O filmie Blade Runner 2049, czyli skalpel w garści

Literatura S-F zmaga się od zarania swych dziejów z najważniejszymi dylematami filozoficznymi ludzkości. Może roztrząsać je, korzystając z przywileju tworzenia równoległych światów. Umieszczenie akcji w odległej historii, dalekiej przyszłości, w najodleglejszej przestrzeni kosmosu czy nawet wirtualnym matriksie daje tej konwencji wygodę ucieczki od współczesnego otoczenia. Stwarza pretekst do rozważań uniwersalnych, ponadczasowych – by można było zrzucić z siebie niewygodny bagaż odniesień do sytuacji „za oknem”.

Cóż z takimi ułatwieniami może zrobić twórca filmowy, decydując się na adaptację dzieła SF? Może oczywiście korzystać z nich na równi z autorem literackiego pierwowzoru, dając pole do popisu uniwersalnym rozważaniom. Albo też odwrotnie: dać sobie możliwość takiego wykorzystania konwencji, by służyła ona prezentacji idei, poglądów, problemów jak najbardziej współczesnych. Pytanie, czy konwencja SF ma służyć ideologii przyziemnej, współczesnej, politycznej – czy raczej oddać się w szlachetną służbę ponadczasowej filozofii, bardzo odnosi się do ostatniej premiery filmu „Blade Runner 2049”.

Jednym z podstawowych dylematów SF było zawsze określanie człowieczeństwa i jego granic. Temuż poświęcone było opowiadanie „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” genialnego Philipa K. Dicka. Na podstawie tej krótkiej formy powstał w roku 1982 film Ridleya Scotta „Blade Runner” („Łowca Androidów”), określany do dziś mianem arcydzieła kina SF. Faktycznie, reżyser uzyskał wtedy wszystko, co udana adaptacja mieć powinna: czytelną, wartką opowieść o ważnych sprawach, podaną w niezwykle atrakcyjnej (i nowatorskiej) formie. I to z zachowaniem równowagi wszystkich tworzyw dzieła filmowego. Dziś Ridley Scott jest producentem filmu, który z samej zasady – po 37 latach od premiery poprzednika – ma nawiązywać do wszystkiego, co dało „Łowcy…” zasłużoną sławę. Jest kontynuacja opowiedzianej tam historii, choć już nie w oparciu o literacki pierwowzór, lecz tzw. scenariusz oryginalny. Mamy tych samych (dwóch) aktorów, fragmenty żywcem w tkance „części drugiej” – no i zabiegi formalne. Film, zarówno obrazem jak dźwiękiem, ma – ewidentnie – podtrzymać wysoko zawieszoną poprzeczkę.

Od tego więc zacznijmy. Widać w tym filmie uporczywą walkę, by zdjęcia i muzyka ani przez chwilę nie odstępowały od reguły genialności pierwowzoru. Operator Roger Deakins stara się malować obraz jeszcze bardziej obcy, groźny, zdehumanizowany, martwy i odpychający niż robił to trzy dekady wcześniej Jordan Cronenweth. Trzeba przyznać, że na poziomie zdjęć sequel robi wrażenie. Od pierwszych kadrów wciągani jesteśmy w głąb całkowicie jałowego, wypranego z wszelkich przytulności świata, gdzie nie ma się gdzie schować ani dokąd pójść. Na klatce schodowej, pod drzwiami kawalerki głównego bohatera na co dzień bytuje stado kloszardów. A od mrocznych, rozświetlonych jedynie agresywnymi reklamami miast nie da się uciec „na łono przyrody”. Takiego po prostu nie ma: jest pustynia, gigantyczne złomowiska, martwe szeregowce szklarni na farmach białkowej „żywności” oraz skażone radioaktywnie ruiny. Krajobraz po nuklearnej apokalipsie, którego w filmie sprzed lat mogliśmy się tylko domyślać, teraz staje przed nami, dokładnie obrazowany. Nie tylko w nocy – tym razem także i w dzień. Teraz wiemy i widzimy więcej, w czym niewątpliwa zasługa wizjonerskich talentów głównego operatora, ale i możliwości technicznych, jakie przez ostatnie kilkadziesiąt lat znacznie wzbogaciły arsenał środków wizualnych sztuki filmowej.

Podróż w tej krainie koszmaru nie jest dla nas monotonna dzięki warstwie muzycznej, którą Hans Zimmer i Benjamin Wallfish (trudno powiedzieć, który bardziej) stworzyli niejako „wobec” genialności pierwowzoru… Soundtrack Vangelisa to geniusz, wartość sama w sobie, rysująca pierwszemu „Łowcy…” zupełnie oddzielny wymiar. Choć futurystyczne i podniosłe, to jednak na swój sposób ciepłe, przyjazne plamy elektronicznej muzyki dawały tamtemu światu swoistą miękkość – stwarzały oddech dla widza, wizualnie zanurzonego w mrokach i niepokojach kreowanego piekła… Dziś tego nie ma. Żadnej przyjaźni ani miękkości, jest ból. Dosłowny, fizyczny, atakujący przez głośniki na sali kinowej zgrzytem industrialnych, ultra-niskich częstotliwości. Ten świat to bardzo złe miejsce, drogi widzu, i masz tak właśnie się poczuć. Muzyka, jak i w pierwowzorze, mocno „wystaje” ponad obraz filmowy, stając się niezwykle autonomicznym tworzywem. I tym razem także jej samodzielność nie przeszkadza. A przynajmniej nie tak, jak agresja, z którą dźwięk co chwila przypomina, byśmy raz jeszcze „zdali sobie sprawę z powagi sytuacji”. Zbyt mocno, zbyt często i zbyt dosłownie. W tej konkurencji – punkt dla Vangelisa, zdecydowanie.

Dokąd wiodą zatem twórców „Blade Runnera 2049” tak poważnie traktowane sprawy formalne? Dwóch scenarzystów napisało historię, która – wręcz linearnie – kontynuuje losy znanych z pierwszej części bohaterów. „Nowy” łowca androidów, detektyw K. (Ryan Gosling) to jednak postać utworzona na potrzeby sequelowej kontynuacji. Jest replikantem, co wiadomo niemal od pierwszej chwili. Wykonuje rutynowe zadanie: odnajduje kolejnego z rebeliantów, androidów starego typu, buntujących się w dawnych czasach przeciw multi-wyzyskowi na koloniach pozaziemskich… Ma go zabić, ale przy okazji trafia na trop pewnej zagadki, która – o ile się wyjaśni – na pewno zburzy istniejący porządek społeczny, całą równowagę. Ten ład, który bardzo precyzyjnie oddziela człowieka od stworzonych przezeń ras „mniej ludzkich”, ma szansę zostać trwale unicestwiony. Zaczyna się długa (prawie trzygodzinna) i mozolna podróż w stronę ostatecznego rozwiązania, które – jak łatwo się domyślać – tak naprawdę nie następuje, stwarza za to widzowi pole do interpretacji… Jednocześnie startuje i rozwija się kilka wątków, nie do końca pobocznych, ale równie ważnych pod kątem treściowej analizy. Tych uniwersalnych, najważniejszych pytań o kondycję człowieka, zadaje reżyser Denis Villeneuve co najmniej kilka…  Ale na plan pierwszy, obok kryminalno-sensacyjnej (niestety, nie najwyższych lotów dramaturgicznych) fabuły, wybija się – w całkowitym rozminięciu z treścią pierwszej części – wątek społeczny. W pewnej chwili staje się jasne, że tylko rewolucja uciśnionej klasy pracującej może zmienić ten okrutny świat, zdominowany przez wszelkie zło, uosabiane przez krwiożerczy, ksenofobiczny, faszystowski kapitalizm, a którego wrogą aurę tak mocno wszyscy w kinie odczuwamy, dzięki obrazom i muzyce… Skupienie na poziomie tej właśnie, nadzwyczaj współczesnej ideologii polityczno-społecznej, uznaję za najsłabszą stronę nowego filmu producenta Ridleya Scotta i sztabu jego ludzi. Mamy wyraźny manifest światopoglądowy. A choć dylematy z katalogu najwznioślejszych zagadnień człowieczeństwa z pewnością są tu poruszane, jest wyraźne zepchnięcie ich na plan dalszy.

Jest więc w nowym „Łowcy…” słaby scenariusz, rozwlekła historia (dłużyzn w opowieści nie przykrywają walory obrazowo-muzyczne, choć z pewnością takie miały zadanie) oraz… nijakie aktorstwo. Nie ma tu wybitnych kreacji, choć widać, że nie „pod” aktorów film ten został skrojony. Gdy, w oparciu o niemal teatralny tekst P.K Dicka, stworzono w pierwowzorze miejsce dla aktorskiej kulminacji (niezapomniany Rutger Hauer i jego „łzy w deszczu”) – tutaj braki dramaturgiczne niejako wymusiły zepchnięcie aktorstwa na dalszy plan. Następuje zakłócenie równowagi tworzyw, widowisko zabiera aktorom możliwość wykazania się swoim kunsztem. Dotyczy to wszystkich postaci tego filmu. I tworzy też powód, dla którego sequel „Blade Runnera” jednak nie dorównuje pierwowzorowi.

Choć, mówiąc uczciwie, jest to film w jednej kwestii nowatorski. Świetnie, wybitnie wręcz poprowadzony został wątek miłosny. Zarówno na poziomie tekstu jak i zabiegów czysto filmowych, wątek ów realizujących – do historii kina przejść powinna genialna scena erotyczna, z udziałem „zsynchronizowanych” postaci kobiecych…  Doskonale też w widowisku Villeneuva funkcjonuje przestrzeń efektów specjalnych: plan aktorski skleja się z rzeczywistością wirtualną tak niezauważalnie, że ani przez chwilę nie mamy poczucia braku wiarygodności kreowanego świata. Nie ulega jednak wątpliwości: monumentalny, przytłaczający swą formą nowy „Łowca androidów” nie jest dziełem na miarę genialnego przodka. Choć krzyczy do nas efektami, a czasem bolesną dosłownością cięcia chirurgicznego skalpela, nadzwyczaj często w tym filmie używanego.

O zamieszaniu z odmianą, czyli jak traktować własne nazwisko

Pan Jacek Saryusz-Wolski wzbudził ostatnio burzę nie tylko przez uwikłanie w sprawy polityczne, ale też dzięki komplikacjom, jakich przysporzyła zainteresowanym odmiana jego nazwiska.

Casus jest niby prosty: w polszczyźnie odmieniamy wszystko „co się rusza”, gdy tylko da się odmienić. Jednakże nazwiska dwuczłonowe męskie, gdy mają pierwszy człon pochodzący od herbu bądź przydomka rodowego, są wyjątkiem. Pierwszego członu wówczas nie odmieniamy (np. Janusza Korwin-Mikkego) – chyba, że nie ma się pewności co do prawdziwego pochodzenia tegoż… Wtedy trzeba sprawdzać.

Reguła jest twarda. Trudno jednak, by przeciętny Kowalski znał na pamięć zawartość Herbarza Rzeczpospolitej. Nie każdy, kto publikuje, ma ponadto czas na grzebanie w historycznych aktach: wówczas z pomocą przyjść może kontakt z samym właścicielem nazwiska. Jacek Saryusz-Wolski chciał rozwiać wątpliwości, prosząc uprzejmie na Twitterze, by pierwszego członu mu nie odmieniać, bo tak sobie akurat życzy.

Tu jednak wątpliwości dopiero się pojawiły… No, bo – jak to? Czy właściciel nazwiska o kontrowersyjnych zasadach odmiany może, ot tak sobie, zażądać lub poprosić o cokolwiek? Czy jego wola wystarcza, by iść w sprzeczność wobec polskich norm językowych? I czy – jeśli stosowanie odpowiedniej formy nie jest ani jasne, ani oczywiste – powoływanie się na wolę posiadacza nazwiska jest błędem odmieniającego?

Cała sprawa z kilku warstw się składa, zatem warto chyba pochylić się nad jej spokojnym rozłożeniem. Zacznijmy od samej gramatyki. Mamy tu coś w rodzaju stosowania się do znaków drogowych na skrzyżowaniu. W odpowiedniej kolejności: najpierw światła, potem znaki pionowe, a na końcu – znaki poziome. Tu jest identycznie: najpierw mamy regułę. Tę stanowi brak odmiany członów herbowych lub przydomków. Jeśli mamy wątpliwość, co do pochodzenia członu – wówczas wolno nam odmienić, w myśl zasady, że „nieherbowy” pierwszy składnik nazwisk męskich odmieniamy w każdym przypadku. To taki „znak pionowy”. Ale jeśli i tu mamy wątpliwość, powinniśmy działać w myśl woli, jaką wyraża właściciel nazwiska. „Znak poziomy”, ale przesądzający ostatecznie o zachowaniu odmieniającego.

Dla jasności – chodzi o konkretną osobę. Na przykład: pana Jacka Saryusz-Wolskiego, nie zaś wszystkie osoby, noszące nazwisko Saryusz-Wolski. Ale jeśli  pan Jacek życzy sobie, by pierwszy człon jego nazwiska nie był odmieniany, z całą pewnością ma prawo taką prośbę wobec świata wyrazić. Tak, jak właściciele firmy IKEA uprzejmie proszą Polaków, by w naszym języku nazwy ich nie odmieniać, choć zasady fleksji polskiej każą tę odmianę robić. A zatem: nie „idziemy do IKEI”, tylko „idziemy do IKEA na zakupy”, bo tak chce właściciel marki. I również ma pełne prawo taką prośbę kierować do świata. I – jak się zdaje – wówczas prośba ta określa językową normę, właściwą dla tylko tego, wyjątkowego przypadku. A każdy językoznawca powie, że język jest tworem żywym, normy zmieniają się, podlegając ewolucji – i nic nie stoi na przeszkodzie, by zacząć stosować coś, co dotąd normą nie było. Jak na przykład polską odmianę rzeczownika „radio”.

Jest pewne, że wola właściciela nazwiska nie może burzyć normy oczywistej. Jeśli nazywam się Mielczarek, nie mogę zażądać ni prosić, by mojego nazwiska nie odmieniano: dostaję zresztą szału, gdy dzwoni handlowiec z jakiejś telefonicznej firmy i pyta, czy rozmawia z panem Remigiuszem Mielczarek… Marny wtedy jego los. Ale gdy mój kolega nazywa się Fiećko, ma pełne prawo żądać, by jego nazwiska nie odmieniano! Tak zresztą jest w przypadku wymienionego kolegi. Co nie zmienia faktu, że kwestia decyzji prywatnych w sprawie odmiany nazwisk powinna być wiążąca jedynie wówczas, gdy (jak w przypadku męskich nazwisk dwuczłonowych) zachodzą jakiekolwiek wątpliwości w sprawie fleksji.

Są jednak i tacy, którzy kwestionują prawo właścicieli do decydowania o własnych nazwiskach – w sprawie odmiany, którą powinniśmy (lub nie) stosować wbrew regułom polszczyzny… Tych ludzi zrozumieć mi najtrudniej. Nazwisko jest naszym dobrem osobistym, mamy oczywiste prawo do jego ochrony. Jeśli więc zachodzą jakiekolwiek wątpliwości względem odmiany mojego nazwiska, z pewnością mogę złożyć na ręce świata prośbę, by odmieniano (lub nie) podług mojej woli. I chyba jasne jest, że stanowię wówczas normę.

No, chyba że w ogóle kwestionujemy ideę prawa własności. Jest to wtedy jednak problem ideowy, a nie gramatyczny. Problem, który nazywa się socjalizm – i niszczy naszą planetę od chwili, gdy się na niej pojawił.

 

 

O internetowym hejcie, czyli śmierć crowdfundingowi!

W sieci internetowej, dokładnie jak w życiu realnym, ludzie są różni. Dzielą się – w mojej ocenie – tylko na dwa sposoby. Są mądrzy i głupi oraz dobrzy lub źli. Każdy inny podział nie ma najmniejszego sensu, ale ten podstawowy, dubeltowy, z dokładnością niemal stuprocentową opisuje istotę świata.

Zjawisko internetowego hejtu istnieje od zawsze i tworzone jest, bez żadnych wątpliwości, przez ludzi złych lub głupich. Najczęściej ludzie źli są również głupi, choć oczywiście wielki strumień nienawiści płynie od osób inteligentnych, w pełni świadomie korzystających ze swej wredoty, perfidii i podłości. Kretyni najczęściej powtarzają bezmyślnie przeczytane w sieci opinie, nie mając nawet krzty rozumu do tego,  by samodzielnie wyrobić sobie jakieś zdanie.

Tak czy inaczej, hejt istnieje, wzbudzając zażenowanie i wstyd ludzi poczciwych. Dotyczy również muzyki, a formę niezwykle agresywnej niechęci przyjmuje w środowisku internetowych fanów metalu. Tam, obok grona sympatycznych, choć złośliwych prześmiewców, uaktywnia się w dyskusjach także grono wyjątkowo podłych bydlaków, obdarzających nienawiścią – czy to zespoły, czy po prostu innych uczestników muzycznego życia tej niszy. Ofiarą hejterów padł ostatnio zespół, w którym gram: Triagonal, walczący o środki na nagranie drugiej płyty w kampanii crowdfundingowej.

Wywiad w tej sprawie przeprowadził ze mną Przemek Popiołek – stary, metalowy fachowiec, od szeregu lat wydający Infernal Death, jeden z najbardziej znaczących (i lubianych) zinów undergroundowych. Przemek nie jest fanem crowdfundingu, ale na pewno nie jest też ani hejterem, ani chamem. Pozwolił mi wykorzystać tutaj rozmowę, która opublikowana będzie w papierowej wersji najbliższego numeru Infernal Death Magazine, szykowanego do wydania jeszcze tej jesieni. Dziękuję Przemasowi za jej udostępnienie i mam nadzieję, że jest ona wystarczająco dosadną odpowiedzią wszystkim internetowym hejterom.

TRIAGONAL- REMO MIELCZAREK

Remo Mielczarek to osoba swego czasu poważnie udzielająca się w światku muzycznym, bo i Sacriversum i Metal Hammer. Dziś jakby go mniej, choć walczy dzielnie ze swoim Triagonal. Za sprawą akcji zbierania funduszy na kolejny album zrobiło się jakby głośniej i właśnie dlatego zamieniliśmy z Remigiuszem parę słów. Jarkowi też dziękujemy. 

-Remo – jak idzie akcja zbierania funduszy na kolejną płytę? Potrzeba było 6000 netto…

– Idzie dość powoli, ale konsekwentnie. Na dziś, niespełna miesiąc do końca projektu, udało nam się zebrać ponad 30% potrzebnej kwoty. Chcę w tym momencie przekazać słowa ogromnego podziękowania wszystkim, którzy nam zaufali i dokonują tej specyficznej przedpłaty na nową płytę. Używam świadomie słowa „przedpłata”, ponieważ akcja nasza nie jest żadną formą żebractwa, jak sugerują niektórzy wrogowie crowdfundingu netowego, tylko sprzedażą nowej płyty przed jej nagraniem. Od ludzi, którzy dokonują wpłat, wymaga to zaufania: kupują w ciemno wierząc, że materiał będzie tego wart. Opierają się jedynie na wiedzy, uzyskanej podczas słuchania naszego pierwszego albumu, „Dichotomy of Mind”. Udzielają nam kredytu zaufania, więc jesteśmy im ogromnie wdzięczni. Jeśli projekt się uda – a wierzę, że tak – zrobimy wszystko, by tych szlachetnych ludzi nie rozczarować.

-W informacji o was przy okazji tego zbierania wspomniano, że poprzedni album wydany w nakładzie 500 nie sprzedał się cały, bo gdyby tak było, znalazła by się kasa na kolejne studio. Skoro więc sprzedajecie np. około 300 sztuk płyty i żadna wytwórnia nie jest zainteresowana…to może czas odwiesić zbroję na wieszak?

– Zespół Triagonal powstał, gdy trzech bardzo doświadczonych grajków zechciało na starość dać sobie jeszcze trochę frajdy. Pokombinować z muzyką, spotykać się na próbach i – jeśli dobrze pójdzie – zarejestrować efekt tych działań, raczej w formie pamiątki dla siebie niż w celach promocyjnych. Zaczęliśmy robić utwory nadspodziewanie szybko i materiał na album mieliśmy po kilku miesiącach prób. Uznaliśmy, że pozbieramy wszystkie oszczędności i spróbujemy nagrać sobie płytę. Dzięki pomocy wielu życzliwych znajomych udało się to zrobić w miarę tanio. I dlatego wydaliśmy „Dichotomy of Mind”, nasz debiut, który do dziś próbujemy sprzedawać sami. Powtarzam: zupełnie sami, bez wsparcia żadnej firmy, oferującej promocję i kanały dystrybucyjne. Kto nie wie, co znaczy samodzielna sprzedaż jakiegokolwiek, zupełnie anonimowego produktu – polecam spróbować! Fajna lekcja pokory i doświadczenia. Na pewno z pomocą wyspecjalizowanej firmy dotarlibyśmy z płytą do szerszego grona odbiorców… Czy byłoby więcej kupujących ? Tego nie wiem i nikt tego nie wie. Ale dostęp do produktu stałby się większy, gdyby płyta była sprzedawana w jakimkolwiek sklepie. Oferujemy ją wyłącznie przez internet i na koncertach. W takich warunkach sprzedaliśmy około dwustu płyt, co i tak uważam za spory sukces. I tu pojawia się Twoje pytanie – czy czas odwiesić zbroję na wieszak? Odpowiadam: myśmy nie po to zaczęli grać, żeby osiągać sukcesy sprzedażowe. To nie jest muzyka komercyjna i może dlatego żadna wytwórnia nie jest nami zainteresowana. A skoro nie udało się dotrzeć do dużej ilości odbiorców naszemu debiutowi, to trudno zbadać, czy tak naprawdę jest to produkt, budzący zainteresowanie fanów. Nie wiemy, czy ta muzyka jest dobra, bo zbyt mało osób ją oceniło. Odpowiadam dalej: jeśli projekt na wspieram.to się nie uda, wszystkie dotychczas wpłacone tam pieniądze wrócą do darczyńców. My natomiast zostaniemy bez grosza na nową sesję, ponieważ sami nie mamy już oszczędności. Normalnie żyjemy – musimy zabezpieczać byt własnych dzieci, spłacamy kredyty, płacimy czynsze, musimy mieć na jedzenie. A zatem, w przypadku niepowodzenia, po prostu zostaniemy w naszej piwnicy i będziemy dalej grać muzykę dla siebie, sprawiając sobie frajdę. A jeśli w przyszłości znajdzie się jakiś sponsor, albo wydawca, gotów zainwestować w naszą drugą sesję nagraniową – będziemy gotowi. Na pewno nie zaprzestaniemy grania tylko dlatego, że jakaś grupa gówniarzy w internecie źle nam życzy. Jesteśmy na to za starzy, zbyt mądrzy – i już nic nie musimy. Robimy swoje i robić to będziemy dalej.

-Parę dni temu zahuczało na FB o kapeli Hetman, która też taką zbiórkę robi, ale tam minimum wpłaty to 100 pln – no i zrobiła się gównoburza. Wiadro słusznych, wg mnie, pomyj wylano na zespół. Nie sądzisz, że takie niewypały zniechęcą ludzi do takich akcji?

– Nie chcę wypowiadać się na temat akcji grupy Hetman, bo to jest ich sprawa. Robią, co uważają za słuszne. Mierzi mnie natomiast i obrzydza wszelka nienawiść, która towarzyszy crowdfundingowi, ogłoszonemu przez ten i inne zespoły. Nie widzę po prostu powodu do nienawiści, bowiem takie akcje nie niosą z sobą nic złego, nie krzywdzą nikogo. Po co ten hejt??? Mamy wolny rynek, żyjemy w wolnym kraju. Na zachodzie Europy, w USA, takie akcje są zupełnie normalne! Nikt niczego nie hejtuje: jest tyle kapel, którymi nie interesują się wytwórnie, że crowdfunding jest zjawiskiem powszechnym. Tam jakoś każdy rozumie, że skoro muzycy nie mają kasy na opłacenie sesji nagraniowej, to podejmują – legalne i uczciwe – próby zdobycia pieniędzy. Podkreślam: to nie jest żadne żebractwo. To jest zwykła przedsprzedaż, bo za wpłatę oferent dostaje konkretne przedmioty. U nas, w projekcie Triagonal, jest identycznie: wpłacasz dychę, to Ci dziękujemy. Ale od dwudziestu złotych w górę (czyli od kwoty, na którą po obliczeniu kosztów wyceniliśmy egzemplarz naszej płyty) każdy coś dostaje. Egzemplarz debiutanckiej płyty, nagranie cyfrowe drugiej – i tak dalej. Im wyższa wpłata, tym więcej za nią masz w zamian. Układ jest do bólu uczciwy, wymaga tylko zaufania wpłacających, że nagrana płyta będzie muzycznie udana. Ale identyczne ryzyko ponosi ten, który idzie do sklepu z płytami i bierze z półki nowy krążek ulubionej kapeli. Oczywiście pod warunkiem, że nie poznał wcześniej zawartości albumu, na przykład w sieci. Jednak ryzyko, że kupisz płytę, która Ci się nie spodoba, istnieje zawsze. Teraz – czy podobne „niewypały”, jak z Hetmanem, nie zniechęcają ludzi??? Tu znowu powraca kwestia wolności wyboru. Jeśli nie chcesz wpłacać, nie wpłacaj, nikt Cię nie zmusza. Ale obrażania, hejtu, nienawiści wobec kapel, które decydują się na crowfunding nie zrozumiem nigdy. Jest to zwykłe chamstwo, prymitywny brak dobrych manier i szacunku dla innych. Tym bardziej obrzydliwy, że dotyka zespołów, starających się przecież zadowolić słuchaczy. Jak im to wychodzi – to już inna kwestia, ale każdy band jakichś fanów ma. I hejt wobec zespołu w pewien sposób obraża również tych fanów…  Krótko mówiąc: jak ktoś chce pomóc, to pomoże i ja mu będę wdzięczny. Chamstwu w internecie pokazuję środkowy palec.

Tak w ogóle powiem Ci, że średnio mi się one podobają – wiem, że są tacy, którzy zbierają na wszystko, co chcą i to z nawiązką, ale ja siebie nie wyobrażam w takim proszeniu, nie trąci Ci to trochę żebraniem o kasę? Stało się to taką małą plagą, na której łatwo się jest wyłożyć i zostać, podobnie jak HETMAN, obśmianym. Patrz –  ja np. nigdy nawet tej nazwy nie znałem, teraz będzie mi się kojarzyła tylko z tym proszeniem się o kasę. Nie wyszło kapeli NORTHERN PLAGUE, nie udało się Leszkowi Sianożęckiemu z Thrashing Madness, ok – Jarkowi Szubrychtowi tak, z Gazetą Magnetofonową, ale to chyba już inna liga…

– Inna liga? Aha, czyli wśród „żebraków” w necie są lepsi i gorsi? To znaczy, że niektórym wypada to robić, bo są „kultowi”, a innym nie? Świetnie… w tym momencie powinienem w zasadzie zakończyć dyskusję. Ale powiem tak: nie obchodzi mnie, jak się udają akcje crowdfundingowe moich kolegów, albowiem każdemu z nich życzę powodzenia. Po prostu wiem, co ich popchnęło do takich decyzji. Chcesz grać, nagrywać, nie masz pieniędzy – to masz prosty wybór. Albo znajdziesz pieniądze, albo grasz do ściany lub się rozwiązujesz. Hejterzy w sieci wcale nie muszą nam o tym przypominać, każdy z nas dobrze ocenia własną sytuację. Rzecz w tym, że dla każdego z „proszących” muzyka jest pasją życia – i nie wyobrażamy sobie sytuacji, że brak kasy pozbawi nas możliwości jej tworzenia. Toteż staramy się, w sposób uczciwy, o te pieniądze walczyć wszelkimi sposobami. Jednym się udaje, innym nie, jak ze wszystkim w życiu. Ale mam prośbę: odwalcie się od crowdfundingu, wszyscy wy chamy i hejterzy, którzy kurwa nie macie pojęcia, co znaczy walczyć każdego miesiąca o chleb dla dzieciaków, wykrwawiać się w każdy weekend, żeby spłacić ratę kredytu mieszkaniowego, odmawiać sobie żarcia, żeby starczyło na nowe struny… Odpierdolcie się od nas po prostu, róbcie swoje, słuchajcie swoich kapel, jarajcie się swoimi kultowymi i prawdziwymi hordami, które są zbyt dumne, żeby żebrać o pieniądze. Ale zrozumcie też, wreszcie, że świat nie jest czarno-biały. Na szczęście są na nim też ludzie porządni.

Jako, że w ten przemiłej konwersacji pojawił się Jarek Szubrycht postanowiłem i jego zapytać o to, co sądzi o idei crowdfundingu i czy czuje się w tym lepszy od innych- oto jego riposta, cięta jak goździk na imieniny Brajanka:

Jarek Szubrycht: Crowdfunding to jest narzędzie. Jak telefon komórkowy – można robić sobie nim zdjęcia genitaliów i wysyłać na losowo wybrane numery, ale można też używać go do pracy lub kontaktu z rodziną podczas długich wyjazdów. Można też komórki nie mieć, wciąż są tacy ludzie i zdaje się, że nie cierpią z tego powodu. Crowdfunding również ma tylko taki sens, jaki mu nadasz – jeśli zbierasz na rzecz, która ludziom nie jest potrzebna, jeśli twój pomysł jest zły, albo nie umiesz o nim dobrze opowiedzieć, to nie zbierzesz. Jeśli natomiast robisz coś, co ludzie uznają za fajne, przydatne, ciekawe, to pójdą za tobą. Nie ma lepszego uzasadnienia sensowności projektu od tego, że ktoś zupełnie obcy powierza ci swoje pieniądze z nadzieją, że się uda. I to naprawdę wspaniałe uczucie, kiedy okazuje się, że masz 100% – nie tylko i nawet nie przede wszystkim dlatego, że kasa się zgadza. Na szczęście korzystanie z crowdfundingu nie jest obowiązkowe – więc można w ten sposób pieniędzy nie zbierać, można też nie wspierać. Oczywiście, można też recenzować każdą kolejną akcję crowdfundingową, jeśli ktoś czuje taką potrzebę. Ja mam na przykład potrzebę recenzowania na Facebooku telewizji śniadaniowej i talent shows, więc mam dużo wyrozumiałości dla tych, którzy muszą podnosić lament zawsze, gdy na PolakPotrafi pojawi się jakiś metalowy/rockowy band. Ale ja nie wiem, na co zbiera i co oferuje zespół Hetman, bo mnie zespół Hetman nie interesuje – jeśli jednak znajdą się ludzie, którzy zechcą to od zespołu Hetman dobrowolnie kupić, to co mi do tego? Nie czuję się od nikogo lepszy, choć rzeczywiście kiedy zbieraliśmy na „Gazetę Magnetofonową” gównoburzy w internecie nie było, albo była w miejscach, do których nie zaglądam. Jeśli nie było, to może dlatego, że umiem się brzydko odgryźć, a może dlatego, że projekt po prostu się spodobał? Ale najpewniej dlatego, że jestem lubiany, szanowany i ładnie pachnę.

– Nie chodzi że w żebractwie są lepsi lub gorsi, tylko że innym się udaje z palcem w dupie , innym nie – Jarek ma kontakty w całej branży muzycznej – stąd określenie inna liga

– No dobra, ale to jest akurat normalna sytuacja. Zespół Tides From Nebula zbierał niedawno na rozbudowę własnego studia muzycznego. Tam się dopiero rozlał hejt! Obsrywano ich od stóp do głów, oblewano jadem i szkalowano jak net długi i szeroki. A oni zebrali kasę, rozbudowali pomieszczenia studyjne, a teraz właśnie rozpoczynają trasę koncertową po całej Europie. Czy coś zrobili komuś, kurwa, złego? Otóż nic. Ale nienawiść ludzka jest bezgraniczna. Wystarczy, że innym się coś udaje, od razu warto tych „innych” zmieszać z błotem. Ale te przypadki – Gazeta Magnetofonowa, Tides From Nebula – są akurat wyjątkowe. Gdyby projekty crowdfundingowe się nie powiodły, pewnie łatwiej byłoby pozyskać dla nich źródła finansowania. Zdecydowana większość projektów dotyczy jednak kapel biednych, które decydują się na rozpoczęcie akcji zbierania, bo naprawdę nie mają skąd tych pieniędzy wziąć.

– No, ok – trzeba po niewiele ponad 200o na osobę, a wiesz co pomyślałem – że może lepszym pomysłem było by przez kilka miesięcy wstecz odkładać po 200, 300 złociszy i by się uzbierało, bo widzisz sam, jaki jest efekt – więcej złego niż dobrego, absmak w ustach i niezdrowe emocje – warte to tego?

– Wiesz co? Pewnie ludzi nic nie obchodzi moje życie prywatne. Ale wywołujesz mnie do odpowiedzi, to Ci powiem. Na etacie w agencji konsultingowej zarabiam netto 3200 zł. Każdego miesiąca muszę zapłacić podwójne alimenty (1100 zł), ratę kredytu mieszkaniowego (1100 zł), czynsz (490 zł), opłatę za telefon, internet i TV (300 zł), prąd i gaz (ok. 150 zł). A także ratę ubezpieczenia emerytalnego, bo w ZUS nie wierzę – 350 zł. To daje w sumie kwotę 3500 zł. To jest więcej, niż zarabiam. Muszę jeszcze kupić jedzenie i paliwo do auta. Powiedz mi, kurwa, z czego ja mam odłożyć 200 zł miesięcznie na płytę??? Żyję tylko dzięki karcie debetowej i fuchom, które jakoś szczęśliwie udaje mi się wyłapywać weekendami, o ile nie spotykam się wtedy z dziećmi… Nie jestem upoważniony, żeby relacjonować tu życie prywatne kolegów z zespołu, ale przyjmij do wiadomości, że sytuacja każdego z nas jest podobna. Nie mamy kasy na dodatkowe wydatki – i już. Ale hejterzy tego nie wiedzą. Łatwo jest wylewać wiadra gówna na głowy ludzi, o których nic się nie wie. Jeszcze jedno: pisałeś gdzieś w necie, że jakbyś nie miał kasy, to byś nie wydawał Infernala. To teraz powiedz szczerze: chciałbyś tego? Poświęciłbyś – ot, tak sobie – te wszystkie lata, kiedy wydawałeś zina, jeździłeś na koncerty, robiłeś wywiady i recki? Rzuciłbyś to bez żalu, pod przymusem finansowym, bo Ci zabrakło gotówki? Sorry, ale jeśli powiesz, że tak – to Ci po prostu nie uwierzę. Nie da się z tego wyjść zupełnie bez szwanku.

Ja wychodzę z założenia- nie stać mnie, nie robię/jadę/kupuję. W życiu bym nie zrobił zrzutki na kolejny numer jeśli nie miał bym na niego pieniędzy- pies jebał te wszystkie lata- liczy się tu i teraz- już prędzej ukradł bym lub zbierał złom. Miłego dnia wam życzę wszystkim. 

 

 

O długiej przerwie, czyli rok, który szybko minął…

Ależ to zleciało… Rok przerwy na blogu to jakby wieczność. W wielu wypadkach nawet nie ma po co wracać. Gdy patrzę z nostalgią na datę swego ostatniego wpisu – 18 lutego 2015 – zastanawiam się, czy ta moja „rzeźnicka” felietonistyka (jak połamany angielski, „butchered english”) może jeszcze kogokolwiek zainteresować.

To także inny symbol: wyjątkowo pracowitego roku. Zmiany w życiu zawodowym, dorastanie dzieci, powrót do grania w zespole… Nie każdy, mając tak pokaźny worek obowiązków na karku chciałby wracać do specyficznej sali treningowej języka publicysty, jaką zawsze jest platforma blogowa. Na pisanie i szlifowanie warsztatu trzeba mieć czas, bowiem żaden trening nie toleruje pobieżności. A jak już się pisze, to trzeba mieć o czym. Oby nas słuchano, rozumiano – i oby ich to zaciekawiło! Tak właśnie brzmi główne motto dziennikarskiej profesji.

Rzecz w tym, że dziennikarzem być przestałem. Przynajmniej w sensie praktycznym, bo w tym zawodzie – jak w harcerstwie – zostaje się podobno przez całe życie. Chciałbym kiedyś wrócić, bo tęsknię do reporterskiej gonitwy za newsem. Brakuje mi tego specyficznego napięcia, gdy człowiek bezwzględnie musi zdążyć z robotą na konkretną godzinę, bo w telewizji (lub stacji radiowej) żadnych opóźnień tolerować nie można. Nie narzekam na dzisiejszą funkcję. Rzecznik prasowy też powinien być punktualny, rzetelny, dobrze poinformowany. Ale jeśli kiedyś zawodowy los podrzuci mi jeszcze szansę na powrót do korzeni, obiecuję sobie, że przynajmniej rozważę tę ofertę.

Czy zatem faktycznie jest o czym pisać na przednówku nowego roku? 2016 – moi koledzy metalowcy śmieją się, że będzie to diabelski rok: 666+666+666+6+6+6… Liczba bestii. Nie wierzycie? Sprawdźcie z kalkulatorem, wychodzi dokładnie tyle, ile trzeba. Pytanie brzmi, czy ta demoniczna numerologia istotnie stwarza nam pretekst do radosnego chichotu. Moim zdaniem, zapowiedzi o apokaliptycznych czasach, w jakie być może (z pewnym poślizgiem) własnie wkraczamy, mogą się zupełnie realnie sprawdzić. A to do radości już raczej nie skłania – zwłaszcza, gdy choć pobieżnie przejrzymy ubiegłoroczne, niepokojące sygnały…

W skali globalnej oczywiście przeraża nas terroryzm i jego ekspansja. Czy świat zrobił cokolwiek, by skutecznie zapobiegać wzrastającemu zagrożeniu? Po konkretnych zamachach, z łatwą do podsumowania liczbą ofiar? Otóż dokładnie nic: w żadnym z państw nowoczesnej Europy, ani na żadnym innym kontynencie nie wprowadzono nawet jednej zmiany prawnej, która skutecznie powstrzymałaby napływ uchodźców z krajów, gdzie terroryzm islamski się rodzi. A to znaczy, że z każdą kolejną falą emigracji może wpłynąć do państw tzw. wolnego świata dowolna liczba osób, zainteresowanych wymordowaniem kolejnych innowierców w obronie imienia Wszechmocnego Allaha. Także i w Polsce nie jesteśmy chronieni dokładnie w żaden sposób – i jeśli wojujący muzułmanie zechcą nagle wziąć sobie nasz kraj na cel, będą tu ginąć niewinni ludzie. Strzeżmy się! Nie zapominajmy o codziennych środkach ostrożności.

W skali krajowej wstrząsa nami kolejna odsłona wojny polsko-polskiej. I znów sobie, choć jest coraz gorzej, potrafimy osłodzić życie dowcipem: oto nowe pokolenie AK walczy z następnym pokoleniem SB… Coś w tym jest. Ale nie zmienia generalnej konstatacji, że przez lata wewnętrzny konflikt, miast łagodnieć, burzliwie się rozwinął – i wypłynął przy kolejnych wyborach, wpędzając rodaków w abstrakcyjne, dwubiegunowe pandemonium absurdu. Kiedyś też tak było. W roku 89 polski świat dzielił się na „komuchów” i „solidaruchów”, lecz wtedy stawka rywalizacji miała o wiele większy ciężar: wolność i dobrobyt nas samych oraz tych, co po nas nastaną. Od trzydziestu prawie lat, choć „wybraliśmy wolność” nie możemy jakoś doczekać się dobrobytu. Niecierpliwi wybierają symboliczny zmywak w Londynie, a nad Wisłą – póki co – zamożność zarezerwowana jest dla krewnych i znajomych aktualnie rządzącego królika. Ja wiem, że kraj zrobił postęp i jest „znacznie lepiej niż za komuny”, wystarczy się rozejrzeć. Ale przeciętny Kowalski jakoś od tego postępu bogatszy się nie robi. A rozglądając się dookoła w którymkolwiek z bogatych krajów zachodnich, wciąż dostrzegamy, że ichniejszego najbiedniejszego Smitha czy Schmidta stać na znacznie więcej, niż u nas. Zwłaszcza na emeryturze. Pytanie – komu na tym zależy? – zostaje bez konkretnej odpowiedzi, bo takiej w telewizji (wszystko jedno czyjej) nie usłyszymy.

W skali lokalnej, czyli w mej słodkiej Łodzi, wszyscy z radością konsumują owoce dwuletnich remontów drogowych. Nie wszystkie, bo smutna wieść o kolejnych opóźnieniach w oddaniu ludziom nowego centrum miasta z wybudowanym od podstaw dworcem PKP nieco zaciemniła różowy obraz, malowany przez służby miejscowej propagandy sukcesu. Nie wdając się w dyskusje o sensie potężnej finansowo inwestycji nowej trasy W-Z, pogadałem ze starym taksówkarzem. Takim, co to od wielu lat przemierza autem łódzkie ulice. Powiedział: „Przed remontem jeździło się szybciej, sprawdziłem i porównałem”. To w zasadzie wystarcza za całe podsumowanie. Choć w Łodzi nie brakuje optymistycznych opinii, że otwarcie wschodniej obwodnicy miasta w postaci brakującego skrawka autostrady A 1, odciąży centrum z ruchu tranzytowego.

Nie wiem, czy nadchodzący rok przyniesie nam radykalnie korzystne zmiany. Jak to mówią: gdy w Sylwestra zwichnąłeś rękę, będzie Cię tak samo bolała w przyszłym roku… Łódzcy kibice piłkarscy mogą sobie gremialnie strzelić w łeb z rozpaczy, bez względu na końcówkę szalika. Ale przecież polskie reprezentacje narodowe w różnych grach radzą sobie wyśmienicie! A stadiony w Łodzi mają być wkrótce porządne. Kapele rockowe narzekają na totalny spadek zainteresowania ich muzyką. Ale przecież jest internet, w którym każdy może się promować na dowolną skalę… Nawiasem, zachęcam Was do zapoznania się z twórczością mojej nowej kapeli, TRIAGONAL. Dosłownie na dniach będziemy mieli gotowe pierwsze nagrania, które udostępnimy w sieci, na nowo tworzonym profilu FB.

I tak dalej, i dokoła… Niby nie jest źle, ale w sumie nie jest wcale dobrze. Taką mamy teraz na świecie „republikę bananową”, której lekko zakurzona odmiana panuje i w Polsce. W sensie takim, że jesteśmy wciąż zapóźnieni wobec normalnych krajów o jakieś 30 lat. Szukając pozytywów, są kraje jeszcze bardziej zacofane i „wiochmeńskie”. Choć akurat mnie wcale ten fakt nie pociesza. Życzę natomiast nam wszystkim, byśmy ten 2016 rok spędzili we względnym bezpieczeństwie, niezłym zdrowiu i choćby w elementarnej zamożności. Niech się spełni – a w następnych latach będzie lepiej.

O wyborach, czyli jak nas NABINO w butelkę…

Generał Brygady Janusz Brochwicz-Lewiński, ps.”Gryf”, jeden z ostatnich żyjących dowódców Powstania Warszawskiego, napisał po wyborach na swoim Facebooku (!):

Legendarny dowódca obrony Pałacyku Michla wstrząsa sumieniem narodu, ale „bryły świata” z posad nie ruszy. Wyborczy skandal jest faktem, wszystko jedno kto z niego skorzystał – Polska, zarówno w oczach swoich własnych obywateli, jak też i pękającego ze śmiechu grona sąsiadów, znów leży na plecach i nie wstaje… Mnożą się apele, podające trwożnie w wątpliwość zagadnienie bezpieczeństwa: kraj zdaje się być całkowicie pozbawiony jakichkolwiek mechanizmów obronnych przed obcymi interwencjami, zarówno w sferze funkcjonowania instytucji publicznych, jak i w obszarze polityki. Wprawdzie już wcześniej, w latach 2006 i 2010 zdarzały się tzw.szwindle wyborcze na mniejszą skalę (kto chce, niech prześledzi reakcje ówczesnej prasy na składane w sądach doniesienia) – ale nigdy hucpa z liczeniem głosów nie była tak bezczelnie jaskrawa, po raz pierwszy też afera objęła swym zasięgiem cały kraj. Ludzka naiwność ma swoje granice – uspokajające wyjaśnienia władz, że to tylko wadliwość elektronicznego systemu i będący jej konsekwencją bałagan decyzyjny, nie wystarczają (na szczęście) zdruzgotanej skalą przekrętu opinii publicznej, w której nawet najbardziej życzliwi akolici rządzących muszą z zakłopotaniem przyznać, że coś tu jest nie tak… Nie ma tutaj, powtórzmy, znaczenia, która partia i na jakim poziomie władzy samorządowej zyskała na aferze z głosami: zwykły „Kowalski” wychodzi spod tego prysznica przekonany, że mieszka w kraju kompletnie sparaliżowanym w podstawowych funkcjach życiowych. Widać gołym okiem, że w tak wymyślonym systemie działania państwowych mechanizmów, zawalić się może wszystko, nic natomiast nie jest stabilne ani wiarygodne. Włączając w to bezproblemowy dostęp ewentualnych wrogów kraju (wsio rawno, skąd ich przywieje) do procedur, które powinny być całkowicie odporne na jakiekolwiek zewnętrzne próby zakłócenia ich toku, mamy jasność obrazu wyostrzoną aż do przesady. My, zwykli ludzie, nie chcemy w tym brać udziału. Teraz jeszcze bardziej, niż nie chcieliśmy wcześniej. Znów nas korci, by korzystając z otwartych granic wiać znad Wisły jak najdalej – a jeśli mimo wszystko różne sprawy trzymają nas w polskim domu, myśl o jakimkolwiek głosowaniu przy wyborczych urnach wypełnia nas uczuciem obrzydzenia…

Obawiam się zatem, że w Polsce, gdzie od legendarnego, wolnego 1989 roku nigdy frekwencja wyborcza nie powalała swoimi rozmiarami, teraz będzie jeszcze gorzej. O ile wcześniej wielu rezygnowało w przekonaniu, że np. nie warto oddawać głosu na tych, którzy porażkę już mają „zaklepaną” sondażowymi prognozami – jutro wielu nie pójdzie mając pewność, że w Polsce każdy głos można zgubić, ukraść albo źle policzyć – a wyniki sfałszować najbezczelniej, „na legalu”, śmiejąc się złośliwym rechotem w twarz ogłupionemu narodowi…  Może politycy zakładają, że za rok, przed wybieraniem posłów i senatorów, ludność zapomni o całej tej samorządowej zadymie. Nie sądzę. Jeśli komuś z Was się zachce, złapcie mnie jesienią 2015 za słowo: twierdzę, że w parlamentarnych zanotujemy historyczny rekord najniższej frekwencji wyborczej w dziejach Wolnej Polski. Za to procent Polaków, przebywających stale na emigracji, będzie dla odmiany najwyższy w tejże historii. Jeśli będzie inaczej, wypomnijcie, odszczekam ze szczerą i prawdziwą przyjemnością. Sam jednak do wyborów już chodzić nie będę. To żadna przyjemność być wciąż tak samo dymanym, za własną kasę, przez kilkuset obywateli, za wszelką cenę starających się utrzymać przy władzy.

O sondażach, czyli kto wygra wybory???

„Istnieją małe kłamstwa, wielkie kłamstwa – i statystyki”. Oto ulubione powiedzenie wolnościowców, którzy z wielkim dystansem traktują obraz świata, kreowanego w mediach w oparciu o wszelkie możliwe sondaże. Jak pokazuje życie (także i młodej, nadwiślańskiej demokracji) wyniki politycznych wyborów mają się jedynie z grubsza do liczb, osiąganych w badaniach na rozmaitych „próbkach” respondentów. Nie tylko o sondaże zresztą chodzi: gdyby wierzyć badaczom/statystykom, działającym na innych polach, rzeczywistość nasza przypominałaby świat fantazji. No bo jak inaczej pojąć wiadomość, że statystycznie każdy Polak wypija w ciągu roku, na przykład, pięć litrów alkoholu? A taki pan Kowalski, który jest całkowitym abstynentem – też? A inny pan, powiedzmy – Nowak – który wypija litr spirytusu dziennie, także mieści się w normie statystycznego Polaka? Tak mniej więcej działają sondaże. Mogą nam dać obraz rzeczywistości jeśli nie całkowicie zafałszowanej, to na pewno nie do końca odpowiadającej prawdzie.

Badania sondażowe mogą być natomiast znakomitym sposobem wyborczej manipulacji. I z pewnością, jako socjotechniczne narzędzie wpływu na wyborców, są używane. Dlaczego twierdzę tak z pełnym przekonaniem? To proste: badania prowadzone wobec tych samych kandydatów, na innych grupach respondentów i przez różne instytucje badawcze, dają nam wyniki kompletnie od siebie odległe… Jednym z cytowanych często w necie przykładów jest ostatni sondaż Gazety Wyborczej, dający Hannie Zdanowskiej, kandydatce Platformy Obywatelskiej na prezydenta Łodzi, pięćdziesiąt procent poparcia wśród tutejszego elektoratu. Przy jednoczesnym wskazaniu zaledwie czternastu procent poparcia dla jej  najgroźniejszej konkurentki, Joanny Kopcińskiej (niezależnej ze wsparciem PiS). Budzi zdumienie, że inne sondaże nie pokazują aż takiej różnicy – na przykład 38% do 28% w konkurencyjnych badaniach, prowadzonych przez firmę o dużym stopniu społecznej wiarygodności… Nie chodzi o to, jakie NAPRAWDĘ poparcie generują poszczególni kandydaci, ale o to, jak wielką nieprawdę pokazują nam tutaj sondaże. Bo przecież, zwróćmy uwagę, nie chodzi o różnice rzędu kilku procent, ale o zupełnie inne mapy społecznego poparcia!

Warto więc zachować rozsądek w stosunku do badań sondażowych, a przede wszystkim: nie dajmy się manipulować! Abstrahując już od tego, jak na wynik sondażu można wpływać podczas badań, oraz że wyniki te można po prostu sfałszować – prezentowane liczby mogą, najzwyczajniej w świecie, wpłynąć na zachowania wyborcze każdej grupy ludzi…  Wśród nas jest bowiem wielu takich, którzy widzą sens oddania głosu na kandydata jedynie wówczas, gdy „ma on szansę na zwycięstwo”. W innym przypadku osoby takie uznałyby swój głos za zmarnowany. Czemu tak jest? Wiedzą zapewne socjologowie, ale nie dyskutujmy z faktami: wielu wyborców nie podchodzi do urn z jakąkolwiek znajomością politycznego programu kandydata. Liczy się coś zupełnie innego, a wśród innych „atrybutów” również ewentualna przewaga, jaką jeszcze przed elekcją nasz kandydat może wypracować sobie nad konkurentami. Lubimy stanąć po stronie wygranych! Dlatego sondaże są tak ważne: znając je z publikatorów masowych, ludność pracowicie przelicza procenty i wybiera sobie taką osobę, która – według przewidywań – ma dużą szansę na wygraną. Stąd powód, dla którego sondaże stały się groźną bronią w bezwzględnej, przedwyborczej walce. Pokazując „mizerne poparcie” dla reszty kandydatów, można wypromować jednego, na którego wiele osób odda swe głosy w przekonaniu, że ten zwycięży. Albo zniechęcić do stawienia się przy urnach tych, którzy planowali głosowanie na konkurencję…

Kłopot w tym, że nigdy nie ma jednego w pełni skutecznego wzoru prowadzenia badań sondażowych: właśnie dlatego żadnej z sond nie można do końca wierzyć. Ale publikacja wyniku idzie w świat, odbiorcy nie zastanawiają się, czy sondaż jest wiarygodny, tylko zapamiętują wysokość słupków. Bo ufają medium, które dany sondaż publikuje. I koło nam się zamyka – wykorzystując przychylne media można, przy odrobinie socjotechnicznej zaradności, poważnie wpłynąć na realny wynik wyborów. I to zgodnie z prawem, bez żadnych nieprzyjemnych konsekwencji.

Apeluję więc: nie patrzmy na sondaże, głosujmy zgodnie z własnymi poglądami, politycznym rozeznaniem i stanem posiadanej wiedzy. Mamy też prawo, by do wyborów nie iść. Jestem pewien, że dla wielu Polaków będzie to – niestety! – rozwiązanie najbardziej zgodne z własnym sumieniem czy wyznawanymi poglądami… Nie każdy lubi głosować na kandydata, z którym zgadzamy się „częściowo”, wybierając „mniejsze zło”. A i też niewielu jest takich, z którymi zgadzamy się w stu procentach. A jednak trzeba pamiętać o tym, że według obowiązującego prawa ktoś będzie tymi gminami, powiatami i regionami przez najbliższe cztery lata zarządzał – mamy wpływ na to, kto to będzie i co zrobi. A o zmianie ustroju na lepszy porozmawiamy przed wyborami parlamentarnymi.

O ZUS-ie na zlecenia, czyli jak PO wciąż Polaków okrada…

Stało się – Sejm, prawie jednogłośnie, przegłosował opodatkowanie umów-zleceń. Od stycznia 2016 każda umowa tego rodzaju będzie obciążona daniną na ZUS.

Jest to kolejny akt bezczelnego okradania Polaków, świadomego doprowadzania ich do ubóstwa i bezrobocia, a wskutek tego powiększania tragicznego zjawiska: masowej emigracji znad Wisły. Taką właśnie politykę: świadomego wyniszczania narodu kosztem profitów dla własnej, polityczno-urzędniczej kasty, funduje nam (kolejny rok z rzędu) zawłaszczająca władzę w kraju Platforma Obywatelska. Przy zgodnym wsparciu wszystkich ugrupowań opozycyjnych w Sejmie: przeciwko ustawie głosowało jedynie ośmiu posłów.

Czemu twierdzę, że polityka „ozusowywania” wolnych umów jest złodziejstwem? Przecież – mówią socjaliści – taki obowiązek wzmocni finanse budżetu państwa! A zatem „wszyscy zarobimy”, a dodatkowo wykonawcy zleceń, często mając w nich jedyne źródło utrzymania, zyskają świadczenie emerytalne, którego wcześniej byli pozbawieni. Lepsza choćby najmniejsza, gwarantowana emerytura, niż zostawienie tych ludzi na starość bez jakiejkolwiek pomocy.

Serdecznie dziękuję za taką „pomoc”!!!  Czemu pracodawcy zatrudniali dotąd na umowę-zlecenie lub o dzieło (jeśli, po ostatnim zaostrzeniu przepisów, zlecona praca uznana za „dzieło” może jeszcze być…)? Ano dlatego, że nie stać ich na stałe zatrudnianie podwykonawców. Za każdą kwotę wypłaconą do ręki pracownikowi, zatrudnionemu umową o pracę, trzeba oddać ZUS-owi trzy czwarte tejże kwoty, w formie obowiązkowego świadczenia. Nowe przepisy taką samą daninę nakładają na umowy-zlecenia. Zatem droga ucieczki się zamyka. Wybór będzie prosty: albo zwalniam pracownika, dotąd zatrudnianego na zlecenie, albo on godzi się na znaczne obniżenie swojej wypłaty (inaczej nie stać mnie będzie na opłacenie ZUS-u od tej umowy).

Dodatkowo każdy przedsiębiorca, bez względu na to, ile miesięcznie zarobi, musi oddać ZUS-owi tysiąc złotych ze swojego przychodu. Od przyszłego roku – tysiąc sto. Tylko że ustawodawcy jakby zapomnieli, że 80% dochodu narodowego spływa do budżetu państwa od najmniejszych firm, ledwie wiążących koniec z końcem w surowych warunkach prowadzenia własnej działalności gospodarczej. Aby w ogóle jakoś funkcjonować, małe i średnie firmy często zatrudniały ludzi na umowy dotąd nazywane „śmieciowymi”: unikały w ten sposób dobijających je kosztów pracy, a zatrudnianym pozwalały jakoś zarobić na życie. Skoro Rząd i Sejm (przy wielkim wsparciu, co również podkreślam z całą mocą, związku zawodowego NSZZ „Solidarność”) uparły się, żeby zlikwidować „śmieciówki” – zlikwidują przy okazji całe mnóstwo firm, które jakoś wychodziły na swoje dzięki tańszym dla nich umowom-zleceniom. Jeśli komuś, z powodu zbyt wysokich kosztów pracy, dalsze prowadzenie firmy nie pozwoli zarabiać na życie – to ją zwinie. A zatrudnionych dotąd na zlecenie ludzi zostawi bez pracy. W ten oto sposób nasze władze, posługując się sloganami szlachetnych („opiekuńczych”!) działań, dobijają własny naród.

Pomijam już fakt, że aby dosłużyć się w Polandzie najmniejszej ustawowej emerytury trzeba pracować kilka (bodaj pięć) lat na umowie, objętej obowiązkowym haraczem na ZUS. Ale nikt nie wie dziś, jaka będzie wysokość uprzejmie wypłacanego przez państwo świadczenia emerytalnego – ani kiedy tak naprawdę staniemy się beneficjentami opłacanej składki. Wiemy, że będzie to „jakaś”emerytura, według „jakichś” kryteriów zliczana, a wiek emerytalny dla mężczyzn i kobiet zmienia się prawie co sejmową kadencję… Żaden z nas nie ma własnego konta emerytalnego w ZUS, na którym powinny być magazynowane składki każdego pracownika. A pieniądze dziś przez system zbierane od nas w formie coraz większego haraczu, wpływają na konto ZUS-u, który przeznacza je – zamiast oszczędzać dla wpłacających – na wypłatę bieżących świadczeń. ZUS jest bowiem bankrutem, czego nie ukrywają nawet politycy: z tym bolesnym spadkiem po komunie, jak z wieloma innymi, nikt jeszcze w „wolnej” Polsce nic nie zrobił. Mówienie zatem, że „ozusowanie” umów-zleceń jest korzystne dla pracujących na nich ludzi to wierutne kłamstwo, wsparte argumentami obrzydliwej socjotechniki.

Piszący te słowa przez dwadzieścia lat pracował – niemal wyłącznie – na umowę o dzieło. Proszę sobie wyobrazić, że ważny człon tak pozornie wielkiego koncernu medialnego jak Telewizja TOYA zatrudnia większość swoich ludzi na „śmieciówki”! Inaczej nie stać by go było na zatrudnienie choćby połowy kadry, potrzebnej do obsługi niezbędnych zadań redakcyjnych… Z zarabianych na rękę pieniędzy odkładałem sobie co miesiąc jakieś (według dzisiejszych stawek) trzy stówy na obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne. I sam je płaciłem, bo człowiek musi jakoś zadbać o siebie w razie zdarzeń losowych. Drugie tyle przeznaczałem na składkę emerytalną, bo przecież kretynizmem byłoby nie zabezpieczyć sobie jakiejkolwiek emerytury… I co? I jakoś do tej pory żyję bez „pomocy” dzielnych polityków chcących nam wmówić, że tylko ZUS i jego przewodnia rola w systemie ubezpieczeń społecznych może dać Polakom szczęśliwą przyszłość. W biednym kraju, jakim jest Polska, nie powinno być żadnego obowiązkowego ubezpieczenia społecznego! Powinien za to istnieć normalny, wolny rynek usług ubezpieczeniowych (bez żadnych państwowych molochów, zakłócających jego mechanizm!). Na tymże rynku ludzie powinni mieć wolny wybór ubezpieczyciela – i znaleźć sobie najlepszą ofertę, świadczeń zdrowotnych i emerytalnych. I tyle. Bez żadnych bankrutujących ZUS-ów, pożerających nasze pieniądze na podtrzymanie swojego trwania. Bez żadnych socjalistycznych partii, których jedynym prawdziwym celem rządzenia jest zabezpieczenie kasy na potrzeby swojej własnej sitwy.

Ludzie, nawet ci najprostsi, w końcu zorientują się, że są bezczelnie cyckani przez system, podtrzymywany wysiłkiem kilku partii. Już zaczynają przeglądać na oczy. A przez najbliższe dwa lata, gdy zmuszeni będą uciekać do szarej strefy lub zagranicę, zrozumieją jeszcze więcej – bo dotknie to ich własnej kieszeni. I może wówczas pozwolą w głosowaniach, by szkodliwy system upadł. Do stworzenia nowej, wolnej gospodarczo rzeczywistości, wystarczy na początek ośmiu posłów.

O Polakach w Danii, czyli jak pokonać Francję

Każdego polskiego kibica piłki ręcznej przegrana męskiej reprezentacji z Serbami boli jeszcze dziś, parę dni po nieszczęsnej końcówce… Już nawet nie wypada pytać, czemu lewoskrzydłowy Krajewski, zamiast rzucać z czystej pozycji na kilka sekund przed końcem, oddał piłkę. Gdyby rzucił, wywalczylibyśmy remis: szansa na wygraną w tym spotkaniu uciekła naszym w drugiej połowie meczu. Na tym poziomie rozgrywek nie wolno, po stłamszeniu rywala i wyjściu na dwubramkową przewagę, dać się spędzić jak stado baranów do narożnika, czekając na łagodny wyrok. Stare grzechy – nierówna gra, masa błędów w ataku, niewykorzystywanie skrzydeł i pudła przy karnych. To zdecydowało o porażce i z tym Michael Biegler nadal poradzić sobie nie umie. Czy zatem trzeba już postawić krzyżyk na biało-czerwonej reprezentacji w europejskim turnieju?

Niekoniecznie. Przypomnijmy, wszystkie sukcesy Polaków wykuwały się od 2007 roku w bólach, na wyrost i w oparciu o jeden podstawowy walor: waleczność. Naszym gladiatorom brakuje atutów sportowych, jakie decydują o stabilizacji miejsca drużyny w światowej czołówce. Dla naszej męskiej kadry jest ono chwiejne, niepewne, trzeba je ciągle wyszarpywać… Nie pomaga w tym niezwykle wyrównana stawka wśród najlepszych zespołów kontynentu. A to znaczy: na świecie, bo nigdzie poza Europą piłka ręczna nie jest tak mocna ani tak popularna. Ale, tu trzeba z mocą powtórzyć: naszym Orłom waleczności nie brakowało nigdy, to z reguły owe słynne, bojowe zrywy przesądzały o sukcesach w meczach, kiedy Polacy skazywani byli na pożarcie. Dziś wieczorem czeka nas jedno z takich spotkań: wśród najlepszych zespołów globu trudno znaleźć taki, który zdobytymi trofeami dorównuje reprezentacji Francji. Choć osłabiona brakiem kilku asów: Dinarta, kontuzjowanych Gille’a i Fernandeza, niedysponowanego Omeyera, drużyna Trójkolorowych jest nadal zdecydowanym faworytem w starciu z nami. Polska drużyna również brnie przez etap przebudowy. Marcin Lijewski, Mariusz Jurasik, Grzegorz Tkaczyk, Tomasz Rosiński, Mateusz Jachlewski, Tomasz Tłuczyński: z różnych powodów brakuje dziś w kadrze tych postaci, niegdyś podstawowych ogniw drużyny. Weszli młodzi, których przydatność jest na razie, w czasie największych imprez, boleśnie weryfikowana brakiem doświadczenia… Biegler im wierzy, wciąż szuka optymalnych rozwiązań z użyciem nowych ogniw, eksperymentuje. Dziś młodzi mają najlepszą szansę pokazać, że w ich przypadku selekcja jest właściwa, można – a nawet trzeba – na nich stawiać.

Kto dziś pociągnie drużynę do walki? W znakomitej formie jest Mariusz Jurkiewicz, przypomnijmy: jego genialna technika użytkowa nie była za czasów Wenty w ogóle wykorzystywana ofensywnie! Teraz się bardzo przydaje, co widać było na parkiecie z Serbami. Przyszedł najlepszy moment na błysk formy Krzysztofa Lijewskiego i Bartosza Jureckiego. Wierzymy w powrót do dyspozycji Michała Jureckiego, jego rzut z drugiej linii może tu mieć kluczowe znaczenie! Niech zacznie rozgrywać na swoim poziomie Bartek Jaszka, niech więcej piłek trafia na czyste pozycje do skrzydłowych, niech swoją klasę pokaże raz jeszcze Sławomir Szmal… Dużo tych warunków. Ale w zaistniałej sytuacji, gdy o dalszym być albo nie być w turnieju decydować będzie zwycięstwo nad francuskim gigantem, ciężar gry na siebie wziąć muszą jeszcze raz rutyniarze. To nie jest moment na eksperymenty. Ale jeśli raz jeszcze uda się spasować ze sobą wszystkie elementy układanki, będziemy się cieszyć. I z tą nadzieją zasiądźmy dziś o 20.15 przed telewizorami..

O Energii Kultury, czyli znów wybieramy!

Wybraliśmy dwunastkę:

1. Wystawa „Themersonowie i awangarda” w ms2

2. Monodram Agnieszki Skrzypczak „Marzenie Nataszy” w Teatrze im. Stefana Jaracza

3. Spektakl „Podróż zimowa” w Teatrze Powszechnym

4. Koncert Erica Claptona w Atlas Arenie

5. Koncert Leonarda Cohena w Atlas Arenie

6. Renowacja Muzeum Pałac Herbsta

7. Wielkoformatowe projekcje na pl. Wolności w ramach Festiwalu Kinetycznej Sztuki Światła

8. Film „Ida” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego, wyprodukowany przez Opus Film

9. Powieść „Sezon burz” Andrzeja Sapkowskiego

10. Murale Galerii Urban Forms

11. Wystawa Zbigniewa Rybczyńskiego w Atlasie Sztuki

12. Ustanowienie Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima

W ocenie dostojnej kapituły plebiscytu Energia Kultury, już po raz piąty zbierającej głosy na wydarzenia kulturalne Łodzi, właśnie te wymienione powyżej zasługują na tegoroczną nominację. Mieliśmy poważny problem.  Otóż nie wolno nam, a ta żelazna zasada jest co roku przestrzegana, promować wydarzeń „własnych” – czyli odbywających się na scenie współorganizującej plebiscyt Wytwórni.  Nie da się ukryć, że wrześniowy koncert „The Four Colors of Łódź” Zbigniewa Preisnera, wieńczący otwarcie filmowego kompleksu Łąkowa 29, trzeba uznać za jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych mijającego roku w mieście… Tej nominacji nie przyznaliśmy, ale być może znajdziemy sposób na honorowe wyróżnienie inicjatywy, przywracającej życie (i to jak bogate!) dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych.
Z tym jednym szlachetnym wyjątkiem, tegoroczne nominacje nie budzą zdziwienia. Są dwa koncerty z rosnącej w siłę Atlas Areny, mamy dwa poważne (i cenione w Polsce) wydarzenia teatralne, jest reprezentacja literatury, muzyki, sztuk plastycznych, filmu. Jest uniwersalnie – klasyka, ale i pop-kultura, mainstream.  Każdy może znaleźć  coś dla siebie i poprzeć ulubione wydarzenie. I chyba w tym zakresie formuła plebiscytu spełnia swoje zadanie.
Czekamy zatem na Wasze głosy, są przyjmowane od dzisiaj. Najprościej wejść na naszą stronę:  www.tvtoya.pl
W dolnej części strony głównej znajdziecie plebiscytowy banner, na który trzeba kliknąć – i już wyświetla się sonda z głosowaniem. Można też wysłać sms o treści: ENERGIA.kod kandydata (np. ENERGIA.16) pod numer 71466 (cena SMS 1 zł netto + VAT – 1,23 zł brutto, organizatorem konkursu jest AGORA SA). Wszystkie głosy komisyjnie przeliczymy dziesiątego stycznia w południe. Tego dnia wieczorem, o 19.15, rozpocznie się na scenie Wytwórni uroczysta gala finałowa, którą jak zawsze transmitować będziemy na antenie TV TOYA.
A zatem wszystko w Państwa rękach! Jestem ogromnie ciekaw, które wydarzenie zyska Waszą przychylność.

O wojenki ciągu dalszym, czyli jak niechcący wrogiem Krzysia zostałem…

„Rany, ale narobiłem bigosu!” – mógłbym zakrzyknąć, niczym legendarny Franek Dolas z filmu  „Jak rozpętałem II wojnę światową”…  Krzysiek Candrowicz obraził się na mnie śmiertelnie, po wpisie na blogu rozpoczął facebookową dyskusję, w której odsądził od czci i wiary moją analizę konkursu na dyrektora Centralnego Muzeum Włókiennictwa. Do flekowania Mielczarka natychmiast przyłączyli się Krzysia pretorianie, wskutek czego – chyba dożywotnio – zostałem wykluczony z łódzkiego grona fajnych ludzi.

Trudno, jakoś sobie poradzę: sęk w tym, że większość zarzutów, jakie formułują wobec mnie  adwersarze, to zwykłe banialuki.

Krzysiek pisze, jakobym nazwał Go w tekście „chorągiewką polityczną”. To brednie, takim mianem określiłem Włodzimierza Tomaszewskiego. Włączyłem Krzysia w szeregi PiS, PO, nazwałem człowiekiem Tomaszewskiego, Zdanowskiej? Chwileczkę… W tekście nie ma na ten temat żadnego akapitu. Napisałem, że MOŻE być przez „łódzki salon” popierany: „może być” a „jest”, to ogromna różnica. Wreszcie – nieprawdą jest, jakoby Tomaszewski wprowadził Candrowicza do łódzkiej kultury??? A za czyjej kadencji Krzysztof Candrowicz został dyrektorem Łódź Art Center? Ano, właśnie za kadencji Tomaszewskiego jako wiceprezydenta Łodzi. Jeśli  dla kogoś słowo „wprowadził” oznacza natychmiast sugerowanie politycznej zależności- to gratuluję, trzeba naprawdę złych intencji… I tak dalej, apiać i od nowa. Mój tekst „jest przykładem oczerniania osób i kreowania rzeczywistości.”

Wśród mniej lub bardziej bzdurnych zarzutów internetowej nagonki, nie wartych nawet sekundy uwagi, pojawia się jeden trop rozsądny. Mój doświadczony kolega, redaktor Michał Lenarciński (wieloletni recenzent kulturalny łódzkich gazet, dziś kierownik literacki Teatru Wielkiego w Łodzi) stawia słuszne pytanie – skoro Dziennik Łódzki przeprasza Candrowicza, to czy analizowanie na blogu zdementowanych treści nie jest powtarzaniem plotek ? I czy wolno mi było, w kategoriach etyki dziennikarskiej, powtarzać te zdementowane doniesienia, co skutkowało dalszym oczernianiem bohatera artykułu?

Otóż twierdzę, że w żaden sposób Krzysztofa Candrowicza nie skrzywdziłem – i za chwilę spróbuję to udowodnić.

Zacznijmy tę historię od początku. Do redaktora Łukasza Kaczyńskiego z DŁ zgłasza się tajemniczy informator. Mówi, że Candrowicz sam chodzi po mieście i opowiada, jakoby już został mianowany nowym szefem CMW, choć konkurs trwa jeszcze i nie jest rozstrzygnięty. Wkurzony Krzysiek reaguje natychmiast: zwraca się do redakcji Dziennika o sprostowanie artykułu z dnia 30.05.2013, domaga się przeprosin i grozi procesem sądowym o zniesławienie. Od razu to podkreślmy – Krzysiek ma do tego pełne prawo! Kaczyński wbija przeprosiny do internetowej wersji artykułu, która zostaje już w sieci ze sprostowaniem na końcu. Candrowicz domaga się od Kaczyńskiego ujawnienia informatora, czyli domniemanego plotkarza. I znów, skomentujmy od razu: jest to szantaż! Dopiero sąd, w przypadku procesu o zniesławienie może zażądać od autora ujawnienia tożsamości informatora. Może również – i tu proszę o szczególną  uwagę – odstąpić od takiego żądania i w ogóle uniewinnić redaktora, mając na względzie ważny interes społeczny. Takie interpretacje prawa prasowego również znane są z polskiej praktyki orzecznictwa w sprawach o zniesławienie.

Prawdy, mówiąc szczerze, nie dojdziemy. Krzysiek Candrowicz twierdzi, że nic takiego nie mówił. Kaczyński opublikował tekst w oparciu o własne informacje. Czemu w przeprosinach je zdementował? Bądźmy szczerzy: nie miał dowodu, że informator przekazał mu prawdziwą informację. Nie miał nawet nagrania, potwierdzającego fakt rozmowy, by w razie czego bronić się w sądzie. Nie każdy zachowuje się jak Michnik z Rywinem, dlatego Dziennik Łódzki stanąłby w sądzie na pozycji przegranej. I dlatego też opublikował przeprosiny. Czy tajemniczy informator mówił prawdę, czy tylko świadomie oczernił Krzysztofa – ba, czy w ogóle taki informator był! –  nigdy się nie dowiemy. Ale artykuł w Dzienniku Łódzkim z dnia 30.05.2013 pozostaje faktem: i do tej publikacji, jako felietonista / bloger, odniosłem się w swoim tekście.

Felietonista nie opisuje rzeczywistości, tylko w komentarzu własnym odnosi się do takiego opisu. Komentuje fakty, sytuacje, nawet niesprawdzone doniesienia bądź plotki. Wolno mu to robić, oczywiście z koniecznym podaniem źródeł i kontekstów komentarza. Nikt nie zwalnia felietonisty od przestrzegania prawa prasowego ani reguł etyki dziennikarskiej. Ale też nawet poważni felietoniści często powołują się w swoich tekstach na inne publikacje prasowe, nie sprawdzając prawdziwości ich samych. Dokonują wtedy analizy cudzych publikacji, czy przekazują dalej niesprawdzone ploty?

Jeszcze raz mocno powtarzam: niech Krzysztof Candrowicz ma pretensje do Dziennika Łódzkiego, jeśli czuje się zniesławiony ich publikacją. Mnie jako felietoniście wolno komentować sporny tekst – właśnie w oparciu o zasadę wyższego interesu społecznego. Mój tekst na blogu dotyczył zjawiska sitewności, a sprawa Candrowicza była tylko jednym z przykładów w tekście przywoływanych. Oczywiście Krzysztof Candrowicz ma prawo (podobnie jak Michał Lenarciński) być zdania, że mój tekst blogowy także ochlapuje go błotem – i pozwać również mnie w procesie o zniesławienie. Wówczas bardzo chętnie stawię się w sądzie, by bronić swoich racji.

Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Nie boję się procesów sądowych ani ewentualnej kary – po prostu lubię Krzyśka i szanuję jego dobrą robotę dla Łodzi i jej mieszkańców. Nie powiem złego słowa na temat Fotofestiwalu ani Łódź Design Festiwal. Zgadzam się z opiniami osób, podkreślających szczere zaangażowanie i pasję Krzysztofa Candrowicza w kreowaniu dobrej, kulturalnej marki tego miasta.

Mam też nadzieję, że Krzysztof Candrowicz potraktuje niniejszy tekst jako rękę wyciągniętą na zgodę. Nie miej do mnie żalu, Krzychu. Staram się reagować zawsze, gdy widzę choćby sygnał, potencję, możliwość szkodliwego działania władzy, nadzorującej sferę publiczną za pieniądze podatników. Być może faktycznie w poprzednim tekście zbyt pochopnie wykorzystałem przykład z Twoim udziałem, zaczerpnięty z Dziennika po ich publikacji. Proszę Cię też, byś pchany emocjami nie wyciągał zbyt szybko wniosków na temat otaczających Ciebie ludzi, jak również byś teksty, wspominające Twoją Osobę czytywał z właściwą starannością – bo tego samego wymagasz od piszących. Życzę Ci wielu sukcesów i mam nadzieję, że pozostaniemy dobrymi kolegami.