O godzinie milicyjnej w Sylwestra, czyli jak pandemia słabości systemów obnaża…

Jak wiadomo, zgodnie z rozporządzeniem władz RP, w Noc Sylwestrową nie było można wyjść z domu. To znaczy, że Polakom nie wolno było uczestniczyć w żadnej masowej zabawie noworocznej – wyjątek stanowiły domówki, organizowane od 18-tej do 6-tej rano. Pretekstem do wprowadzenia tak drakońskiej zasady była, oczywiście, troska o zdrowie obywateli, zagrożonych wciąż rozwijającą się epidemią COVID-19.

Choć w zamieszaniu modyfikowano nazewnictwo i zakres tej restrykcji, skutek był taki, że nie było żadnych sylwestrów plenerowych, a Polacy siedzieli w domach. Na wszelki wypadek: żeby nie złapać wirusa ani policyjnego mandatu.

Pomijam już fakt, że polscy obywatele mają w Konstytucji zagwarantowaną wolność poruszania się, gdzie chcą (a ten przywilej naruszyć można jedynie przepisami innej spec-ustawy, nie zaś żadnym rozporządzeniem). Mniejsza też o to, że ludzie – którym można wmówić wszystko poza faktem, że zakazywanie im robienia, co chcą, jest dla ich dobra – pewnie i tak gdzieniegdzie bawili się na ulicach. A tylko niezwykłe zdyscyplinowanie Narodu, choć pewnie i lęk przed karami, nie doprowadziły do masowych, kuriozalnych sytuacji z udziałem Policji

Ważne jest to, dlaczego naprawdę rząd posuwa się do tak drastycznych (i chaotycznych) zachowań, przecząc samemu sobie i wykazując – wciąż – kompletną bezradność w walce z pandemią. Mimo zainaugurowanych już w styczniu szczepień ochronnych.

Tę bezradność widać już nawet w oficjalnych wypowiedziach Ministra Zdrowia. Sam przyznawał, że system ochrony zdrowotnej obywateli jest na granicy wydolności i trzeba go chronić decyzjami rządowymi. Po to, by nie załamał się kompletnie pod naporem „trzeciej fali” wirusowej inwazji.

Jak doskonale wiemy, COVID nie jest zjawiskiem polskim a obostrzenia z nim związane dotyczą ludzi na całym świecie. Mamy więc jaskrawy dowód, że wykazana przez pojawienie się pandemii słabość systemów ochrony zdrowia, tych publicznych, nazywanych „zdobyczą cywilizacyjną współczesnego świata”, również jest zjawiskiem globalnym.

Ale wiemy też, że nie w każdym kraju rządy zachowują się podobnie jak w Polsce, gdzie zakazano ludziom bawić się w Nowy Rok. To z kolei pokazuje, że jednak w różnych krajach systemy ochrony zdrowia funkcjonują na odrębnych, właściwych danemu państwu zasadach szczegółowych.

Systemy te, w warunkach – nazwijmy to – pokojowych, gdy ludność nie zwraca się do państwa o pomoc zdrowotną masowo, jakoś funkcjonują w większości państw na świecie. Bywa lepiej lub gorzej z tą zdrowotną opieką na poziomie podstawowym, ale generalnie człowiek lżej chory w krajach cywilizowanych do lekarza bez problemu się dostanie. Czy będzie mu przepisany właściwie dobrany antybiotyk, czy tylko paracetamol – to już odrębny temat. Ważne jest, że na codzienne przypadłości system z zasady daje nam odpowiedź pozytywną, od cywilizowanych krajów biednych po najbogatsze. Wyjątek być może stanowią najuboższe państwa afrykańskie, gdzie dostęp nie tylko do służby zdrowia, ale i do wody czy pożywienia, jest wciąż niewystarczający.

Problem zaczyna się wtedy, gdy leczyć trzeba choroby ciężkie: na przykład onkologiczne, przewlekłe lub, co widać teraz wyraźnie, zakaźne o wysokim stopniu ekspansji. Chodzi rzecz jasna o pieniądze na leczenie. Środków brakuje albo na kosztowne terapie, albo na tworzenie struktur medycznych, gotowych odeprzeć nagły przypływ pacjentów, w jednym czasie wymagających pomocy.

Czemu tak jest, zapytamy. Czemu świat wciąż nie znalazł sposobu na efektywne działanie systemów ochrony zdrowia, gdy to jest naprawdę niezbędne? Czemu wszystkie bez wyjątku kraje mają nagle problem ze znalezieniem pieniędzy i przekazywaniem ich tam, gdzie są najbardziej potrzebne: na ratowanie życia i zdrowia ludzkiego?

Odpowiedź, proszę państwa, jest prosta. Otóż każdy publiczny system ochrony zdrowia sam pożera znaczącą część kwot, które w każdym państwie są przeznaczane na jego działanie.

Każdy system to także biurokracja, która służy do jego obsługi. Czyli działające w tym celu urzędy i zatrudniani w nich ludzie. To oczywiście kosztuje. W niektórych krajach (np. w Skandynawii) tej biurokracji jest mniej, przez co same systemy działają sprawniej. W ogóle wówczas usługi publiczne są na wyższym poziomie, bo z biurokracją jest tak, że z reguły dotyczy całej publicznej sfery życia, nie tylko wybranej działki, np. ochrony zdrowia. Ma to też przełożenie na decyzje rządowe w sytuacjach kryzysowych. Zawsze jakoś godzące w obywateli, ale jednak o różnym stopniu szkodliwości. Na przykład: każdy kraj po swojemu zwalcza pandemię.

W innych krajach, jak w Polsce, tej biurokracji jest więcej, przez co system zdrowia publicznego jest mniej wydajny. Częściowo to spadek po komunizmie, ale także efekt tzw. reformy powiatowej z lat 90-tych. Mamy Ministerstwo Zdrowia, ale też potężny w swej strukturze NFZ, część ZUS-u, odpowiedzialną za świadczenia zdrowotne – wreszcie różnego rodzaju wydziały i departamenty zdrowia w instytucjach lokalnych, od urzędów wojewódzkich, miast i starostw po urzędy marszałkowskie.

Ile to wszystko kosztuje? Nie mam pojęcia. Ale byłoby dobrze kiedyś zbadać dokładnie: ile miesięcznie, z naszych podatków, przeznacza się pieniędzy na utrzymanie tych wszystkich stanowisk, biur i instytucji. Jaka kasa, zamiast na leczenie chorych obywateli, przeznaczana jest na utrzymanie bezproduktywnych stanowisk pracy w sektorze zdrowia publicznego. Dałoby nam to wyobrażenie, ile można by zrobić w systemie ochrony zdrowia, gdyby te wydatki zostały wyeliminowane.

Są bowiem dwie proponowane drogi (zgodnie z definicjami nowoczesnej, wolnorynkowej ekonomii) na poprawienie dobrostanu ludzi chorych w każdym państwie. Albo należy sprawić, by ludzie stali się zamożniejsi, zwalniając ich z obowiązkowych składek na rzecz biurokracji państwowej – albo ową biurokrację radykalnie zmniejszyć, pozostawiając strumień kasy z podatków lub składek na realizowanie usług, a nie na mnożenie instytucji system ten obsługujących.

W pierwszym przypadku ludzie sami odkładaliby pieniądze, np. w systemie dobrowolnych i prywatnych ubezpieczeń, na własne leczenie. Wtedy, gdy zachorują, sami mogą zapłacić za wyjście z choroby, nie oglądając się na jakość usług państwowych. Przykład takiego systemu mamy dziś w USA.

W przypadku drugim obywatele płacą wysokie świadczenia, przez to są mniej zamożni – ale jakość usług publicznych jest na odpowiednio wysokim poziomie. Bo pieniądze, zamiast na biurokrację, wydawane są naprawdę na potrzebne terapie. Przykład takiego systemu mamy w krajach skandynawskich.

W Polsce żaden z tych modeli nie jest stosowany. Ludzie są biedni, bo lwią część ich dochodów zabiera im państwo. Otrzymują w zamian bardzo kiepski i mało wydajny system usług publicznych, w tym opieki zdrowotnej. Dlatego, że pokaźny zasób gotówki, potrzebnej do realizacji tych usług, pochłania biurokracja utrzymywana pod pretekstem ich obsługi. Ludzi nie stać więc, generalnie, na leczenie prywatne – a publiczny system zdrowia zatyka się, z braku pieniędzy, gdy tylko pojawiające się wyzwanie staje się poważne. Jak teraz, z COVID-em.

Ot i cała tajemnica niezrozumiałych decyzji rządu w sprawie pandemii. Te rozporządzenia nie służą tak naprawdę ochronie naszego zdrowia. One służą ochronie systemu. Żeby się nie zawalił i nie pociągnął za sobą w przepaść polityków, którzy go pielęgnują. Polityków, żyjących z systemowego socjalizmu – bez względu na to, pod jakim sztandarem, czerwonym czy czarnym, go realizują.