Choć akurat mnie wcale ten fakt nie pociesza. Życzę natomiast nam wszystkim, byśmy ten 2016 rok spędzili we względnym bezpieczeństwie, niezłym zdrowiu i choćby w elementarnej zamożności. Niech się spełni – a w następnych latach będzie lepiej.

O Kukizie w polityce, czyli o co chodzi rockmanowi

Paweł Kukiz, który ostro wziął się za kandydowanie na fotel prezydenta RP, dał ostatnio świetny wywiad Mariuszowi Staniszewskiemu w „Do Rzeczy” (nr 8/107, 16-22.02.2015). Jest tam przywołany fragment rozmowy Kukiza z pewnym, oczywiście anonimowym, politykiem Platformy Obywatelskiej. Kukiz odpowiadał na pytanie, dlaczego w USA (do których wciąż nasi rodacy chcą jeździć za chlebem) są niższe podatki. Jest to na tyle wstrząsający zapis, że aż muszę zacytować go w całości:

„Pytam go, dlaczego Tusk zaraz po objęciu władzy wprowadził 70 tysięcy nowych urzędników, przecież mówił, że będzie „odurzędniczać” państwo. On mi odpowiada: „Pomnóż to razy cztery”. Dlaczego cztery? – pytam. A on: „Może lepiej razy osiem.”. No więc pomnożyłem i wychodzi ponad pół miliona. A on: „Widzisz teraz głosy wyborców. To jest ten ch*j, którego karmimy, jego żona, dzieci, mama, tata, teść i teściowa. I tak się to robi. Dlatego są takie podatki. Trzeba ich utrzymać.”

W tej krótkiej, acz dosadnej relacji Paweł Kukiz opowiedział całą historię gospodarczą odrodzonego państwa polskiego. To właśnie tak, według przedstawionego opisu, wykształciła się nad Wisłą „klasa polityczna” – grupa ludzi z różnych opcji politycznych, która na skutek porozumień przy Okrągłym Stole ustawiła sobie Polskę pod własne potrzeby.  To znaczy, że wykorzystując mechanizmy władzy, charakterystyczne dla nowo zasianej na polskiej glebie demokracji, zapewniła sobie trwałą obecność „w elicie” – oraz materialne powodzenie, dla siebie i sporego kręgu bliskich osób. Przez lata w naszej polityce zmieniają się nazwy partii, wciąż następują spektakularne transfery aktywistów, czasem jedni odchodzą – a w ich miejsce zjawiają się nowi, młodzi, dobrze przyuczeni w zakresie stosowania obowiązujących zasad. To wszystko, oczywiście zgodnie z prawem, finansowane jest z budżetu państwa, oraz źródeł pozabudżetowych: czasem szemranych, bo w ich tle majaczą gdzieś szyldy służb specjalnych bądź postaci jako żywo powiązane ze światem zorganizowanej przestępczości. Nie zmienia się tylko jedno: na szczycie „elity” są ci sami ludzie, czasem dla niepoznaki toczący ze sobą „krwawe boje” na oczach widzów ogólnopolskich telewizji, ale zawsze żyjący przy tym samym korycie, zblatowani przynależnością do nadwiślańskiej klasy panów.

To właśnie mityczni „oni”, którzy w Polsce mają dobrze, holując za sobą całe grupy „podwieszonych” wasali – a trzymający się władzy dzięki karmionym z hojnej ręki wyborcom: opisanym przez Kukiza urzędasom, a także innym „krewnym i znajomym królika”, którym opłaca się oddawać głosy na istniejący system, bo przecież żyją z niego, może za mniejszą kasę niż bonzowie, ale też wcale niezgorzej.

Ponieważ każdy układ musi mieć swoją drugą (tkwiącą poza układem) stronę, w Polsce mamy to, co mamy. Czyli – kto nie jest podczepiony, ma bezrobocie lub pracę za marne grosze. Powiększa się emigracja, najbardziej bolesna w grupie ludzi zdolnych i pracowitych, którzy brzydząc się politycznymi sitwami, natychmiast emigrują gdzie bądź na Zachód – tam o powodzeniu decyduje talent i pracowitość, a nie zblatowanie z miejscowymi kacykami. To dlatego w Polsce nie ma zagranicznego kapitału, który czmycha stąd już w pierwszej fazie inwestycyjnych negocjacji, gdy okazuje się, że oprócz potwornego czyraka biurokracji czeka na przedsiębiorcę układzik, jaki trzeba zawrzeć z przedstawicielami miejscowej socjety polityczno-urzędniczej… To dlatego zwykli ludzie nad Wisłą nie mają szans na spektakularne zawodowe kariery, młodzi – na dobrą pracę a najubożsi są coraz głębiej wpychani w biedę, obciążani co raz to większymi kosztami życia. To dlatego ludzie przyzwoici, wśród nich Kukiz, widząc to wszechobecne dziadostwo krzyczą „dość!” – i rozpoczynają heroiczną walkę o zbudowanie w tym kraju jakiejś normalności. To dlatego też system broni się przed nimi wszelką mocą, spychając takich „dziwaków”, jak Kukiz na margines politycznej rzeczywistości.

Niestety, antysytemowcy są w Polsce rozbici. Różnią się w wielu kwestiach, ale łączy ich jedno: samobójcza niezdolność do jakiegokolwiek zjednoczenia. Dziś, przed wyborami prezydenckimi, mamy kuriozalną sytuację: środowiska wrogie „mainstreamowi” wystawiają kilku różnych kandydatów! Jakby mało było problemów z siłą zjednoczonego układu, antysystemowa opozycja nie może porozumieć się w kwestii wspólnej walki przeciw jednemu wrogowi… Prawdopodobne, że dzieje się to przy aktywnym udziale „czynników zewnętrznych”, czemu dowodzi niedawny rozłam: KORWiN / KNP. Oprócz Kukiza po stronie rywalizacji z Salonem stoją m.in. Janusz Korwin – Mikke, Jacek Wilk, Waldmar Deska, Grzegorz Braun czy nawet Marian Kowalski. Tak, tak – wymieniłem nazwiska kandydatów na prezydenta RP różnych środowisk, nazywanych pogardliwie „kanapowymi”. Efektem jest rozdrobnione poparcie społeczne, w najmniejszym stopniu nie gwarantujące jakiegokolwiek sukcesu w walce politycznej. W ten sposób Układ świetnie broni się przed obaleniem. Gdyby jego przeciwnicy zwarli szyki, to obalenie stałoby się bardziej realne. Obecnie szans na to nie ma żadnych, właśnie dzięki metodom walki, stosowanym w wypaczonej polskiej demokracji: „duży może więcej”. I dlatego też Kukiz apeluje o jednomandatowe okręgi wyborcze. Tyle, że aby je zaprowadzić, trzeba najpierw zdobyć władzę. Koło więc się zamknęło, ku przemożnemu zadowoleniu beneficjentów Układu.

Konkluzja może być więc tylko jedna: środowiska antysystemowe muszą się połączyć, także po to, by zyskali na tym zwykli obywatele. Ci, którzy – nie podpięci pod żadne układy – jeszcze jakoś w Polsce wytrzymują. Jeśli nie teraz, to z pewnością w perspektywie wyborów parlamentarnych jest to dla opozycji bardzo rozległy materiał do przemyśleń. Czas bowiem ucieka. Im go mniej, tym szanse na normalność topnieją. A kolejna szansa wyborcza szybko się nie przytrafi.

O Katarze, czyli jak zagrać z „resztą świata”…

Oj, mieli Polacy pecha w szczęśliwym marszu do najlepszej czwórki handbalowych mistrzostw globu… W półfinale trafili na Katar, gospodarzy turnieju. Dziś przyjdzie im się zmierzyć nie tylko z międzynarodową mieszanką gwiazd, sprowadzonych do arabskiego szejko-stanu za kosmiczne pieniądze, razem z wybitnym hiszpańskim trenerem, Valero Riverą. Jak to jest Katar, to ja jestem… grypa. To także starcie z UKŁADEM, który sprawia, że – mocą petrodolarów, wykładanych obficie przez katarskich władców – wszelkie „okoliczności” turnieju sprzyjają gospodarzom, od dziwnie łatwej drabinki w eliminacjach, przez niezwykle przychylnych sędziów, do przekupionych kibiców (w Katarze nikt się piłką ręczną nie interesuje, ludzie otrzymali pieniądze za pojawienie się w hali, dopingiem kierują opłaceni klakierzy)… Dziś także wiadomo, że mecz poprowadzi para sędziów z Serbii – kraju, w którym urodziło się kilku naturalizowanych „reprezentantów Kataru”, na czele z liderem drużyny, Czarnogórcem Zarko Markoviciem (przypominam, że jeszcze niedawno Czarnogóra stanowiła wraz z Serbią jedno państwo na mapie Bałkanów…).  Mówienie w tej sytuacji o „obiektywnym” wyborze pary arbitrów można zbyć jedynie pustym śmiechem. Polacy skazani są zatem nie tyle na sportową walkę z groźnym przeciwnikiem, co raczej na heroiczny bój przeciw wszystkim niedogodnościom, jakie sprzęgać się będą w czasie tego spotkania… Znając tych chłopaków sądzę, że motywacja dodatkowo poniesie ich do walki. Ale kibiców czeka z pewnością wyjątkowo nerwowe popołudnie, które – obym był złym prorokiem! – nie musi wcale zakończyć się happy endem.

Czemu tak jest? – można zadać pytanie. Po co szejkom cały ten cyrk: z przekupywaniem piłkarzy (propozycję dostał nawet nasz Marcin Lijewski, szczęśliwie odmówił), opłacaniem sędziów, kibiców, klakierów? W kraju, gdzie o piłce ręcznej wiedzieli dotąd nieliczni miłośnicy europejskich gier zespołowych, gdzie nigdy nie było (i pewnie nie będzie!) handballowej tradycji, gdzie wszelkie sztuczne działania, na siłę pompujące sukces nowo wykreowanej „drużyny narodowej” mają się nijak do rzeczywistego popytu na jej istnienie? Zdaje się, że na takie pytania udzielić można dwóch możliwych odpowiedzi. Pierwsza kryje się w sloganie: „chleba i igrzysk”. Jeśli hiper bogaci szejkowie są w stanie zagwarantować swojemu narodowi dobrobyt ekonomiczny, do utrzymania władzy potrzebują jeszcze rozrywek. Najchętniej sportowych, bo dzięki nim sympatia wobec władz, „gwarantujących” ludziom zwycięstwa „naszych” na imprezach dużej rangi, wzmacnia autorytet rządzących. Odpowiedź druga – z nudów. Szejkowie mają już tyle kasy, że nie wiedzą co z nią robić i zgodnie z założeniem, że kupić można wszystko, zechcieli łaskawie zafundować poddanym drużynę piłki ręcznej z wszystkimi przyległościami. Banałem jest stwierdzenie, że obie te odpowiedzi (obojętnie, która jest prawdziwa) z tak zwanym duchem sportu nic wspólnego nie mają.

Sport narodowy był jeszcze do niedawna ostoją swoistej etyki, sformułowanej lata temu przez Pierre’a de Coubertina, ojca światowego olimpizmu współczesnego. Myśl głosząca, że „nie liczy się wynik, lecz idea szlachetnej, sportowej rywalizacji” dawno już zaczęła zanikać na poziomie klubowym, gdzie sukces ekonomiczny pełni kluczową rolę. Ale reprezentacje jakoś się trzymały: fakt, sami cieszyliśmy się, gdy bramki dla naszej drużyny strzelał Emmanuel Olisadebe. Jakoś rozumieliśmy, gdy biegacze z Afryki zaczęli startować w mityngach pod znakiem np. duńskiej flagi. Ale to, co dziś wyprawia się w Katarze, jest jawną kpiną z wszystkich zasad sportowej przyzwoitości. Wykorzystując federacyjne przepisy o udziale zawodników w  narodowych kadrach (to podejrzane, że w przypadku innych dyscyplin zespołowych wyglądają one zupełnie inaczej) szejkowie naigrywają się z kibiców, stawiając pod wątpliwość sens rozgrywania jakichkolwiek rozgrywek reprezentacyjnych… No, bo jak ma się zespół, złożony z Hiszpanów, Francuzów, Kubańczyków, zawodników z krajów bałkańskich, Egipcjan – do reprezentowania barw narodowych kraju o nazwie Katar? Czy faktycznie jeden akt administracyjno-urzędowy: podpisanie obywatelstwa jakiegoś państwa, ma pozwolić kibicom uwierzyć w autentyczną chęć, prawdziwą motywację zawodnika do reprezentowania kraju, w którego koszulce występuje? Bez żartów. To, co jest normą na poziomie klubowym, dziś stało się zasadą w sporcie reprezentacyjnym – liczy się wynik, zwycięstwo. Czyli pieniądze i sukces, na przykład polityczny. Z żadną „sportową rywalizacją” nic to już wspólnego nie ma.

W Katarze, na naszych oczach, zamyka się więc kolejna era w historii światowego sportu. Bo chyba zgodni będziemy, że pewne granice zostały przekroczone. Z tą patologią dziś zmierzy się dzielna reprezentacja Polski, w której występują – bez wyjątku – zawodnicy urodzeni nad Wisłą. Z pewnością nasi nie pękną i walczyć będą na całego… Ale, jak powiedział mi jeden z działaczy łódzkiej piłki ręcznej, „prawdziwe jaja” zaczną się w Katarze dopiero na mistrzostwach świata w piłkę nożną. Przypomnę, że najbliższy mundial w tej dyscyplinie odbędzie się właśnie w katarskim szejkacie. Nie miejmy większych złudzeń w temacie „sportowej czystości” tej imprezy.

O wyborach, czyli jak nas NABINO w butelkę…

Generał Brygady Janusz Brochwicz-Lewiński, ps.”Gryf”, jeden z ostatnich żyjących dowódców Powstania Warszawskiego, napisał po wyborach na swoim Facebooku (!):

Legendarny dowódca obrony Pałacyku Michla wstrząsa sumieniem narodu, ale „bryły świata” z posad nie ruszy. Wyborczy skandal jest faktem, wszystko jedno kto z niego skorzystał – Polska, zarówno w oczach swoich własnych obywateli, jak też i pękającego ze śmiechu grona sąsiadów, znów leży na plecach i nie wstaje… Mnożą się apele, podające trwożnie w wątpliwość zagadnienie bezpieczeństwa: kraj zdaje się być całkowicie pozbawiony jakichkolwiek mechanizmów obronnych przed obcymi interwencjami, zarówno w sferze funkcjonowania instytucji publicznych, jak i w obszarze polityki. Wprawdzie już wcześniej, w latach 2006 i 2010 zdarzały się tzw.szwindle wyborcze na mniejszą skalę (kto chce, niech prześledzi reakcje ówczesnej prasy na składane w sądach doniesienia) – ale nigdy hucpa z liczeniem głosów nie była tak bezczelnie jaskrawa, po raz pierwszy też afera objęła swym zasięgiem cały kraj. Ludzka naiwność ma swoje granice – uspokajające wyjaśnienia władz, że to tylko wadliwość elektronicznego systemu i będący jej konsekwencją bałagan decyzyjny, nie wystarczają (na szczęście) zdruzgotanej skalą przekrętu opinii publicznej, w której nawet najbardziej życzliwi akolici rządzących muszą z zakłopotaniem przyznać, że coś tu jest nie tak… Nie ma tutaj, powtórzmy, znaczenia, która partia i na jakim poziomie władzy samorządowej zyskała na aferze z głosami: zwykły „Kowalski” wychodzi spod tego prysznica przekonany, że mieszka w kraju kompletnie sparaliżowanym w podstawowych funkcjach życiowych. Widać gołym okiem, że w tak wymyślonym systemie działania państwowych mechanizmów, zawalić się może wszystko, nic natomiast nie jest stabilne ani wiarygodne. Włączając w to bezproblemowy dostęp ewentualnych wrogów kraju (wsio rawno, skąd ich przywieje) do procedur, które powinny być całkowicie odporne na jakiekolwiek zewnętrzne próby zakłócenia ich toku, mamy jasność obrazu wyostrzoną aż do przesady. My, zwykli ludzie, nie chcemy w tym brać udziału. Teraz jeszcze bardziej, niż nie chcieliśmy wcześniej. Znów nas korci, by korzystając z otwartych granic wiać znad Wisły jak najdalej – a jeśli mimo wszystko różne sprawy trzymają nas w polskim domu, myśl o jakimkolwiek głosowaniu przy wyborczych urnach wypełnia nas uczuciem obrzydzenia…

Obawiam się zatem, że w Polsce, gdzie od legendarnego, wolnego 1989 roku nigdy frekwencja wyborcza nie powalała swoimi rozmiarami, teraz będzie jeszcze gorzej. O ile wcześniej wielu rezygnowało w przekonaniu, że np. nie warto oddawać głosu na tych, którzy porażkę już mają „zaklepaną” sondażowymi prognozami – jutro wielu nie pójdzie mając pewność, że w Polsce każdy głos można zgubić, ukraść albo źle policzyć – a wyniki sfałszować najbezczelniej, „na legalu”, śmiejąc się złośliwym rechotem w twarz ogłupionemu narodowi…  Może politycy zakładają, że za rok, przed wybieraniem posłów i senatorów, ludność zapomni o całej tej samorządowej zadymie. Nie sądzę. Jeśli komuś z Was się zachce, złapcie mnie jesienią 2015 za słowo: twierdzę, że w parlamentarnych zanotujemy historyczny rekord najniższej frekwencji wyborczej w dziejach Wolnej Polski. Za to procent Polaków, przebywających stale na emigracji, będzie dla odmiany najwyższy w tejże historii. Jeśli będzie inaczej, wypomnijcie, odszczekam ze szczerą i prawdziwą przyjemnością. Sam jednak do wyborów już chodzić nie będę. To żadna przyjemność być wciąż tak samo dymanym, za własną kasę, przez kilkuset obywateli, za wszelką cenę starających się utrzymać przy władzy.

O sondażach, czyli kto wygra wybory???

„Istnieją małe kłamstwa, wielkie kłamstwa – i statystyki”. Oto ulubione powiedzenie wolnościowców, którzy z wielkim dystansem traktują obraz świata, kreowanego w mediach w oparciu o wszelkie możliwe sondaże. Jak pokazuje życie (także i młodej, nadwiślańskiej demokracji) wyniki politycznych wyborów mają się jedynie z grubsza do liczb, osiąganych w badaniach na rozmaitych „próbkach” respondentów. Nie tylko o sondaże zresztą chodzi: gdyby wierzyć badaczom/statystykom, działającym na innych polach, rzeczywistość nasza przypominałaby świat fantazji. No bo jak inaczej pojąć wiadomość, że statystycznie każdy Polak wypija w ciągu roku, na przykład, pięć litrów alkoholu? A taki pan Kowalski, który jest całkowitym abstynentem – też? A inny pan, powiedzmy – Nowak – który wypija litr spirytusu dziennie, także mieści się w normie statystycznego Polaka? Tak mniej więcej działają sondaże. Mogą nam dać obraz rzeczywistości jeśli nie całkowicie zafałszowanej, to na pewno nie do końca odpowiadającej prawdzie.

Badania sondażowe mogą być natomiast znakomitym sposobem wyborczej manipulacji. I z pewnością, jako socjotechniczne narzędzie wpływu na wyborców, są używane. Dlaczego twierdzę tak z pełnym przekonaniem? To proste: badania prowadzone wobec tych samych kandydatów, na innych grupach respondentów i przez różne instytucje badawcze, dają nam wyniki kompletnie od siebie odległe… Jednym z cytowanych często w necie przykładów jest ostatni sondaż Gazety Wyborczej, dający Hannie Zdanowskiej, kandydatce Platformy Obywatelskiej na prezydenta Łodzi, pięćdziesiąt procent poparcia wśród tutejszego elektoratu. Przy jednoczesnym wskazaniu zaledwie czternastu procent poparcia dla jej  najgroźniejszej konkurentki, Joanny Kopcińskiej (niezależnej ze wsparciem PiS). Budzi zdumienie, że inne sondaże nie pokazują aż takiej różnicy – na przykład 38% do 28% w konkurencyjnych badaniach, prowadzonych przez firmę o dużym stopniu społecznej wiarygodności… Nie chodzi o to, jakie NAPRAWDĘ poparcie generują poszczególni kandydaci, ale o to, jak wielką nieprawdę pokazują nam tutaj sondaże. Bo przecież, zwróćmy uwagę, nie chodzi o różnice rzędu kilku procent, ale o zupełnie inne mapy społecznego poparcia!

Warto więc zachować rozsądek w stosunku do badań sondażowych, a przede wszystkim: nie dajmy się manipulować! Abstrahując już od tego, jak na wynik sondażu można wpływać podczas badań, oraz że wyniki te można po prostu sfałszować – prezentowane liczby mogą, najzwyczajniej w świecie, wpłynąć na zachowania wyborcze każdej grupy ludzi…  Wśród nas jest bowiem wielu takich, którzy widzą sens oddania głosu na kandydata jedynie wówczas, gdy „ma on szansę na zwycięstwo”. W innym przypadku osoby takie uznałyby swój głos za zmarnowany. Czemu tak jest? Wiedzą zapewne socjologowie, ale nie dyskutujmy z faktami: wielu wyborców nie podchodzi do urn z jakąkolwiek znajomością politycznego programu kandydata. Liczy się coś zupełnie innego, a wśród innych „atrybutów” również ewentualna przewaga, jaką jeszcze przed elekcją nasz kandydat może wypracować sobie nad konkurentami. Lubimy stanąć po stronie wygranych! Dlatego sondaże są tak ważne: znając je z publikatorów masowych, ludność pracowicie przelicza procenty i wybiera sobie taką osobę, która – według przewidywań – ma dużą szansę na wygraną. Stąd powód, dla którego sondaże stały się groźną bronią w bezwzględnej, przedwyborczej walce. Pokazując „mizerne poparcie” dla reszty kandydatów, można wypromować jednego, na którego wiele osób odda swe głosy w przekonaniu, że ten zwycięży. Albo zniechęcić do stawienia się przy urnach tych, którzy planowali głosowanie na konkurencję…

Kłopot w tym, że nigdy nie ma jednego w pełni skutecznego wzoru prowadzenia badań sondażowych: właśnie dlatego żadnej z sond nie można do końca wierzyć. Ale publikacja wyniku idzie w świat, odbiorcy nie zastanawiają się, czy sondaż jest wiarygodny, tylko zapamiętują wysokość słupków. Bo ufają medium, które dany sondaż publikuje. I koło nam się zamyka – wykorzystując przychylne media można, przy odrobinie socjotechnicznej zaradności, poważnie wpłynąć na realny wynik wyborów. I to zgodnie z prawem, bez żadnych nieprzyjemnych konsekwencji.

Apeluję więc: nie patrzmy na sondaże, głosujmy zgodnie z własnymi poglądami, politycznym rozeznaniem i stanem posiadanej wiedzy. Mamy też prawo, by do wyborów nie iść. Jestem pewien, że dla wielu Polaków będzie to – niestety! – rozwiązanie najbardziej zgodne z własnym sumieniem czy wyznawanymi poglądami… Nie każdy lubi głosować na kandydata, z którym zgadzamy się „częściowo”, wybierając „mniejsze zło”. A i też niewielu jest takich, z którymi zgadzamy się w stu procentach. A jednak trzeba pamiętać o tym, że według obowiązującego prawa ktoś będzie tymi gminami, powiatami i regionami przez najbliższe cztery lata zarządzał – mamy wpływ na to, kto to będzie i co zrobi. A o zmianie ustroju na lepszy porozmawiamy przed wyborami parlamentarnymi.

O strategii łódzkiego PiS, czyli Joanna Kopcińska

Bardzo długo nikt nie wiedział, kogo Prawo i Sprawiedliwość wystawi do listopadowej bitwy o fotel prezydenta Łodzi. Teraz już wiemy: kandydatką będzie Joanna Kopcińska, jeszcze do niedawna przewodnicząca łódzkiej Rady Miejskiej, radna niezależnego klubu Łódź 2020. W ostatnich dniach maja PiS odsłonił karty, a prezentacja kandydatki niemal natychmiast zaowocowała tajnym głosowaniem radnych – i odwołaniem pani Joanny ze stanowiska przewodniczącej…

Obserwując sprawę z boku, trudno wyobrazić sobie lepszą kandydatkę PiS do walki z obecną prezydent Łodzi, Hanną Zdanowską, o władzę w mieście na czas najbliższej kadencji. Historia Joanny Kopcińskiej zbieżna jest bowiem z dziejami konfliktu wewnątrz Platformy Obywatelskiej. Będąc radną z tak zwanej „frakcji Kwiatkowskiego”, podobnie jak siódemka Jej klubowych kolegów, zapłaciła wydaleniem z szeregów Platformy po rozłamie w partii. Już w klubie „dwudziestek”, tworząc w Radzie Miasta nieformalną opozycję z PiS i SLD, głosami przeciwników PO wybrana została przewodniczącą. Przez kilka miesięcy jawny konflikt Kopcińskiej ze Zdanowską, tożsamy z dualną rywalizacją radnych, stał się pożywką mediów, a przez to sprawą znaną opinii publicznej. Jednoznaczne określenie się polityczne Joanny Kopcińskiej sprowokowało w łódzkim samorządzie kolejną woltę: choć odwołanie przewodniczącej było tajne, wiadomo, że do PO przyłączyli się z przeciwnymi głosami radni lewicy, rozbijając tym samym nieformalną opozycję…

Czemu jednak twierdzę, że cała ta historia potwierdza słuszność wyboru Kopcińskiej przez PiS?  Otóż los dał partii Jarosława Kaczyńskiego bardzo wyrazistą przeciwniczkę Zdanowskiej: osobę, której w Łodzi od dawna PiS-owi brakowało. Zesłany tu przymusowo Witold Waszczykowski poniósł w ostatniej elekcji sromotną klęskę. Nie jest łodzianinem, brak mu wyczucia spraw lokalnych. Nadto nie umiał skojarzyć się „swojemu” elektoratowi jako jednoznaczny wróg tutejszej Platformy i jej ludzi. Brakło konkretnych sporów, a tutaj – po kilku miesiącach zarządzania miastem – płaszczyzna konfliktu między dwoma wiodącymi partiami jest już wyraźnie zaznaczona. A Joanna Kopcińska, choć dotąd działała z „niezależnych” pozycji, stronę sporu z PO od początku w niej reprezentuje.

Niektórzy twierdzą, że Kopcińskiej może zaszkodzić „platformerska” przeszłość. Wątpię w to – pani Joanna nigdy nie była w Platformie bojowniczką pierwszej linii frontu walki z PiS-em. W ławach Rady Miejskiej nie pchała się do kamer z ostrymi, politycznymi wypowiedziami; jest politykiem umiarkowanym. Jej dzisiejsze, wytykane już gdzieniegdzie, umizgi w stronę Kościoła, nie są fałszowaniem rzeczywistości, tylko emanacją prawdziwych poglądów. Twardy elektorat PiS powinien z łatwością zaakceptować tę kandydaturę. Zwłaszcza, że wyborcy Jarosława Kaczyńskiego łatwo zgadzają się na personalne propozycje szefa partii. Zresztą, spójrzmy w odwrotną stronę: kto dziś pamięta, że obecny wiceprezydent Łodzi Krzysztof Piątkowski (zresztą od niedawna członek władz lokalnych samej PO) obejmował swoje stanowisko z przeszłością radnego PiS? Bliźniacze przypadki historii politycznych przygód Piątkowskiego i Kopcińskiej to tylko dowód na brak większego zainteresowania wyborców życiorysami kandydatów.

Czy PO ma prawo obawiać się PiS w tych wyborach? Tak, bo głosy krytyczne wobec dzisiejszego zarządzania miastem są już głośne. Wielu niezadowolonych powtarza, że Hanna Zdanowska monstrualnie zadłużyła Łódź, by wielkie inwestycje – jak Nowe Centrum czy kontrowersyjna przebudowa trasy WZ – służyły w największym stopniu otaczającej Ją samą elicie „platformerskiej” władzy, z przyległościami. Niektórzy sugerują, by bacznie przyjrzeć się procesowi zatrudniania ludzi do nowo oddawanej EC1, wielkiego centrum nauki i rozrywki, konkurującemu w myśl zamierzeń z samym „Kopernikiem”.  Inni sugerują, że sprawa remontu trasy WZ (robionego głównie pod jednoślady i tramwaje, bez rozszerzenia pasów jezdni) to kosztowny prezent dla rowerowego lobby, reprezentowanego w łódzkich władzach przez byłego już wiceprezydenta, Radosława Stępnia. Wszystko przy wciąż wysokim (13%) bezrobociu, zbyt dużym ubóstwie większości mieszkańców i stale rosnącej emigracji z Łodzi, zwłaszcza wśród młodzieży. Jest sporo argumentów, którymi PiS-owa opozycja może szermować podczas jesiennej elekcji.

Zatem – listopadowa walka o fotel prezydenta Łodzi zapowiada się fascynująco, bo Zdanowska ma przeciwniczkę, która ewidentnie ma szansę odebrać Jej władzę. Nie należy przy tym zapominać o SLD, który wystawia Tomasza Trelę i wciąż może liczyć w mieście na głosy wiernych wyborców. Jeśli więc Zdanowska ma według prognoz spokojne miejsce w drugiej turze, to obok niej wejść tam ma szansę aż dwójka kandydatów. A wyniki naprawdę trudno dziś przewidzieć. Osobiście prognozuję finisz „łeb w łeb”: Zdanowska kontra Kopcińska, z minimalną przewagą na mecie kandydatki Prawa i Sprawiedliwości.