O Big Benie, czyli Widzew znów wraca do gry?

Oj, dali nam powody do satysfakcji piłkarze Widzewa w miniony weekend! Zwycięstwo 2:1 na Konwiktorskiej, a co ważniejsze, świetny debiut nowego napastnika. Mehdi Ben Dhifallah pochodzi ze słonecznego Tunisu, w afrykańskich warunkach strzelał dużo bramek dla reprezentacji Tunezji – a debiutując w barwach Widzewa przeciwko Polonii pokazał, że zespół może mieć z niego duży pożytek.

Big Ben, bo tak z marszu ochrzcili go kibice, strzelił jedną bramkę, wypracował drugą (gdyby nie samobójczy lob Brzyskiego, Mehdi bez wątpienia skutecznie zakończyłby znakomite podanie Pinheiro) – a co najważniejsze, pokazał, że świetnie umie grać w pierwszej linii. Zastawiał się, strącał z siebie obrońców, szukał piłki w każdej akcji, słowem: drużyna z Mehdim w składzie wydaje się kompletna. Kogoś takiego wyraźnie było jej trzeba.

Piszę to ze świadomością długotrwałego braku kreatywnego zawodnika w środku pola zespołu Widzewa. Bo i kibice mogli przecierać oczy ze zdumienia patrząc, co też w tej roli wyprawia Princewill Okachi. Błysnął chłopak talentem! Grał jako tzw. podwieszony napastnik, wypełniając z wielką chęcią wszelkie zadania rozgrywającego. Cofał się aż do obrony, wybijając piłki w destrukcji. Biegał do kontrataków, podawał, strzelał – podobnie jak Ben, był wszędzie. Pokazywał, że oto właśnie trener znalazł mu idealną pozycję w zespole. Oby tak już zostało! Widzew na boisku w Warszawie jakby chciał zademonstrować, nad czym przez kilkanaście dni uczciwie pracował na zimowym zgrupowaniu w Tunezji. Nawet Krzysztof Ostrowski miał dwa lub trzy udane zagrania… No dobrze, nie bądźmy złośliwi – zwłaszcza, że cały zespół dokładnie wiedział co i jak chce grać. A Big Ben może okazać się brakującym ogniwem dobrze funkcjonującej całości. Wierzymy zatem, że odmieniony Widzew zdąży jeszcze włączyć się do walki o cele wyższe niż utrzymanie, mimo powszechnie znanych kłopotów finansowych.

Gdy przed laty Piotr Reiss przenosił się z Lecha do berlińskiej Herthy, strzelił w swoim debiucie bodaj dwie bramki… Niemieckie gazety napisały: „Herzlich wilkommen im Bundesliga, Herr Reiss!”. My możemy powiedzieć: „Welcome to Ekstraklasa, Mr. Big Ben!”.

O dramacie ŁKS, czyli sportowego horroru ciąg dalszy…

Dziś okazało się, że ŁKS może przetrwać tylko dzięki składce społecznej. Jeśli kibice sami się nie zrzucą, bo w tym celu powstanie społeczne konto bankowe, klub zniknie ze sportowej mapy Polski. Potrzebne są dwa miliony złotych na spłatę zadłużenia (większość wierzycieli to piłkarze, którzy jeszcze kilka miesięcy temu deklarowali niemal śmierć na boisku w imię ukochanych barw klubowych…). Jeśli kasa się nie znajdzie, do ŁKS-u wejdzie syndyk. Dobrze, że (przynajmniej na razie) właściciele spółki piłkarskiej zawiesili decyzję o wycofaniu drużyny z rozgrywek ekstraklasy. Czekają – może kibicom uda się zebrać potrzebną kwotę.

Od dziecka jestem gorącym kibicem Widzewa. Od 1983, gdy jako nastolatka ojciec zaprowadził mnie po raz pierwszy na mecz wielkiej wówczas drużyny (z Młynarczykiem, Bońkiem, Żmudą, Janasem, Tłokińskim, Surlitami, Rozborskim i Włodzimierzem Smolarkiem), serce bije mi w piersi dla barw czerwono-biało-czerwonych. Ale jestem też normalnym kibicem sportu w Łodzi i nie mogę patrzeć spokojnie, co wyprawia się, kolejny już raz, wokół ŁKS-u i jego piłkarskich losów…

Przez wiele lat, mniej więcej od upadku żelaznej kurtyny, klub z Alei Unii nie ma szczęścia do właścicieli. Za każdym razem odnajdują się w nim dziwne, szemrane postaci ze światka na styku biznesu i podejrzanych interesów. Albo, jak Antoni Ptak, wrzucają w klub góry złota by potem spychać go w otchłań zadłużenia – albo, jak Daniel Goszczyński, udają zamożnych biznesmenów, by następnie pokazywać światu gołą dłoń w smutnym geście proszenia o jałmużnę. Dobrze, jeśli nie okazują się przy okazji o coś oskarżeni. Osobną grupę stanowią piłkarze, z jednej strony udający wiernych fanów swojego klubu, by z drugiej strony, w krytycznym momencie (gdy nie da się dłużej wysysać pieniędzy z klubowej kasy) uciekać jak najdalej.  Ludzi tych, a obserwuję klub naprawdę z dość bliska, łączy jedna podstawowa cecha. Każdy z nich myśli wyłącznie o zrobieniu dobrego interesu, obłowieniu się pod płaszczykiem szczerego kibicowania w szaliku z emblematem splątanych trzech literek. No, może tylko Roman Stępień z Januszem Matusiakiem, gdy zauważyli, że nie są w stanie dalej ciągnąć kosztownego wózka z napisem „zawodowy klub sportowy”, wycofali się w zacisze swojego SMS-u.  Pozostali liczyli na szybki i obfity łup, najczęściej wiązany z handlem żywym towarem, dla pozoru ukrytym pod hasłem „ruch transferowy”.

Nie bądźmy naiwni, futbol to nie jest ochronka ani miejsce dla idealistów. To biznes, dość krwiożerczy i kosztowny w początkowej fazie inwestycji. Nikt nie ma złudzeń, że Sylwester Cacek jest w Widzewie z przyczyn sentymentalnych… Zresztą, Widzew do największych sukcesów w historii doprowadzili również ludzie podejrzanej konduity, co skończyło się wieloletnią zapaścią klubowych finansów.  Ale ŁKS pecha ma wybitnego. Za każdym razem, gdy pojawia się nowy „zbawca klubu”, zaraz okazuje się, że nie ma mowy o rzetelnym, fachowym i długo planowym prowadzeniu sportowego przedsiębiorstwa. Jest za to chęć dorwania się do konfitur, którymi ocieka handel piłkarzami – i szybkie rozczarowanie, gdy spodziewany dochód nie następuje. Piłkarze, ci podobno „zawsze wierni”, to oddzielna historia. Do dziś po sportowym światku Łodzi krążą legendy o tym, jak to mistrzowska (1998 rok) drużyna ŁKS Ptak odkładała po każdym wygranym meczu premie, by przed następnym składać się na sędziów. Chodziło rzekomo o to, by zdobyć mistrzostwo, bo – przekonany o nierealności tego scenariusza – właściciel obiecał piłkarzom niebotyczne nagrody za tytuł mistrzowski… Mawiano, że „chłopaki majstra zrobili, premie zainkasowali”.  A potem kibice dziwili się, czemu Ptak wyprzedaje całą drużynę, tuż przed historycznym bojem o Ligę Mistrzów z Manchesterem Utd. Oczywiście nikt nikogo nie złapał za rękę, toteż oskarżanie kogokolwiek z tamtego zespołu o handlowanie meczami nie przychodzi nam do głowy! To przecież jedynie pogłoski… Mimo to Antoni Ptak zaraz po tamtym sezonie szybko uciekł z ŁKS, pozostawiając po sobie spaloną ziemię. I kłopoty klubu trwają do dziś.

Powtórzę – jestem normalnym kibicem, więc mam ogromną nadzieję, że ŁKS nie zginie. To klub z ogromnymi tradycjami, całą listą sukcesów w wielu dyscyplinach sportowych. Ważnych nie tylko dla łódzkiego, ale i polskiego sportu. Jest to ponadto klub z rodzinną atmosferą, ludźmi (mam oczywiście na myśli szeregowych pracowników, od dziecka związanych z klubem) o dużej serdeczności i życzliwości wobec innych. Życzę więc ŁKS-owi szybkiego wyjścia z kłopotów, by – oby już po raz ostatni – udało się wyprowadzić wszystko na prostą. I żeby Widzew mógł Wam normalnie, po sportowemu, skopać tyłki w następnych derbach!!! W końcu rewanż się nam należy, prawda???

O pierwszej porażce Widzewa, czyli nijakość ukarana…

Dziwny to był mecz… Niby przyjacielski, ze wspólnym kibicowaniem na trybunach – ale jednak zagrany bez potrzebnej energii, jakby bez wiary w sukces. Widzew przegrał po raz pierwszy w sezonie, z Ruchem w Chorzowie. Przegrać nie musiał, ale drużyna z pewnością nie wzniosła się na wyżyny, by osiągnąć korzystny wynik.

Można zwalać wszystko na plagę kontuzji, bo ta istotnie komplikuje życie trenerowi. Sędzia w tym meczu również specjalnie się nie popisywał, ale umówmy się: wynik odzwierciedla stosunek sił obu stron, nagradzając zwycięstwem zespół wcale nie wybitny, choć solidny na warunki polskiej ligi.

Mam obawy, że styl gry Widzewa coraz łatwiej rozpracować. Dwie bramki Kupisza w wygranym meczu z Jagiellonią już były świadectwem istnienia słabych stron łódzkiej obrony. Widzewscy defensorzy są wysocy, silni, ale przez to mniej zwrotni. A to otwiera szansę zawodnikom drobniejszym, jak właśnie Tomasz Kupisz czy Arkadiusz Piech, który z satysfakcją strzelił bramkę kolegom z dawnej drużyny… Jeśli nie ma askuracji ze strony pomocników, zwłaszcza środkowych, łatwo dotrzeć pod naszą bramkę prostopadłymi podaniami. A o słabości Widzewskiego środka pola trąbię na tym blogu w zasadzie od początku…

W ogóle druga linia Widzewa zagrała w Chorzowie słabo, co przy gorszej dyspozycji Dzalamidze w ataku dało jedną z przyczyn źle działającej ofensywy. Odblokował się wprawdzie Piotrek Grzelczak, ale tuż po strzeleniu gola został zdjęty z boiska. To druga już taka decyzja trenera: wrzuca w końcówce meczu młodych graczy na plac, a oni nie są w stanie przesądzić o losach spotkania. Mroczkowski nie miał wprawdzie wielkiego wyboru, ale faktem jest, że wyglądało to jak rzucenie ręcznika na ring. A takich sytuacji kibice Widzewa nie lubią najbardziej.

Już za dwa tygodnie derby Łodzi, wielki, oczekiwane wydarzenie. Życzę zespołowi przełamania plagi urazów, a trenerowi Mroczkowskiemu samych trafnych decyzji. Do boju!!!

O zesłaniu Ostrowskiego czyli brawa za odwagę!

Oklaski należą się trenerowi Widzewa. Radosław Mroczkowski postanowił odesłać piłkarza na mecz Młodej Ekstraklasy. Krzysztof Ostrowski nie błyszczał ostatnio formą, grał ewidentnie słabo – widzieli to wszyscy, bo nie trzeba być kwalifikowanym trenerem, by dostrzec, kiedy zawodnik gra znacznie poniżej swych możliwości.

Młody trener coraz bardziej imponuje dojrzałymi decyzjami… Pokazuje, że jest konkretny: nazwiska nie grają, na występ w pierwszej jedenastce trzeba sobie zasłużyć. To jest Widzew, a nie KS Szmacianka! W miejsce Ostrowskiego powołani zostali dwaj młodzi piłkarze, ostatnio brylujący w drużynie MESA. I bardzo dobrze – jeśli nawet mieliby nie zagrać w meczu z Zagłębiem, już samo powołanie jest dla nich nobilitacją. Będą widzieć, że dobra gra skutkuje zaszczytem awansu do drużyny seniorskiej.

A na Mroczkowskim wszyscy wieszali psy. Że młody, niedoświadczony, bez dorobku. Tymczasem Widzew pod jego ręką nie doznał jeszcze porażki. Zespół prezentuje styl gry wystarczający do skutecznej walki z najlepszymi w lidze. Może styl nie do końca dojrzały i nie zawsze błyskotliwy, ale już widać dobrą, trenerską robotę. Kwestia kilku personalnych wzmocnień i powinno być naprawdę nieźle. Oby tak dalej!

O Igorze Alvesie, czyli było jak zwykle…

Widzew zagrał bardzo słaby mecz w Bełchatowie, gdzie padł remis 0:0 z tamtejszym GKS-em. Jakoś grząski, torfiasty teren w pobliżu kopalni odkrywkowej Widzewiakom nie leży, bo nie umieją zmobilizować się na rywala spod granic województwa… Choć rywale pod koniec spotkania ledwo biegali, Widzew nie znalazł pomysłu na strzelenie choćby jednej bramki.

W drugiej połowie na boisku pojawił się Igor Alves, brazylijski piłkarz, który – według oficjalnych informacji, udzielanych w klubie dziennikarzom – miał być lekarstwem na kłopoty drużyny w rozgrywaniu akcji środkiem boiska. Alves zmienił Oziębałę i został ustawiony w ataku, obok Okachiego, dodatkowo w ofensywie wspomagali go Dzalamidze i później Grzelczak.

Bardzo pięknie, ale środek drużyny nadal pozostał nietknięty. Czemu tak jest, że sprzedajemy światu informację o zmianie jakości gry środkowych pomocników, a faceta, który ma to zagwarantować, ustawiamy w innej formacji? Wciąż drażni obserwatorów czytelność rozgrywania piłki przez Widzew: wszystkie akcje zaczynają się albo ze skrzydeł, albo z pominięciem drugiej linii. Pełniący de facto funkcje dwóch defensywnych pomocników Panka i Pinheiro mają zbyt mało kreatywności i aż się prosi, by sprawdzić jak zespół sobie poradzi, gdy na boisku zostanie tylko jeden z nich.

Tak samo było z Riku Riski… Ponoć sprowadzono go jako kreatora gry, tymczasem szansy występu na przewidywanej pozycji playmakera nie dostał ani razu! Czyżby sztab trenerski tak bardzo obawiał się kłopotów, gdyby testowany piłkarz się nie sprawdził? A może klubowi działacze mydlą oczy opinii publicznej, wykonując działania pozorne? (sprowadzają zawodnika twierdząc, że jest rozgrywającym – a tak naprawdę nie mogą znaleźć gracza o potrzebnych parametrach?) Tak czy owak, sprawa wygląda niejasno: Widzew od wielu lat szuka porządnego środkowego pomocnika, z pomysłem na rozgrywanie piłki. A pomimo ściągania i testowania kolejnych graczy na tę pozycję, nikt się jakoś przebić nie może…

O animozjach kibiców, czyli żenada i poruta…

Tomek Wieszczycki, znany i ceniony przecież zawodnik, dziś w zarządzie Łódzkiego Klubu Sportowego, wypowiadał się kiedyś często do prasy, nie uciekał od wywiadów i komentarzy. Zapytany przez reportera Dziennika Łódzkiego, jak ocenia grę lokalnego rywala – Widzewa, powiedział, że Widzew to jest na Widzewie, a w Łodzi jest jeden klub – ŁKS.

Rówieśnikowi i koledze ze szkoły średniej (Tomek był rok niżej, w systemie nauczania indywidualnego – ale pisaliśmy maturę w tym samym XXVI LO) nie mogę jakoś zapomnieć tej niefortunnej wypowiedzi… Podobnie, jak trójce: Ariel Jakubowski, Artur Kościuk, Marek Saganowski incydentu z pokazaniem na Widzewie koszulek ŁKS, ukrytych pod trykotami Odry Wodzisław, w której wszyscy podówczas występowali. Podobnie, jak Arkadiuszowi Mysonie identycznego spektaklu – tyle, że podczas meczu przy Al. Unii, gdy na t-shircie pod spodem napisane było: „Śmierć żydzewskiej kurwie!”…

Nie mam za złe powyższych incydentów dlatego, że akurat kibicuję Widzewowi i bywam tam czasem spikerem. Dzięki pracy wokół drużyn ŁKS (bywałem spikerem również na meczach ich piłkarzy i siatkarek, relacjonowałem wielokrotnie mecze wszystkich zespołów ligowych ŁKS, także na wyjazdach) poznałem i polubiłem działających w tym klubie ludzi. Bardzo doceniam serdeczną i rodzinną atmosferę, jaka panuje przy al. Unii, nawet wobec osób z zewnątrz. Dzięki Markowi Łopińskiemu, działaczowi od lat związanemu z ŁKS, zrobiłem spikerską licencję.

Wypominam te zdarzenia, bo nie umiem zrozumieć, skąd biorą się w niektórych – skądinąd sympatycznych piłkarzach – instynkty, podsycające nienawiść wobec lokalnego, sportowego rywala. Prymitywne, mało szlachetne odruchy, skłaniające do agresji osobników o świadomości pierwotniaka, którzy za jedyny cel mają bicie reprezentantów innych barw klubowych – a lokalny rywal jest najbliższym, najłatwiej osiągalnym celem ataku.

Osoby aktywne w sportowym światku, najczęściej zawodnicy, pełnią w środowiskach kibicowskich funkcję idoli, przywódców opinii. Ludzie inteligentni umieją dystansować się od zachowań piłkarzy, mniej wyrobieni będą bez żadnej refleksji naśladować ich zachowanie. Wśród ludzi, ktorych jedyną świętością są barwy klubowe, postawa idola będzie funkcją jedynego autorytetu – nie ma go w domu, szkole, później w pracy, jest tylko na boisku. Ten autorytet powinien pamiętać, że jego zachowanie cały czas jest pilnie obserwowane. Przykro mi, ale nie pamiętam podobnego, prowokacyjnego zachowania jakiegokolwiek piłkarza Widzewa wobec lokalnego rywala.

Namawianie do nienawiści i agresji jest ohydne. Może też przynieść opłakane skutki: mamy tego przykłady po ustawkach kibolskich. Tam zdarza się śmierć… Czy autorzy podobnych zachowań wezmą odpowiedzialność za życie młodych ludzi, zadźganych nożami w imię walki z lokalnym wrogiem???

Problem dwóch (lub więcej) klubów sportowych w jednym mieście mamy nie tylko w Łodzi. „Walczy” Wisła z Cracovią, Arka z Lechią, nienawidzi się w Rzeszowie Stal z Resovią, nawet w Warszawie Legia z Polonią, i tak dalej – i podobnie. Mam wrażenie, że z tą wzajemną, śmiertelną nienawiścią w Łodzi jest najgorzej. Zachowania piłkarzy, wzmacniające ten stan rzeczy tylko pogarszają sprawę.

I jakoś nie przypominam sobie, żeby na przykład w takim Glasgow, gdzie na lokalną rywalizację Celticu z Rangersami nakłada się poważny kontekst religijny, nie można było spokojnie chodzić po mieście w szaliku jednej z tych drużyn. Identycznie w Mediolanie, miejscu świętej wojny Milanu z Interem. Kto był i widział, potwierdzi. Marzy mi się chwila, gdy w jednym pubie kibicować będą spokojnie przy piwie młodzi ludzie w szalikach ŁKS i Widzewa. Owszem, może wymieniający się kąśliwymi, złośliwymi epitetami – ale nie agresywni wobec siebie. Bo w cywilizowanym świecie normalnym ludziom nie przychodzi do głowy, by na widok kibica w szaliku innej drużyny wyciągać z kieszeni nóż.

O stadionach, oby po raz ostatni…

I znów afera ze stadionami – premier Donald Tusk zamknął trzy, w tym stadion Widzewa. Bez żadnej przyczyny, jedynie w ramach odwetu za wywieszanie transparentów z Jego nazwiskiem, przeciwnych rządowej polityce.

Mamy więc  jasność, nie ma żadnej walki o bezpieczeństwo na stadionach, ani przeciwko zorganizowanym grupom przestępczym w szalikach klubów piłkarskich. Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości co do prawdziwych intencji polityków odnośnie kibiców, dziś traci je bez żadnych złudzeń. Tu chodzi wyłącznie o partykularny interes polityczny, o głosy wyborcze, nic więcej. Bandytów na stadionach nikt nie ruszy, bowiem nie jest to w interesie żadnego z ugrupowań politycznych, aktualnie będących u władzy.

Jedna sprawa to tchórzostwo wobec gangsterów (lub, czego nie udowodnimy, a co jest możliwe – powiązania z nimi) a druga to bezczelna postawa władz wobec tysięcy normalnych ludzi, którzy co tydzień chodzą na stadiony. Oraz wobec właścicieli klubów, którzy tracą ogromne pieniądze na skutek decyzji politycznych. Zdaje się, że ekipa premiera Tuska zapomniała o sprawdzonej, rzymskiej maksymie: „chleba i igrzysk”… Jestem przekonany, takie działanie tylko wyborców rozjuszy, a kolejna krajowa elekcja już niedługo. Zobaczymy, jaki wynik zapisze po swojej stronie premier i jego POplecznicy.

Można powtarzać do znudzenia – wystarczy zapytać Anglików, jak się walczy ze stadionową bandyterką. I wprowadzić rozwiązania skuteczne, już przetestowane. Problem polega na tym, że trzeba naprawdę chcieć to zrobić. A wydaje się coraz bardziej jasne, że tak naprawdę nikomu na tym nie zależy.

O kibolach (znowu), czyli droga donikąd

Kibole się znów rozpanoszyli, zatem Rząd postanowił wydać im bezwzględną wojnę…

…która, jak zwykle, nie przyniesie żadnych pożądanych rezultatów – jej efektem będzie jedynie eskalacja konfliktu oraz kolejne rozróby. Oraz szereg negatywnych efektów ubocznych, zupełnie nie związanych z działalnością stadionowych grup przestępczych.

Premier Tusk pokazuje się w telewizji z ustami pełnymi frazesów – o tym, jak wszyscy mamy już dość terroru bandytów w szalikach i kominiarkach. Trzeba więc zamykać stadiony, najlepiej wszystkie naraz i na wszelki wypadek, żeby w zarodku zdusić kibolską agresję. Jest to zachowanie podwójnie złodziejskie i niegodziwe: mierzy w niczemu niewinnych kibiców piłkarskich, którzy nie zajmują się bandyterką oraz we właścicieli klubów, którzy tracą własne pieniądze, gdy stadion zostaje przymusowo zamknięty.

Rząd, oczywiście w ramach kampanii wyborczej (trzeba pokazać, że coś robimy), wylewa dziecko z kąpielą. Albo inaczej – odcina rękę, gdy boli palec. Zaczyna się rzecz jasna od zasady odpowiedzialności zbiorowej: karzemy wszystkich kibiców, choć awanturują się nieliczni. I konkretni: bojkówkarzy, dzięki już istniejącym kamerom stadionowego monitoringu, nawet w Polsce rozpoznać można bez trudu. A tych w kominiarkach pomagają rozpracowywać tzw. kontakty, czyli ludzie Policji, wprowadzeni w środowisko kibiców. Niestety, politycy nie mówią o bezwzględnym wyłapaniu i surowym ukaraniu ludzi, którzy dopuszczają się konkretnych czynów. Znacznie łatwiej – i bezpieczniej – jest zamykać stadiony.

Dlaczego bezpieczniej? Agresja kiboli nie bierze się znikąd. Są to najczęściej ludzie powiązani z konkretnymi środowiskami przestępczymi. Gangi narkotykowe, złodziejskie grupy wszelkiej maści mają na stadionach znakomite pole do działania. Wyłapać poszczególnych sprawców zadym – to znaczy zadrzeć z bandytami, w znaczeniu szerszym niż tylko chuligaństwo stadionowe. Boją się ich wszyscy, począwszy od  osób, zarządzających klubami przez Policję i PZPN (oraz Ekstraklasę S.A) do polityków, wydających decyzje administracyjne. Cóż, każdy chce żyć spokojnie i zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie…

I dlatego właśnie potrzebne są odważne działania systemowe. Jednoczesny atak na możliwie największą ilość „łbów hydry”. Prezesi klubów muszą wreszcie odważyć się i podjąć skuteczną walkę z odnogą środowiska szalikowców, która stale podejmuje się działań agresywnych. Bez obaw, przegonimy ich ze stadionu, to pojawią się na nim ludzie spokojni, których teraz bandyterka odstrasza. I też kupią bilety – a rozrabiać nie mają zamiaru. Politycy powinni wreszcie radykalnie zaostrzyć karę za stadionowe rozróby i ująć to w konkretnych przepisach. A Policja i sądy powinni zacząć konsekwentnie kary te egzekwować. I absolutna cisza w mediach, gdy tylko zadymy się pojawią! Tymi trzema drogami Margaret Thatcher zaprowadziła spokój na stadionach brytyjskich. Skutecznie.

O kibolach czyli jak przepłoszyć gangi ze stadionów…

Wśród czytelników blog.pl trwa debata na temat kibiców piłkarskich. Pytanie „Czy boimy się kiboli?” jest pytaniem z serii: „Czy Murzyni są głupi?” albo: „Czy Cyganie kradną?”… Jak można tak bez sensu uogólniać? Swoją miłość do piłki nożnej deklarują ludzie różnej proweniencji, od karków, nie będących w stanie skończyć podstawówki, do profesorów wyższych uczelni. Nie można powiedzieć, że kibol jest jednoznacznie zły w swojej masie. Problemem chuliganerii stadionowej jest słabość polskiego prawa i jeszcze słabsza skuteczność egzekucji kar. Na stadiony, pod płaszczyk barw klubowych, przeniosły się mafijne gangi, handlujące m.in. narkotykami. Wykorzystują luki prawne, słabość Policji i organów ścigania, by tam krzewić swą przestępczą działalność. Pobłażaniu sprzyja dziwnie łagodna i bierna postawa instytucji o nazwie PZPN… Nie wnikam, czym spowodowana, ale łatwo się tego domyślać… Dopóki polskie władze nie zrobią porządku, jak niegdyś w Anglii Margaret Thatcher, nasz rodzimy stadion będzie kojarzył się z bandytyzmem, rozlewającym się coraz bardziej na ulicach. Jak – niestety – teraz obserwujemy. Na stadionie Manchester Utd. wisi tabliczka z napisem: „Wbiegnięcie na murawę kosztuje dwa tysiące funtów”. Jakoś nikt nie wbiega, nawet siatki między sektorami a boiskiem nie są potrzebne. Trzy zasady: surowe kary, ich natychmiastowa egzekucja i absolutna cisza w mediach natychmiast powstrzymały chuliganów od stadionowych ekscesów. Oczywiście, na Wyspach też zdarzają się uliczne wybryki, ustawki – całkowicie nie da się tego wyplenić, bo niebezpieczny fanatyzm ma w futbolu znakomite warunki rozwoju i egzystencji. Ale przynajmniej gangsterzy przestali panoszyć się w tym środowisku. U nas do angielskich (lub innych, równie skutecznych) rozwiązań wciąż daleko, jak w wielu dziedzinach codziennego życia.