O powrocie do blogosfery, czyli witajcie po trzyletniej przerwie!

To była dziwna i niezrozumiała decyzja władz koncernu Onet – wysłać nagle w kosmos kilkadziesiąt tysięcy blogów osobistych. Choć były to pamiętniki o zdecydowanie zróżnicowanym stopniu wartości czytelniczej, nastąpiło coś w rodzaju ewaporacji (jednoczesnego wyparowania) potężnej, ogólnokrajowej platformy wymiany indywidualnych opinii. Jakby ktoś podłożył bombę w Hyde Parku. Zagłada społeczeństwa obywatelskiego! Postanowiłem zebrać resztki, jakie po atomowej eksplozji pozostały, nie poddawać się – i oto jestem ponownie. Witajcie na remigiuszmielczarek.pl!

Moja przerwa trwała niemal dokładnie trzy lata. Zapewne część tamtejszej, poddanej nagłemu holokaustowi blogosfery uratowała się przed unicestwieniem, bo gospodarze platformy dali autorom blogów taką możliwość techniczną. Trudno jednak ocenić, na ile rozproszona przymusowo ciżba z szansy tej skorzystała. Mnie szkoda było marnować siedem lat pisania. Dzięki pomocy zaprzyjaźnionych ekspertów z firmy Ewitryna bloga udało się uratować i w całości, bez żadnych strat własnych, przenieść pod nowy adres.

To oznacza, że wracam do pisania. Czy coś z rzeczy dla mnie istotnych radykalnie zmieniło się podczas tej przymusowej, trzyletniej przerwy? Niewiele. W Polsce nadal rządzi PiS (czyli socjalizm chrześcijańsko-narodowy), Widzew Łódź „zaciekle” walczy o awans do ekstraklasy, kultura… O, tu zmian jest najwięcej. Niestety, w ciągu ostatniego półrocza – na niekorzyść. Światowa pandemia z mocą walnęła nie tylko w krajowy, ale też globalny przemysł rozrywkowy, ze szczególnym uwzględnieniem estrady. Posypały się koncerty i zanim nie wrócą, pisać o nich nie będę. Trochę lepiej z kinami i teatrami, które tuż po wakacjach powinny zacząć działać w normalnym trybie.

Poza aktualnymi spostrzeżeniami na łamach tego bloga znajdziesz jednak, Drogi Czytelniku, szereg tekstów archiwalnych, poświęconych głównie obserwacjom polskiej rzeczywistości w latach 2011 – 17. Można teraz tam zaglądać, głównie po to, by przekonać się, że od tamtego czasu (z punktu widzenia osoby o poglądach wolnościowych) nasz świat praktycznie z miejsca nie drgnął… Wciąż dawny PPR walczy ze starym PPS-em. Zmieniają się tylko osoby i sztandary: pieniędzy w kieszeniach od tego raczej nam nie przybywa. Być może kogoś to jeszcze interesuje. Jeśli tak – zapraszam serdecznie!

O filmie Blade Runner 2049, czyli skalpel w garści

Literatura S-F zmaga się od zarania swych dziejów z najważniejszymi dylematami filozoficznymi ludzkości. Może roztrząsać je, korzystając z przywileju tworzenia równoległych światów. Umieszczenie akcji w odległej historii, dalekiej przyszłości, w najodleglejszej przestrzeni kosmosu czy nawet wirtualnym matriksie daje tej konwencji wygodę ucieczki od współczesnego otoczenia. Stwarza pretekst do rozważań uniwersalnych, ponadczasowych – by można było zrzucić z siebie niewygodny bagaż odniesień do sytuacji „za oknem”.

Cóż z takimi ułatwieniami może zrobić twórca filmowy, decydując się na adaptację dzieła SF? Może oczywiście korzystać z nich na równi z autorem literackiego pierwowzoru, dając pole do popisu uniwersalnym rozważaniom. Albo też odwrotnie: dać sobie możliwość takiego wykorzystania konwencji, by służyła ona prezentacji idei, poglądów, problemów jak najbardziej współczesnych. Pytanie, czy konwencja SF ma służyć ideologii przyziemnej, współczesnej, politycznej – czy raczej oddać się w szlachetną służbę ponadczasowej filozofii, bardzo odnosi się do ostatniej premiery filmu „Blade Runner 2049”.

Jednym z podstawowych dylematów SF było zawsze określanie człowieczeństwa i jego granic. Temuż poświęcone było opowiadanie „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” genialnego Philipa K. Dicka. Na podstawie tej krótkiej formy powstał w roku 1982 film Ridleya Scotta „Blade Runner” („Łowca Androidów”), określany do dziś mianem arcydzieła kina SF. Faktycznie, reżyser uzyskał wtedy wszystko, co udana adaptacja mieć powinna: czytelną, wartką opowieść o ważnych sprawach, podaną w niezwykle atrakcyjnej (i nowatorskiej) formie. I to z zachowaniem równowagi wszystkich tworzyw dzieła filmowego. Dziś Ridley Scott jest producentem filmu, który z samej zasady – po 37 latach od premiery poprzednika – ma nawiązywać do wszystkiego, co dało „Łowcy…” zasłużoną sławę. Jest kontynuacja opowiedzianej tam historii, choć już nie w oparciu o literacki pierwowzór, lecz tzw. scenariusz oryginalny. Mamy tych samych (dwóch) aktorów, fragmenty żywcem w tkance „części drugiej” – no i zabiegi formalne. Film, zarówno obrazem jak dźwiękiem, ma – ewidentnie – podtrzymać wysoko zawieszoną poprzeczkę.

Od tego więc zacznijmy. Widać w tym filmie uporczywą walkę, by zdjęcia i muzyka ani przez chwilę nie odstępowały od reguły genialności pierwowzoru. Operator Roger Deakins stara się malować obraz jeszcze bardziej obcy, groźny, zdehumanizowany, martwy i odpychający niż robił to trzy dekady wcześniej Jordan Cronenweth. Trzeba przyznać, że na poziomie zdjęć sequel robi wrażenie. Od pierwszych kadrów wciągani jesteśmy w głąb całkowicie jałowego, wypranego z wszelkich przytulności świata, gdzie nie ma się gdzie schować ani dokąd pójść. Na klatce schodowej, pod drzwiami kawalerki głównego bohatera na co dzień bytuje stado kloszardów. A od mrocznych, rozświetlonych jedynie agresywnymi reklamami miast nie da się uciec „na łono przyrody”. Takiego po prostu nie ma: jest pustynia, gigantyczne złomowiska, martwe szeregowce szklarni na farmach białkowej „żywności” oraz skażone radioaktywnie ruiny. Krajobraz po nuklearnej apokalipsie, którego w filmie sprzed lat mogliśmy się tylko domyślać, teraz staje przed nami, dokładnie obrazowany. Nie tylko w nocy – tym razem także i w dzień. Teraz wiemy i widzimy więcej, w czym niewątpliwa zasługa wizjonerskich talentów głównego operatora, ale i możliwości technicznych, jakie przez ostatnie kilkadziesiąt lat znacznie wzbogaciły arsenał środków wizualnych sztuki filmowej.

Podróż w tej krainie koszmaru nie jest dla nas monotonna dzięki warstwie muzycznej, którą Hans Zimmer i Benjamin Wallfish (trudno powiedzieć, który bardziej) stworzyli niejako „wobec” genialności pierwowzoru… Soundtrack Vangelisa to geniusz, wartość sama w sobie, rysująca pierwszemu „Łowcy…” zupełnie oddzielny wymiar. Choć futurystyczne i podniosłe, to jednak na swój sposób ciepłe, przyjazne plamy elektronicznej muzyki dawały tamtemu światu swoistą miękkość – stwarzały oddech dla widza, wizualnie zanurzonego w mrokach i niepokojach kreowanego piekła… Dziś tego nie ma. Żadnej przyjaźni ani miękkości, jest ból. Dosłowny, fizyczny, atakujący przez głośniki na sali kinowej zgrzytem industrialnych, ultra-niskich częstotliwości. Ten świat to bardzo złe miejsce, drogi widzu, i masz tak właśnie się poczuć. Muzyka, jak i w pierwowzorze, mocno „wystaje” ponad obraz filmowy, stając się niezwykle autonomicznym tworzywem. I tym razem także jej samodzielność nie przeszkadza. A przynajmniej nie tak, jak agresja, z którą dźwięk co chwila przypomina, byśmy raz jeszcze „zdali sobie sprawę z powagi sytuacji”. Zbyt mocno, zbyt często i zbyt dosłownie. W tej konkurencji – punkt dla Vangelisa, zdecydowanie.

Dokąd wiodą zatem twórców „Blade Runnera 2049” tak poważnie traktowane sprawy formalne? Dwóch scenarzystów napisało historię, która – wręcz linearnie – kontynuuje losy znanych z pierwszej części bohaterów. „Nowy” łowca androidów, detektyw K. (Ryan Gosling) to jednak postać utworzona na potrzeby sequelowej kontynuacji. Jest replikantem, co wiadomo niemal od pierwszej chwili. Wykonuje rutynowe zadanie: odnajduje kolejnego z rebeliantów, androidów starego typu, buntujących się w dawnych czasach przeciw multi-wyzyskowi na koloniach pozaziemskich… Ma go zabić, ale przy okazji trafia na trop pewnej zagadki, która – o ile się wyjaśni – na pewno zburzy istniejący porządek społeczny, całą równowagę. Ten ład, który bardzo precyzyjnie oddziela człowieka od stworzonych przezeń ras „mniej ludzkich”, ma szansę zostać trwale unicestwiony. Zaczyna się długa (prawie trzygodzinna) i mozolna podróż w stronę ostatecznego rozwiązania, które – jak łatwo się domyślać – tak naprawdę nie następuje, stwarza za to widzowi pole do interpretacji… Jednocześnie startuje i rozwija się kilka wątków, nie do końca pobocznych, ale równie ważnych pod kątem treściowej analizy. Tych uniwersalnych, najważniejszych pytań o kondycję człowieka, zadaje reżyser Denis Villeneuve co najmniej kilka…  Ale na plan pierwszy, obok kryminalno-sensacyjnej (niestety, nie najwyższych lotów dramaturgicznych) fabuły, wybija się – w całkowitym rozminięciu z treścią pierwszej części – wątek społeczny. W pewnej chwili staje się jasne, że tylko rewolucja uciśnionej klasy pracującej może zmienić ten okrutny świat, zdominowany przez wszelkie zło, uosabiane przez krwiożerczy, ksenofobiczny, faszystowski kapitalizm, a którego wrogą aurę tak mocno wszyscy w kinie odczuwamy, dzięki obrazom i muzyce… Skupienie na poziomie tej właśnie, nadzwyczaj współczesnej ideologii polityczno-społecznej, uznaję za najsłabszą stronę nowego filmu producenta Ridleya Scotta i sztabu jego ludzi. Mamy wyraźny manifest światopoglądowy. A choć dylematy z katalogu najwznioślejszych zagadnień człowieczeństwa z pewnością są tu poruszane, jest wyraźne zepchnięcie ich na plan dalszy.

Jest więc w nowym „Łowcy…” słaby scenariusz, rozwlekła historia (dłużyzn w opowieści nie przykrywają walory obrazowo-muzyczne, choć z pewnością takie miały zadanie) oraz… nijakie aktorstwo. Nie ma tu wybitnych kreacji, choć widać, że nie „pod” aktorów film ten został skrojony. Gdy, w oparciu o niemal teatralny tekst P.K Dicka, stworzono w pierwowzorze miejsce dla aktorskiej kulminacji (niezapomniany Rutger Hauer i jego „łzy w deszczu”) – tutaj braki dramaturgiczne niejako wymusiły zepchnięcie aktorstwa na dalszy plan. Następuje zakłócenie równowagi tworzyw, widowisko zabiera aktorom możliwość wykazania się swoim kunsztem. Dotyczy to wszystkich postaci tego filmu. I tworzy też powód, dla którego sequel „Blade Runnera” jednak nie dorównuje pierwowzorowi.

Choć, mówiąc uczciwie, jest to film w jednej kwestii nowatorski. Świetnie, wybitnie wręcz poprowadzony został wątek miłosny. Zarówno na poziomie tekstu jak i zabiegów czysto filmowych, wątek ów realizujących – do historii kina przejść powinna genialna scena erotyczna, z udziałem „zsynchronizowanych” postaci kobiecych…  Doskonale też w widowisku Villeneuva funkcjonuje przestrzeń efektów specjalnych: plan aktorski skleja się z rzeczywistością wirtualną tak niezauważalnie, że ani przez chwilę nie mamy poczucia braku wiarygodności kreowanego świata. Nie ulega jednak wątpliwości: monumentalny, przytłaczający swą formą nowy „Łowca androidów” nie jest dziełem na miarę genialnego przodka. Choć krzyczy do nas efektami, a czasem bolesną dosłownością cięcia chirurgicznego skalpela, nadzwyczaj często w tym filmie używanego.

O nowym Decapitated, czyli „Anticult” w natarciu!

Decapitated-Anticult

Ten album to „Blood Mantra 2”, lub – jak piszą niektórzy – „Blood Mantra Bardziej”. I nie ma się o co spierać, tylko należy przyjąć do wiadomości, że Decapitated do wymagającego, skomplikowanego techno/death metalu ze starych swoich czasów prawdopodobnie już nie wróci. Nie piszę: „na pewno”, ale jak znam Wacka, to raczej nie ma on w swej naturze czegoś, co nazywalibyśmy artystycznym oglądaniem się za siebie. Przeciwnie: Vogg jest nadzwyczaj progresywnym twórcą, niektórzy nazywają go nie tylko wirtuozem gitary, ale wręcz wizjonerem. A twarde fakty są jeszcze takie, że ostatni etap działalności jego kapeli, wyraźnie inaugurowany reaktywacją oraz albumem „Carnival is Forever” to jakby galopująca, hiperszybka ucieczka w przód. Nie tylko od tego, co w swej tragicznej treści zdarzyło się przed dekadą, ale i „do” czegoś nowego – w zakresie stylu, charakteru Decapitated, a nawet (odważę się powiedzieć) muzycznego gatunku, który zespół na użytek swych odbiorców stwarza, rozwija i pielęgnuje od „Blood Mantra”.

Jakiż to nowy gatunek, zapytacie… Czy wystarczy umiejętnie połączyć własne, death metalowe korzenie z wpływami thrashowymi, odrobiną nu metalu i groove, żeby zasłużyć na miano twórcy odrębnej gałęzi ostrej muzyki? Słuchając „Anticult” wiem na pewno, że Vogg potrafi niezwykle płynnie skleić pod palcami wszystko to, co gdzieś z zewnątrz napłynęło mu do głowy. Zawsze tworzył eklektycznie, ale teraz ów collage jest bardziej wyrazisty… Czasami słychać konkretne naleciałości. I te słynne „wpływy” opisują już recenzenci, słysząc teraz pomiędzy dźwiękami Decapitated najczęściej Panterę, Lamb Of God czy Hatebreed. Jeśli w ogóle mowa o stylistycznych podobieństwach, to osobiście doszukiwałbym się tu raczej wpływów Slayera, a najbardziej Sepultury… No, ale sam fakt, że każdy coś innego stamtąd wyciąga, już świadczy o artystycznym mistrzostwie Vogga. Wacek jest jednym z najlepszych kompozytorów metalowych na świecie. Ma nie tylko słuch i talent, wrodzonego czuja (groove) i przygotowanie akademickie na poziomie mistrzowskim. Dziś ma również wieloletnie doświadczenie, pozycję międzynarodowego autorytetu oraz bazę oddanych fanów. To wszystko sprawia, że muzyka Decapitated jest niepowtarzalna. A Wackowe riffy, których nie da się pomylić z niczym innym, budują wokół siebie odrębny, własny obszar – gdzieś pomiędzy granicami znanych i omawianych stylów muzycznych. Stawiam raz jeszcze tezę: dziś Decapitated tworzy odrębny gatunek metalu. Może jeszcze nie tak, jak Slayer, ale… już prawie.

Taki też – oryginalny, ale i w jakimś sensie „slejerowski” – jest album „Anticult”. Jego zwarta, diabelnie potężna konstrukcja w swych trzydziestu ośmiu minutach aż bije po oczach podobieństwem formy (miażdżącego pocisku) do arcy-genialnego „Reign In Blood”. Wystrzelić, trafić i zabić. Nie ma tam sekundy na odpoczynek czy chwilę refleksji. Jest najzwyklejsza pięściopiryna, cios w ryj. Gdyby okładka „Vulgar Display Of Power” była jeszcze raz do wykorzystania, należałoby wstawić ją właśnie tutaj, na nowy Decap. Skoro zaś pewne jest, że brzmieniowo czy stylistycznie „Anticult” jest wersją rozwojową „Mantry” – owo zabójcze tempo właśnie go od poprzedniczki odróżnia. Owszem, „Blood Mantra” była szybka i zwarta. I nawet też podobna formą do „trójki” Slayera. Ale miała w swej budowie wyraźną fazę zwolnienia – a raczej refleksji, jakby podsumowującej obserwowaną zagładę. Jako całość nowy album takim fragmentem nie dysponuje, ale też byłby on absolutnie zbędny. Trochę inna tu filozofia: zmiażdżyć i unicestwić, nie dawać możliwości kontemplacji dzieła zniszczenia. I to właśnie największa różnica między „Mantrą” a „Cultem”: klimat. Atmosfera poprzedniczki, bardzo sugestywna, duszna, wręcz gęsta od pyłu nad bitewnymi zgliszczami ustępuje na rzecz siły jednego, potężnego ciosu. A po nim nie ma się już nad czym zastanawiać.

Dwie sprawy, związane z zawartością płyty „Anticult” są dość powszechnie komentowane. Po pierwsze – gra perkusji, w opinii krytyków zbyt monotonna i prosta. Nieprawda: gary są wymyślone dokładnie tak, jak trzeba. Tam, gdzie nie ma miejsca na przejścia czy subtelne zagęszczenia, Vogg ich po prostu nie napisał. To i Michał zagrał tak, jak było w nutach. A zagrał świetnie. „Mieli” ten bęben nieziemsko, na najwyższych obrotach, aż nogi i łby rwą się do podskakiwania. Oj, będzie dobrze na koncertach! Po drugie: wokal Rasty. Że niby zbyt płaski, skrzeczący, bliski stylistyce Maxa Cavalery… Owszem, Rasta śpiewa inaczej niż na „Carnival…”, a prawie tak samo, jak na „Mantrze”.  Ale śpiewa po swojemu. Tak, jak do tej muzyki pasuje i jest potrzebne.

Nie chcę tu analizować po kolei utworów na „Anticult”. Wszystkie mają niewiarygodną moc i siłę zniszczenia, wynikają jeden z drugiego, następują po sobie jak rozdziały dobrze napisanej powieści. Która zresztą szybko się kończy, pozostawiając – czegóż innego się spodziewać – wrażenie oczywistego niedosytu. „Anticult” zapętliłem sobie w odtwarzaczu, jak kiedyś „Mantrę”. Po jakimś czasie tamtą płytę zacząłem jednak przewijać, puszczając kilka taktów „Blindness” omijałem także „Red Sun”, szukając bonusowej „Mothry”… Dziś nie robię tego z „Anticult”. Gdy nadciąga kapitalny „Never” czekam niecierpliwie, aż wybrzmi po nim finałowy „Amen” – i jadę od początku. Klimat „Blood Mantra”, od którego byłem w swoim czasie uzależniony, jest dla mnie – jeszcze – wartością, której na syntetycznym „Anticult” trochę brakuje. Ale wiem, że obie te płyty są dla słuchacza obowiązkiem.

O zamieszaniu z odmianą, czyli jak traktować własne nazwisko

Pan Jacek Saryusz-Wolski wzbudził ostatnio burzę nie tylko przez uwikłanie w sprawy polityczne, ale też dzięki komplikacjom, jakich przysporzyła zainteresowanym odmiana jego nazwiska.

Casus jest niby prosty: w polszczyźnie odmieniamy wszystko „co się rusza”, gdy tylko da się odmienić. Jednakże nazwiska dwuczłonowe męskie, gdy mają pierwszy człon pochodzący od herbu bądź przydomka rodowego, są wyjątkiem. Pierwszego członu wówczas nie odmieniamy (np. Janusza Korwin-Mikkego) – chyba, że nie ma się pewności co do prawdziwego pochodzenia tegoż… Wtedy trzeba sprawdzać.

Reguła jest twarda. Trudno jednak, by przeciętny Kowalski znał na pamięć zawartość Herbarza Rzeczpospolitej. Nie każdy, kto publikuje, ma ponadto czas na grzebanie w historycznych aktach: wówczas z pomocą przyjść może kontakt z samym właścicielem nazwiska. Jacek Saryusz-Wolski chciał rozwiać wątpliwości, prosząc uprzejmie na Twitterze, by pierwszego członu mu nie odmieniać, bo tak sobie akurat życzy.

Tu jednak wątpliwości dopiero się pojawiły… No, bo – jak to? Czy właściciel nazwiska o kontrowersyjnych zasadach odmiany może, ot tak sobie, zażądać lub poprosić o cokolwiek? Czy jego wola wystarcza, by iść w sprzeczność wobec polskich norm językowych? I czy – jeśli stosowanie odpowiedniej formy nie jest ani jasne, ani oczywiste – powoływanie się na wolę posiadacza nazwiska jest błędem odmieniającego?

Cała sprawa z kilku warstw się składa, zatem warto chyba pochylić się nad jej spokojnym rozłożeniem. Zacznijmy od samej gramatyki. Mamy tu coś w rodzaju stosowania się do znaków drogowych na skrzyżowaniu. W odpowiedniej kolejności: najpierw światła, potem znaki pionowe, a na końcu – znaki poziome. Tu jest identycznie: najpierw mamy regułę. Tę stanowi brak odmiany członów herbowych lub przydomków. Jeśli mamy wątpliwość, co do pochodzenia członu – wówczas wolno nam odmienić, w myśl zasady, że „nieherbowy” pierwszy składnik nazwisk męskich odmieniamy w każdym przypadku. To taki „znak pionowy”. Ale jeśli i tu mamy wątpliwość, powinniśmy działać w myśl woli, jaką wyraża właściciel nazwiska. „Znak poziomy”, ale przesądzający ostatecznie o zachowaniu odmieniającego.

Dla jasności – chodzi o konkretną osobę. Na przykład: pana Jacka Saryusz-Wolskiego, nie zaś wszystkie osoby, noszące nazwisko Saryusz-Wolski. Ale jeśli  pan Jacek życzy sobie, by pierwszy człon jego nazwiska nie był odmieniany, z całą pewnością ma prawo taką prośbę wobec świata wyrazić. Tak, jak właściciele firmy IKEA uprzejmie proszą Polaków, by w naszym języku nazwy ich nie odmieniać, choć zasady fleksji polskiej każą tę odmianę robić. A zatem: nie „idziemy do IKEI”, tylko „idziemy do IKEA na zakupy”, bo tak chce właściciel marki. I również ma pełne prawo taką prośbę kierować do świata. I – jak się zdaje – wówczas prośba ta określa językową normę, właściwą dla tylko tego, wyjątkowego przypadku. A każdy językoznawca powie, że język jest tworem żywym, normy zmieniają się, podlegając ewolucji – i nic nie stoi na przeszkodzie, by zacząć stosować coś, co dotąd normą nie było. Jak na przykład polską odmianę rzeczownika „radio”.

Jest pewne, że wola właściciela nazwiska nie może burzyć normy oczywistej. Jeśli nazywam się Mielczarek, nie mogę zażądać ni prosić, by mojego nazwiska nie odmieniano: dostaję zresztą szału, gdy dzwoni handlowiec z jakiejś telefonicznej firmy i pyta, czy rozmawia z panem Remigiuszem Mielczarek… Marny wtedy jego los. Ale gdy mój kolega nazywa się Fiećko, ma pełne prawo żądać, by jego nazwiska nie odmieniano! Tak zresztą jest w przypadku wymienionego kolegi. Co nie zmienia faktu, że kwestia decyzji prywatnych w sprawie odmiany nazwisk powinna być wiążąca jedynie wówczas, gdy (jak w przypadku męskich nazwisk dwuczłonowych) zachodzą jakiekolwiek wątpliwości w sprawie fleksji.

Są jednak i tacy, którzy kwestionują prawo właścicieli do decydowania o własnych nazwiskach – w sprawie odmiany, którą powinniśmy (lub nie) stosować wbrew regułom polszczyzny… Tych ludzi zrozumieć mi najtrudniej. Nazwisko jest naszym dobrem osobistym, mamy oczywiste prawo do jego ochrony. Jeśli więc zachodzą jakiekolwiek wątpliwości względem odmiany mojego nazwiska, z pewnością mogę złożyć na ręce świata prośbę, by odmieniano (lub nie) podług mojej woli. I chyba jasne jest, że stanowię wówczas normę.

No, chyba że w ogóle kwestionujemy ideę prawa własności. Jest to wtedy jednak problem ideowy, a nie gramatyczny. Problem, który nazywa się socjalizm – i niszczy naszą planetę od chwili, gdy się na niej pojawił.

 

 

O internetowym hejcie, czyli śmierć crowdfundingowi!

W sieci internetowej, dokładnie jak w życiu realnym, ludzie są różni. Dzielą się – w mojej ocenie – tylko na dwa sposoby. Są mądrzy i głupi oraz dobrzy lub źli. Każdy inny podział nie ma najmniejszego sensu, ale ten podstawowy, dubeltowy, z dokładnością niemal stuprocentową opisuje istotę świata.

Zjawisko internetowego hejtu istnieje od zawsze i tworzone jest, bez żadnych wątpliwości, przez ludzi złych lub głupich. Najczęściej ludzie źli są również głupi, choć oczywiście wielki strumień nienawiści płynie od osób inteligentnych, w pełni świadomie korzystających ze swej wredoty, perfidii i podłości. Kretyni najczęściej powtarzają bezmyślnie przeczytane w sieci opinie, nie mając nawet krzty rozumu do tego,  by samodzielnie wyrobić sobie jakieś zdanie.

Tak czy inaczej, hejt istnieje, wzbudzając zażenowanie i wstyd ludzi poczciwych. Dotyczy również muzyki, a formę niezwykle agresywnej niechęci przyjmuje w środowisku internetowych fanów metalu. Tam, obok grona sympatycznych, choć złośliwych prześmiewców, uaktywnia się w dyskusjach także grono wyjątkowo podłych bydlaków, obdarzających nienawiścią – czy to zespoły, czy po prostu innych uczestników muzycznego życia tej niszy. Ofiarą hejterów padł ostatnio zespół, w którym gram: Triagonal, walczący o środki na nagranie drugiej płyty w kampanii crowdfundingowej.

Wywiad w tej sprawie przeprowadził ze mną Przemek Popiołek – stary, metalowy fachowiec, od szeregu lat wydający Infernal Death, jeden z najbardziej znaczących (i lubianych) zinów undergroundowych. Przemek nie jest fanem crowdfundingu, ale na pewno nie jest też ani hejterem, ani chamem. Pozwolił mi wykorzystać tutaj rozmowę, która opublikowana będzie w papierowej wersji najbliższego numeru Infernal Death Magazine, szykowanego do wydania jeszcze tej jesieni. Dziękuję Przemasowi za jej udostępnienie i mam nadzieję, że jest ona wystarczająco dosadną odpowiedzią wszystkim internetowym hejterom.

TRIAGONAL- REMO MIELCZAREK

Remo Mielczarek to osoba swego czasu poważnie udzielająca się w światku muzycznym, bo i Sacriversum i Metal Hammer. Dziś jakby go mniej, choć walczy dzielnie ze swoim Triagonal. Za sprawą akcji zbierania funduszy na kolejny album zrobiło się jakby głośniej i właśnie dlatego zamieniliśmy z Remigiuszem parę słów. Jarkowi też dziękujemy. 

-Remo – jak idzie akcja zbierania funduszy na kolejną płytę? Potrzeba było 6000 netto…

– Idzie dość powoli, ale konsekwentnie. Na dziś, niespełna miesiąc do końca projektu, udało nam się zebrać ponad 30% potrzebnej kwoty. Chcę w tym momencie przekazać słowa ogromnego podziękowania wszystkim, którzy nam zaufali i dokonują tej specyficznej przedpłaty na nową płytę. Używam świadomie słowa „przedpłata”, ponieważ akcja nasza nie jest żadną formą żebractwa, jak sugerują niektórzy wrogowie crowdfundingu netowego, tylko sprzedażą nowej płyty przed jej nagraniem. Od ludzi, którzy dokonują wpłat, wymaga to zaufania: kupują w ciemno wierząc, że materiał będzie tego wart. Opierają się jedynie na wiedzy, uzyskanej podczas słuchania naszego pierwszego albumu, „Dichotomy of Mind”. Udzielają nam kredytu zaufania, więc jesteśmy im ogromnie wdzięczni. Jeśli projekt się uda – a wierzę, że tak – zrobimy wszystko, by tych szlachetnych ludzi nie rozczarować.

-W informacji o was przy okazji tego zbierania wspomniano, że poprzedni album wydany w nakładzie 500 nie sprzedał się cały, bo gdyby tak było, znalazła by się kasa na kolejne studio. Skoro więc sprzedajecie np. około 300 sztuk płyty i żadna wytwórnia nie jest zainteresowana…to może czas odwiesić zbroję na wieszak?

– Zespół Triagonal powstał, gdy trzech bardzo doświadczonych grajków zechciało na starość dać sobie jeszcze trochę frajdy. Pokombinować z muzyką, spotykać się na próbach i – jeśli dobrze pójdzie – zarejestrować efekt tych działań, raczej w formie pamiątki dla siebie niż w celach promocyjnych. Zaczęliśmy robić utwory nadspodziewanie szybko i materiał na album mieliśmy po kilku miesiącach prób. Uznaliśmy, że pozbieramy wszystkie oszczędności i spróbujemy nagrać sobie płytę. Dzięki pomocy wielu życzliwych znajomych udało się to zrobić w miarę tanio. I dlatego wydaliśmy „Dichotomy of Mind”, nasz debiut, który do dziś próbujemy sprzedawać sami. Powtarzam: zupełnie sami, bez wsparcia żadnej firmy, oferującej promocję i kanały dystrybucyjne. Kto nie wie, co znaczy samodzielna sprzedaż jakiegokolwiek, zupełnie anonimowego produktu – polecam spróbować! Fajna lekcja pokory i doświadczenia. Na pewno z pomocą wyspecjalizowanej firmy dotarlibyśmy z płytą do szerszego grona odbiorców… Czy byłoby więcej kupujących ? Tego nie wiem i nikt tego nie wie. Ale dostęp do produktu stałby się większy, gdyby płyta była sprzedawana w jakimkolwiek sklepie. Oferujemy ją wyłącznie przez internet i na koncertach. W takich warunkach sprzedaliśmy około dwustu płyt, co i tak uważam za spory sukces. I tu pojawia się Twoje pytanie – czy czas odwiesić zbroję na wieszak? Odpowiadam: myśmy nie po to zaczęli grać, żeby osiągać sukcesy sprzedażowe. To nie jest muzyka komercyjna i może dlatego żadna wytwórnia nie jest nami zainteresowana. A skoro nie udało się dotrzeć do dużej ilości odbiorców naszemu debiutowi, to trudno zbadać, czy tak naprawdę jest to produkt, budzący zainteresowanie fanów. Nie wiemy, czy ta muzyka jest dobra, bo zbyt mało osób ją oceniło. Odpowiadam dalej: jeśli projekt na wspieram.to się nie uda, wszystkie dotychczas wpłacone tam pieniądze wrócą do darczyńców. My natomiast zostaniemy bez grosza na nową sesję, ponieważ sami nie mamy już oszczędności. Normalnie żyjemy – musimy zabezpieczać byt własnych dzieci, spłacamy kredyty, płacimy czynsze, musimy mieć na jedzenie. A zatem, w przypadku niepowodzenia, po prostu zostaniemy w naszej piwnicy i będziemy dalej grać muzykę dla siebie, sprawiając sobie frajdę. A jeśli w przyszłości znajdzie się jakiś sponsor, albo wydawca, gotów zainwestować w naszą drugą sesję nagraniową – będziemy gotowi. Na pewno nie zaprzestaniemy grania tylko dlatego, że jakaś grupa gówniarzy w internecie źle nam życzy. Jesteśmy na to za starzy, zbyt mądrzy – i już nic nie musimy. Robimy swoje i robić to będziemy dalej.

-Parę dni temu zahuczało na FB o kapeli Hetman, która też taką zbiórkę robi, ale tam minimum wpłaty to 100 pln – no i zrobiła się gównoburza. Wiadro słusznych, wg mnie, pomyj wylano na zespół. Nie sądzisz, że takie niewypały zniechęcą ludzi do takich akcji?

– Nie chcę wypowiadać się na temat akcji grupy Hetman, bo to jest ich sprawa. Robią, co uważają za słuszne. Mierzi mnie natomiast i obrzydza wszelka nienawiść, która towarzyszy crowdfundingowi, ogłoszonemu przez ten i inne zespoły. Nie widzę po prostu powodu do nienawiści, bowiem takie akcje nie niosą z sobą nic złego, nie krzywdzą nikogo. Po co ten hejt??? Mamy wolny rynek, żyjemy w wolnym kraju. Na zachodzie Europy, w USA, takie akcje są zupełnie normalne! Nikt niczego nie hejtuje: jest tyle kapel, którymi nie interesują się wytwórnie, że crowdfunding jest zjawiskiem powszechnym. Tam jakoś każdy rozumie, że skoro muzycy nie mają kasy na opłacenie sesji nagraniowej, to podejmują – legalne i uczciwe – próby zdobycia pieniędzy. Podkreślam: to nie jest żadne żebractwo. To jest zwykła przedsprzedaż, bo za wpłatę oferent dostaje konkretne przedmioty. U nas, w projekcie Triagonal, jest identycznie: wpłacasz dychę, to Ci dziękujemy. Ale od dwudziestu złotych w górę (czyli od kwoty, na którą po obliczeniu kosztów wyceniliśmy egzemplarz naszej płyty) każdy coś dostaje. Egzemplarz debiutanckiej płyty, nagranie cyfrowe drugiej – i tak dalej. Im wyższa wpłata, tym więcej za nią masz w zamian. Układ jest do bólu uczciwy, wymaga tylko zaufania wpłacających, że nagrana płyta będzie muzycznie udana. Ale identyczne ryzyko ponosi ten, który idzie do sklepu z płytami i bierze z półki nowy krążek ulubionej kapeli. Oczywiście pod warunkiem, że nie poznał wcześniej zawartości albumu, na przykład w sieci. Jednak ryzyko, że kupisz płytę, która Ci się nie spodoba, istnieje zawsze. Teraz – czy podobne „niewypały”, jak z Hetmanem, nie zniechęcają ludzi??? Tu znowu powraca kwestia wolności wyboru. Jeśli nie chcesz wpłacać, nie wpłacaj, nikt Cię nie zmusza. Ale obrażania, hejtu, nienawiści wobec kapel, które decydują się na crowfunding nie zrozumiem nigdy. Jest to zwykłe chamstwo, prymitywny brak dobrych manier i szacunku dla innych. Tym bardziej obrzydliwy, że dotyka zespołów, starających się przecież zadowolić słuchaczy. Jak im to wychodzi – to już inna kwestia, ale każdy band jakichś fanów ma. I hejt wobec zespołu w pewien sposób obraża również tych fanów…  Krótko mówiąc: jak ktoś chce pomóc, to pomoże i ja mu będę wdzięczny. Chamstwu w internecie pokazuję środkowy palec.

Tak w ogóle powiem Ci, że średnio mi się one podobają – wiem, że są tacy, którzy zbierają na wszystko, co chcą i to z nawiązką, ale ja siebie nie wyobrażam w takim proszeniu, nie trąci Ci to trochę żebraniem o kasę? Stało się to taką małą plagą, na której łatwo się jest wyłożyć i zostać, podobnie jak HETMAN, obśmianym. Patrz –  ja np. nigdy nawet tej nazwy nie znałem, teraz będzie mi się kojarzyła tylko z tym proszeniem się o kasę. Nie wyszło kapeli NORTHERN PLAGUE, nie udało się Leszkowi Sianożęckiemu z Thrashing Madness, ok – Jarkowi Szubrychtowi tak, z Gazetą Magnetofonową, ale to chyba już inna liga…

– Inna liga? Aha, czyli wśród „żebraków” w necie są lepsi i gorsi? To znaczy, że niektórym wypada to robić, bo są „kultowi”, a innym nie? Świetnie… w tym momencie powinienem w zasadzie zakończyć dyskusję. Ale powiem tak: nie obchodzi mnie, jak się udają akcje crowdfundingowe moich kolegów, albowiem każdemu z nich życzę powodzenia. Po prostu wiem, co ich popchnęło do takich decyzji. Chcesz grać, nagrywać, nie masz pieniędzy – to masz prosty wybór. Albo znajdziesz pieniądze, albo grasz do ściany lub się rozwiązujesz. Hejterzy w sieci wcale nie muszą nam o tym przypominać, każdy z nas dobrze ocenia własną sytuację. Rzecz w tym, że dla każdego z „proszących” muzyka jest pasją życia – i nie wyobrażamy sobie sytuacji, że brak kasy pozbawi nas możliwości jej tworzenia. Toteż staramy się, w sposób uczciwy, o te pieniądze walczyć wszelkimi sposobami. Jednym się udaje, innym nie, jak ze wszystkim w życiu. Ale mam prośbę: odwalcie się od crowdfundingu, wszyscy wy chamy i hejterzy, którzy kurwa nie macie pojęcia, co znaczy walczyć każdego miesiąca o chleb dla dzieciaków, wykrwawiać się w każdy weekend, żeby spłacić ratę kredytu mieszkaniowego, odmawiać sobie żarcia, żeby starczyło na nowe struny… Odpierdolcie się od nas po prostu, róbcie swoje, słuchajcie swoich kapel, jarajcie się swoimi kultowymi i prawdziwymi hordami, które są zbyt dumne, żeby żebrać o pieniądze. Ale zrozumcie też, wreszcie, że świat nie jest czarno-biały. Na szczęście są na nim też ludzie porządni.

Jako, że w ten przemiłej konwersacji pojawił się Jarek Szubrycht postanowiłem i jego zapytać o to, co sądzi o idei crowdfundingu i czy czuje się w tym lepszy od innych- oto jego riposta, cięta jak goździk na imieniny Brajanka:

Jarek Szubrycht: Crowdfunding to jest narzędzie. Jak telefon komórkowy – można robić sobie nim zdjęcia genitaliów i wysyłać na losowo wybrane numery, ale można też używać go do pracy lub kontaktu z rodziną podczas długich wyjazdów. Można też komórki nie mieć, wciąż są tacy ludzie i zdaje się, że nie cierpią z tego powodu. Crowdfunding również ma tylko taki sens, jaki mu nadasz – jeśli zbierasz na rzecz, która ludziom nie jest potrzebna, jeśli twój pomysł jest zły, albo nie umiesz o nim dobrze opowiedzieć, to nie zbierzesz. Jeśli natomiast robisz coś, co ludzie uznają za fajne, przydatne, ciekawe, to pójdą za tobą. Nie ma lepszego uzasadnienia sensowności projektu od tego, że ktoś zupełnie obcy powierza ci swoje pieniądze z nadzieją, że się uda. I to naprawdę wspaniałe uczucie, kiedy okazuje się, że masz 100% – nie tylko i nawet nie przede wszystkim dlatego, że kasa się zgadza. Na szczęście korzystanie z crowdfundingu nie jest obowiązkowe – więc można w ten sposób pieniędzy nie zbierać, można też nie wspierać. Oczywiście, można też recenzować każdą kolejną akcję crowdfundingową, jeśli ktoś czuje taką potrzebę. Ja mam na przykład potrzebę recenzowania na Facebooku telewizji śniadaniowej i talent shows, więc mam dużo wyrozumiałości dla tych, którzy muszą podnosić lament zawsze, gdy na PolakPotrafi pojawi się jakiś metalowy/rockowy band. Ale ja nie wiem, na co zbiera i co oferuje zespół Hetman, bo mnie zespół Hetman nie interesuje – jeśli jednak znajdą się ludzie, którzy zechcą to od zespołu Hetman dobrowolnie kupić, to co mi do tego? Nie czuję się od nikogo lepszy, choć rzeczywiście kiedy zbieraliśmy na „Gazetę Magnetofonową” gównoburzy w internecie nie było, albo była w miejscach, do których nie zaglądam. Jeśli nie było, to może dlatego, że umiem się brzydko odgryźć, a może dlatego, że projekt po prostu się spodobał? Ale najpewniej dlatego, że jestem lubiany, szanowany i ładnie pachnę.

– Nie chodzi że w żebractwie są lepsi lub gorsi, tylko że innym się udaje z palcem w dupie , innym nie – Jarek ma kontakty w całej branży muzycznej – stąd określenie inna liga

– No dobra, ale to jest akurat normalna sytuacja. Zespół Tides From Nebula zbierał niedawno na rozbudowę własnego studia muzycznego. Tam się dopiero rozlał hejt! Obsrywano ich od stóp do głów, oblewano jadem i szkalowano jak net długi i szeroki. A oni zebrali kasę, rozbudowali pomieszczenia studyjne, a teraz właśnie rozpoczynają trasę koncertową po całej Europie. Czy coś zrobili komuś, kurwa, złego? Otóż nic. Ale nienawiść ludzka jest bezgraniczna. Wystarczy, że innym się coś udaje, od razu warto tych „innych” zmieszać z błotem. Ale te przypadki – Gazeta Magnetofonowa, Tides From Nebula – są akurat wyjątkowe. Gdyby projekty crowdfundingowe się nie powiodły, pewnie łatwiej byłoby pozyskać dla nich źródła finansowania. Zdecydowana większość projektów dotyczy jednak kapel biednych, które decydują się na rozpoczęcie akcji zbierania, bo naprawdę nie mają skąd tych pieniędzy wziąć.

– No, ok – trzeba po niewiele ponad 200o na osobę, a wiesz co pomyślałem – że może lepszym pomysłem było by przez kilka miesięcy wstecz odkładać po 200, 300 złociszy i by się uzbierało, bo widzisz sam, jaki jest efekt – więcej złego niż dobrego, absmak w ustach i niezdrowe emocje – warte to tego?

– Wiesz co? Pewnie ludzi nic nie obchodzi moje życie prywatne. Ale wywołujesz mnie do odpowiedzi, to Ci powiem. Na etacie w agencji konsultingowej zarabiam netto 3200 zł. Każdego miesiąca muszę zapłacić podwójne alimenty (1100 zł), ratę kredytu mieszkaniowego (1100 zł), czynsz (490 zł), opłatę za telefon, internet i TV (300 zł), prąd i gaz (ok. 150 zł). A także ratę ubezpieczenia emerytalnego, bo w ZUS nie wierzę – 350 zł. To daje w sumie kwotę 3500 zł. To jest więcej, niż zarabiam. Muszę jeszcze kupić jedzenie i paliwo do auta. Powiedz mi, kurwa, z czego ja mam odłożyć 200 zł miesięcznie na płytę??? Żyję tylko dzięki karcie debetowej i fuchom, które jakoś szczęśliwie udaje mi się wyłapywać weekendami, o ile nie spotykam się wtedy z dziećmi… Nie jestem upoważniony, żeby relacjonować tu życie prywatne kolegów z zespołu, ale przyjmij do wiadomości, że sytuacja każdego z nas jest podobna. Nie mamy kasy na dodatkowe wydatki – i już. Ale hejterzy tego nie wiedzą. Łatwo jest wylewać wiadra gówna na głowy ludzi, o których nic się nie wie. Jeszcze jedno: pisałeś gdzieś w necie, że jakbyś nie miał kasy, to byś nie wydawał Infernala. To teraz powiedz szczerze: chciałbyś tego? Poświęciłbyś – ot, tak sobie – te wszystkie lata, kiedy wydawałeś zina, jeździłeś na koncerty, robiłeś wywiady i recki? Rzuciłbyś to bez żalu, pod przymusem finansowym, bo Ci zabrakło gotówki? Sorry, ale jeśli powiesz, że tak – to Ci po prostu nie uwierzę. Nie da się z tego wyjść zupełnie bez szwanku.

Ja wychodzę z założenia- nie stać mnie, nie robię/jadę/kupuję. W życiu bym nie zrobił zrzutki na kolejny numer jeśli nie miał bym na niego pieniędzy- pies jebał te wszystkie lata- liczy się tu i teraz- już prędzej ukradł bym lub zbierał złom. Miłego dnia wam życzę wszystkim. 

 

 

O Szpaku na Eurowizji, czyli (nie)święte oburzenie

Zawrzało w internetach, bo nasz Michał Szpak na Eurowizji otarł się o sukces! Był trzeci w głosowaniu telewidzów i gdyby nie zupełny brak zainteresowania tzw. fachowych gremiów jurorskich we wszystkich krajach (nie tylko) europejskich, to może byśmy wygrali. Ach, ci wredni jurorzy… ciągle nas pomijają w swoich ocenach, a przecież nie tylko vox populi ma decydować o kolejności utworów na mecie! Nawet Artur Orzech przyznał, że jurorzy od lat są stronniczy i gdyby nie oni, to już dawno prestiżowy konkurs Eurowizji odbywałby się w Polsce. A tak znów z goryczą przekonujemy się, że jesteśmy kontynentalnym zaściankiem, wychodkiem Europy. A na pocieszenie zostaje nam tylko satysfakcja, gdy piosenka Michała Szpaka z przedostatniej, wstydliwej pozycji, wspina się w górę o trzy czwarte stawki, z pomocą naszej niezawodnej Polonii.

Zacznijmy od tego, że piosenka Michała Szpaka – podobnie jak zdecydowanej większości artystów, występujących w tegorocznym finale, jest muzycznym koszmarem. Banalne, oklepane schematy, nudna, mdła i przesadnie pompatyczna melodia, kwadratowa kompozycja, nieudany aranż. Po tej piosence nie zostaje w głowie nic, może poza czerwonym kolorem marynarki wykonawcy, co w gruncie rzeczy potwierdziła rezolutna, szwedzka prowadząca… Szpak rzeczywiście zaśpiewał czysto – i to wszystko. Jego barwa głosu, metaliczna i jakby nieoszlifowana, ma się zupełnie nijak do charakteru przygotowanej piosenki. Zachowanie artysty na scenie, jakby sprzeczne z charakterem i wymową utworu, tylko podkreślało zupełnie chybiony mariaż osobowości twórczej Szpaka i piosenki, dla zupełnie innego temperamentu estradowego wymyślonej. Słabizna, co w połączeniu z od lat pielęgnowanym image scenicznym Michała Szpaka od razu tworzy sugestię, jakoby specjaliści od krajowego szołbizu przygotowali na Eurowizję produkt „pod Conchitę”, licząc na łaskawość poprawnej obyczajowo i politycznie Europy.

Nie chcę tu już narzekać, że w Polsce są dziesiątki zdolniejszych wokalistów, śpiewających znacznie ładniejsze piosenki. Identyczny marazm wyświetlały nam telewizory przez cały wczorajszy wieczór z Eurowizją: jakością artystyczną utworów broniły się trzy, może cztery kandydatury. Na pewno Gruzja, z wyluzowanym, rock-elektro gitarowym zespolikiem. Armenia, do zgrabnej i ładnej pani dołączająca w tym roku niebrzydką piosenkę z folkowym zaśpiewem. Dało się też posłuchać bez żenady bułgarskiej blondyneczki, bardzo sprawnej na estradzie – oraz kapeli z Cypru, w interesujący, eklektyczny sposób mieszającej w swym utworze różne wpływy, jak to na Cyprze. Reszta – wypad, kompletne nieporozumienie. Żenada, czasami tylko broniąca się (jak w przypadku Rosji) grubą kasą, wydaną na produkcję krótkiego klipu alive – oraz, jak w przypadku Ukrainy, mocno patriotyczną i martyrologiczną treścią utworu, który miał zapewne swą powagą odstawać od ogólnej miałkości oferty Eurowizji.

I tak się złożyło, że między Rosją a Ukrainą do ostatniej chwili rozstrzygał się bój o końcowe zwycięstwo. Niczym wśród kopalń Donbasu… Ach, byłbym zapomniał: jeszcze Australia, przecież od zawsze znajdująca się w Europie. Oczywiście, mimo silnej koalicji państw, które jak zwykle podlizywały się Rosji (Białoruś od zawsze, Grecja i Cypr z powodów ściśle turystycznych) zwyciężyła słuszna sprawa. Dzielni Bałtowie wsparli bez strachu Ukrainę, dołączając tym samym do grona państw cywilizowanych. No i Polska, w rzeczy samej… Wielki awans głosami Polonii! Ale dla nas, rodaków, masowe głosowanie polonusów to – spójrzmy sami – tak naprawdę powód do rozpaczliwej, tragicznej konstatacji. Siła naszych zagranicznych głosów była ogromna, a to znaczy, że jesteśmy narodem o największej w Europie skali emigracji. Że nie mieszkamy we własnym kraju, że wciąż opłaca nam się z niego zwiewać.

Jest banalnym do bólu stwierdzenie, że Eurowizja tak naprawdę nie ma nic wspólnego z muzyką. Jest oszustwem, ustawką, imprezą polityczną, manifestacją poglądów dominującej ideowo racji w Europie, za pieniądze wszystkich jej obywateli. Czemu to jest robione, zapytamy. Ano temu, że Eurowizję ogląda jednorazowo dwieście milionów ludzi. Opłaca się dla takiej widowni wpompować miliony „jurków” w propagandowe show, o którym przez wiele dni później dyskutować się będzie w salonach (i zaściankach) całego kontynentu. I w bratniej Australii też, a jakże. W tej sytuacji nie dziwi  nawet fakt, że przy okazji wypromować postanowił się Mr. Justin Timberlake, który zaprezentował szerokiej widowni utwór, swą miałkością nie różniący się w żaden sposób od wykonywanych w konkursie produktów piosenkopodobnych…

Muzyka to nie sport: nie da się stoperem i matematyką wykazać, kto jest lepszy na mecie. I dlatego brzydzą mnie wszystkie „konkursy muzyczne”, nawet ten najszlachetniejszy, Chopinowski. Dlatego brzydzi mnie Eurowizja, wykorzystująca antyczną kategorię „agon” (opisującą perypetie, toczące się dzięki konfliktom i rywalizacji między bohaterami) do celów polityczno-ideowych, nie zaś artystycznych. I brzydzi mnie ferment społeczny, jakie to zjawisko wywołuje wśród europejskiej „ludożerki”, tradycyjnie łykającej wszystko, co tylko podsuną jej w telewizji kontynentalni eksperci od socjotechniki. A muzyka? Jest zupełnie gdzie indziej.

O bladym strachu, czyli jak ZUS po nowemu umowy interpretuje…

Wiem o jednej. Ale słyszałem, że co najmniej kilka firm, zajmujących się w Łodzi organizacją rozmaitych imprez stanęło przed groźbą drakońskich kar finansowych. Powód? Łódzki ZUS wziął się za papiery: konkretnie za umowy o dzieło, podpisywane między organizującymi estradowe imprezy firmami a ludźmi, uprawiającymi wolne zawody. Muzycy, artyści kabaretu bądź sztuki cyrkowej, konferansjerzy… mnóstwo jest tak zwanych wolnych specjalności, które – żyjąc z własnych prezentacji – legalnie wykonują zamówienia na rzecz agencji eventowych, podpisując jednorazowe umowy. Najczęściej o dzieło, bo jako wolne od dodatkowych składek są tańsze dla zleceniodawcy. I o to właśnie chodzi: ZUS chce położyć łapę na tych kontraktach. Widocznie urzędnicy systemu uznali, że zbyt dużo kasy przecieka im przez palce zamiast wypełniać wiecznie pusty wór ZUS-owskich potrzeb. Rozpoczęły się kontrole, w których skwapliwie wyciąga się z dokumentacji te umowy o dzieło, które mogły zostać podpisane bez należytego uzasadnienia.

Od tego bowiem roku ZUS (organizując wcześniej cykl fachowych szkoleń dla swoich inspektorów) przyjął znaczne obostrzenia w uznawaniu, co dziełem jest, a co być nie może. Oczywiście to kontroler ma stwierdzić, czy w danym wypadku umowa o dzieło została zawarta poprawnie, zgodnie z obowiązującymi przepisami. W innym przypadku powinna być umową – zlecenie, z obowiązującą składką na ZUS… Inspektorzy zostali podczas szkoleń solidnie pouczeni, jak kwestionować zasadność umów o dzieło. Już nie wszystko, co dotąd dziełem było, może nim pozostać. Przykładowo – poprowadzenie konferansjerki na imprezie nie jest już żadnym dziełem autorskim. No, bo niby jakie tu dzieło zostało wykonane? Zaśpiewanie piosenki, do której pieśniarz nie ma praw autorskich (czyli każdej, skomponowanej przez innego artystę) też, w rozumieniu nowej interpretacji, dziełem nie jest. Mnożą się przykłady, firmy piszą wyjaśnienia pokontrolne, grożą im naprawdę surowe mandaty. Na właścicieli padł blady strach: gdy kwestionowana jest jedna umowa, z Bogiem sprawa. Ale jeśli kontrola dotyczy całego 2015 roku, a mandaty za nieprawidłowe umowy mogą sięgać kilkudziesięciu tysięcy złotych, żarty się kończą. Takie kary mogą już zagrozić egzystencji mniejszych firm. Powiało grozą,  bo w Łodzi i jej pobliżu ostry proces kontrolny jest właśnie w toku.

O co naprawdę chodzi? Otóż ZUS chce zdobyć jak największą kontrolę nad wolnym rynkiem usług artystycznych, zmusić strony do podpisywania jednorazowych umów-zlecenie, przez co oczywiście pobierać haracz (w postaci obowiązkowej składki ubezpieczeniowej) od każdej takiej umowy. Nie od dziś wiemy, że ZUS jest bankrutem. Podejmowane intensywnie kontrole – jestem przekonany, że problem nie dotyczy wyłącznie łódzkiej ziemi  – z daleka wyglądają na rozpaczliwą próbę kolejnego, masowego wyłudzenia pieniędzy, by bankrut mógł jakoś wywiązywać się ze swych ustawowych zobowiązań społecznych. Oczywiście najzupełniej legalnie, w majestacie prawa i jego nowej interpretacji. Oraz, rzecz jasna „w obronie interesu pokrzywdzonych umowami śmieciowymi artystów”. Bo przecież pobierane od umów-zleceń składki przeznaczone są dla nich, tych biednych, krzywdzonych przez wrednych kapitalistów ludzi sztuki, nierzadko z ledwością wiążących koniec z końcem, pozbawionych możliwości regularnego gromadzenia składek emerytalnych i zdrowotnych w ZUS-ie.

Nie ma większego draństwa niż dokonywanie jawnej kradzieży i wmawianie poszkodowanemu, że dzieje się to dla jego dobra. A tak właśnie zachowuje się ZUS – i cały stojący za nim aparat polityczno-państwowy, szukający w kieszeni obywateli, który to już raz, pieniędzy na swój kompletnie niewydolny system obowiązkowych ubezpieczeń społecznych. Wmawianie artystom, że dzięki składkom z podpisywanych doraźnie umów-zleceń są oni w stanie odłożyć w ZUS-ie na godziwą emeryturę jest tak bezczelnym kłamstwem, że aż zatyka… Wszyscy wiemy, jakie emerytury dziś wyliczane są w symulacjach dla odkładających składki regularnych „etatowców”. Są to głodowe kwoty – co dopiero mają powiedzieć ci, których składki opłacane są nieregularnie, właśnie od zleceń? To pierwsza sprawa, druga – pieniądze z tychże zleceń nie trafiają na żadne indywidualne konta tych ludzi w ZUS-ie, bo takich po prostu nie mamy. Kasa wpada do wielkiego wora bez dna i przepada, wydawana na bieżące funkcjonowanie instytucji o nazwie ZUS. Żaden artysta czy inny „wolny zawód” nie będzie miał w przyszłości, z odkładanych od zleceń składek, żadnej godziwej korzyści. Następna, równie ważna sprawa: zlecenie każe zleceniodawcy płacić składkę, a dla tych firm są to bardzo często poważne, dodatkowe obciążenia finansowe. „Eventowcy” na skutek obecnej, urzędniczej polityki będą więc organizować mniej imprez lub zaczną się zwijać, prowokując bezrobocie po obu stronach rynku. Bo wykonawców też zrobi się mniej, gdy popytu na nich zacznie brakować… Kto straci? Wszyscy. Kto zyska? ZUS, wyłącznie. I doraźnie, bo za rok poważnie odchudzona branża będzie podpisywać również mniej umów zleceń, tych oskładkowanych. I źródełko wyschnie. Nie wątpimy, że urzędnicy znajdą sobie wówczas inną ofiarę do wyssania – tylko co zrobić z ludźmi, w branży eventowej pozbawionymi możliwości zarabiania na życie? Tym już ZUS się nie interesuje.

Firmy eventowe, przynajmniej w znanej mi łódzkiej sytuacji, muszą teraz rozważyć dwie drogi. Przyjąć nakładane mandaty (czyli zgodzić się na urzędniczą interpretację tego, co jest, a co nie jest dziełem) – albo je odrzucić, wchodząc z ZUS-em na drogę sądowej walki. Przy obecnych kwotach, jakie w procesach gospodarczych pobierają adwokaci – oraz przy opieszałości sądów, rozpatrujących sprawy w ciągach kilkuletnich, raczej żadnej z tych firm nie będzie stać na takie działanie. Będą się zapewne starali wybronić przed nie uznaniem w ZUS-ie umów o dzieło, albo od razu zapłacą. Tak czy inaczej, łatwo nie będzie. Mam ogromną nadzieję, że rynek prywatnie świadczonych usług eventowych nie zostanie przez to zarżnięty. I że wreszcie w naszym umęczonym, uciskanym narodzie nastąpi nagłe przebudzenie świadomości – w jakim systemie tak naprawdę żyjemy. Bo jest to system, w sensie gospodarczym, wciąż głęboko komunistyczny. I wcale nie został jeszcze obalony.

O Triagonal, czyli jak na starość muzyczną formę zachować

Zdarza się, że fani sprzed lat pytają mnie o powrót Sacriversum. To miłe, bo znaczy, że o starej załodze jeszcze ludzie nie zapomnieli. Tymczasem reaktywacja „Smarków”, orkiestry licznej składem i zawiłej, gdy chodzi o personalne losy grajków, nie jest prostym zadaniem. Emigracja, praca, rodziny, dzieciaki… Wreszcie, co tu ukrywać, mijające lata – to wszystko sprawia, że zebranie pełnego składu kapeli choćby na jedną próbę jest jak dotąd niewykonalne. A co tu mówić o przypomnieniu sobie utworów, ponownym zgraniu się, wyrobieniu odpowiedniej formy koncertowej, pracy nad nowym repertuarem… Pomysł na dziś wydaje się karkołomny, choć MacKozer niezmiennie powtarza: póki Remo żyje, Sacriversum istnieje. Bardzo to przyjemne, choć przecież Krystian sam pokaźną cegłę do losów zespołu dołożył!

Traf chciał, że niemal idealnie w dziesiątą rocznicę wydania DVD „Saevitia Draconis”, które w praktyce zakończyło działalność Sacriversum, mnie samemu udało się wkroczyć na ścieżkę nowej, muzycznej przygody. Złożyło się na to kilka realnych przyczyn. Rozalka trochę dorosła i nie wymaga już dziś aż tak bezpośredniej opieki. Tata mógł więc, po czterech latach przerwy, wyciągnąć spod łóżka zakurzony futerał i przypomnieć sobie, jak trzyma się w rękach gitarę. Zmiana pracy – wpłynięcie na spokojniejsze wody – to też zwyczajowy powód lekkiego powiększenia swobody poza gorsetem regulaminowych ośmiu godzin. Od muzyki nie da się dożywotnio odstąpić, a życie rockowego grajka nie znosi próżni. Remo, gdy tylko nadarzyła się okazja, zaczął rozglądać się za powrotem do sali prób. Pojawiło się pytanie, z kim i co grać „od zera”.

Wtedy właśnie odezwał się do mnie Jacek Sikora. Człowiek w łódzkim środowisku rockowców dobrze znany. Grał na gitarze w jednej z pierwszych, wręcz legendarnych tu kapel – Charon, pod koniec lat 80-tych startującej w eliminacjach „Metalmanii”, grającej na owe czasy muzykę rewolucyjną, gatunkowo i technicznie. Był właścicielem pierwszego w Łodzi sklepu z płytami CD, gdzie wcześniej, na kasetach jeszcze, kupowało się z wypiekami na twarzy debiutanckie wydania demówek Vadera czy Armagedon… Okazało się, a był to kwiecień 2015, że Jacek nie odłożył gitary na półkę, przez lata rozwijał swe umiejętności i zbierał pomysły – być może po to, by kiedyś dopracować je w zespole. Zaproponował mi współpracę twierdząc, że ma też perkusistę, który gwarantuje odpowiedni poziom artystyczny tworzonego projektu.

Między mną a Jackiem istnieje pewna różnica gustów muzycznych. On jest bardzo osłuchany, to audiofil, posiadający w domu tysiące płyt, dziś ponadto niezbyt często zainteresowany dźwiękami metalowymi. Zapytajcie Go natomiast o sprawy jazzowe czy folkowe, na pewno będzie miał o czym podyskutować… Przypuszczał, że choć Jego wytrawny gust muzyczny musi jakoś zetknąć się z moim, znacznie „słodszym” i pikantnym, możemy pokusić się wspólnie o wytworzenie nowej, muzycznej wartości.

Perkusistą z „papierami” okazał się Wojciech Konicki. Profesor, weteran, legenda łódzkiej sceny. Dziś sam mówi, że nie pamięta wszystkich składów, z którymi występował. W 64-tym roku życia ma za sobą bagaż grania w każdym z możliwych stylów, nie jest wszakże pałkerem metalowym. I to było kolejne wyzwanie, z którym musieliśmy się wspólnie zmierzyć. Powiem szczerze, wątpiłem, czy proponowane przez Jacka riffy można w sekcji rytmicznej uzupełnić bez stosowania choćby techniki gry na dwie stopy… Na szczęście obawy okazały się płonne: Wojtek gra gęsto, aktywnie, a przy tym minimalistycznie, jakby nie wyciągając bębna zbyt mocno na plan pierwszy. Doświadczeniem i świadomością gry całkowicie nadrabia ewentualne braki, jakie w tym gatunku mogłyby pojawić się na skutek nie używania technik metalowych. Mnie w każdym razie niczego w bębnie nie brakuje.

Z tych trzech, bardzo różnych źródeł powstał Triagonal. Czyli geometryczna forma, której sensem jest właśnie połączenie trzech różnych płaszczyzn. Praca idzie szybko, bo Jacek przynosi pomysły, które wspólnie aranżujemy. Często są to już gotowe ciągi riffów, ich ułożenie w całość utworu jest już zadaniem całego tercetu. Nastawiamy się na proste kompozycje – w prostocie siła! Jak często bywa, wokale i teksty powstają na końcu. Piszę te głosy trochę jak malarz-impresjonista, opierając się na skojarzeniach, związanych z doświadczeniami przeszłości. Teksty dojrzałego kolesia, który niejedno już przeżył, ale nie chce o tym mówić wprost: to często sprawy zbyt intymne. Zatem odbiorca dostaje metafory, hasłowy ciąg skojarzeń. Może na tej podstawie wykreować własny obraz rzeczywistości lub przywołać własne wspomnienia.

Przez kilka miesięcy Triagonal pracował dość intensywnie, a po wakacjach mieliśmy gotowy repertuar na  płytę. I tu pojawił się problem: jak nagrać dziewięć kompozycji, dysponując niewielkim budżetem, bez żadnego wsparcia wytwórni fonograficznej? Z pomocą jak zwykle pośpieszyli koledzy. Nagrania odbyliśmy w łódzkim Robak Studio, dzięki przychylności Zbyszka Piotrowskiego i Roberta „Małego” Hajduka (tak, tak – to perkusista znany z Proletaryat). Ceny okazały się „do zniesienia”, choć przyznać trzeba, że wykonawczo spięliśmy się wręcz do granic możliwości. Album nagraliśmy „na setkę”, w ciągu czterech dni. W życiu bym się nie spodziewał, że kiedyś uda mi się poradzić z takim wyzwaniem – choć o dyspozycję kolegów byłem akurat spokojny… Miksami i masteringiem zajął się już Mały, co sprawiło, że dnia 9.01.2016 roku odebraliśmy z jego rąk płytę-matkę. Wcześniej otrzymaliśmy w prezencie logo zespołu, które przygotował dla nas fantastyczny Daniel Dostal! Album czeka więc na oficjalną premierę, a w międzyczasie wrzuciłem do sieci trzy kawałki, które traktujemy jako „single promocyjne”. Jeszcze nie wiemy, czy płytę wydamy sami w małym nakładzie, czy też od razu powiesimy ją gdzieś bezpłatnie w przestrzeni internetowej.

Najciekawsza rzecz – co właściwie gramy? Po pierwszych, sondujących opinie ludności testach, spotykamy się z rozmaitymi uwagami. Wątpliwości budzi pomysł złączenia brutalnych, wokalowych growli z muzyką nie do końca metalową. Tak, to na pewno nie każdemu się spodoba. Mieszanie różnych energii zawsze jest ryzykowne. Do tej muzy bardziej pasowałyby pewnie zaśpiewy w stylu Lemmy’ego, świeć Panie nad Jego duszą. Ja potrafię to zrobić. Rzecz w tym, że czułbym się z takim mimetyzmem niezbyt dobrze. Świętości powinny być nienaruszalne, aczkolwiek… zobaczymy. Tymczasem jest jak jest – i tak będzie. Poczekamy na opinie po wydaniu płyty, na wiosnę chcielibyśmy też zdążyć z pierwszymi koncertami. Serdecznie Was na nie zapraszam już dzisiaj!

O długiej przerwie, czyli rok, który szybko minął…

Ależ to zleciało… Rok przerwy na blogu to jakby wieczność. W wielu wypadkach nawet nie ma po co wracać. Gdy patrzę z nostalgią na datę swego ostatniego wpisu – 18 lutego 2015 – zastanawiam się, czy ta moja „rzeźnicka” felietonistyka (jak połamany angielski, „butchered english”) może jeszcze kogokolwiek zainteresować.

To także inny symbol: wyjątkowo pracowitego roku. Zmiany w życiu zawodowym, dorastanie dzieci, powrót do grania w zespole… Nie każdy, mając tak pokaźny worek obowiązków na karku chciałby wracać do specyficznej sali treningowej języka publicysty, jaką zawsze jest platforma blogowa. Na pisanie i szlifowanie warsztatu trzeba mieć czas, bowiem żaden trening nie toleruje pobieżności. A jak już się pisze, to trzeba mieć o czym. Oby nas słuchano, rozumiano – i oby ich to zaciekawiło! Tak właśnie brzmi główne motto dziennikarskiej profesji.

Rzecz w tym, że dziennikarzem być przestałem. Przynajmniej w sensie praktycznym, bo w tym zawodzie – jak w harcerstwie – zostaje się podobno przez całe życie. Chciałbym kiedyś wrócić, bo tęsknię do reporterskiej gonitwy za newsem. Brakuje mi tego specyficznego napięcia, gdy człowiek bezwzględnie musi zdążyć z robotą na konkretną godzinę, bo w telewizji (lub stacji radiowej) żadnych opóźnień tolerować nie można. Nie narzekam na dzisiejszą funkcję. Rzecznik prasowy też powinien być punktualny, rzetelny, dobrze poinformowany. Ale jeśli kiedyś zawodowy los podrzuci mi jeszcze szansę na powrót do korzeni, obiecuję sobie, że przynajmniej rozważę tę ofertę.

Czy zatem faktycznie jest o czym pisać na przednówku nowego roku? 2016 – moi koledzy metalowcy śmieją się, że będzie to diabelski rok: 666+666+666+6+6+6… Liczba bestii. Nie wierzycie? Sprawdźcie z kalkulatorem, wychodzi dokładnie tyle, ile trzeba. Pytanie brzmi, czy ta demoniczna numerologia istotnie stwarza nam pretekst do radosnego chichotu. Moim zdaniem, zapowiedzi o apokaliptycznych czasach, w jakie być może (z pewnym poślizgiem) własnie wkraczamy, mogą się zupełnie realnie sprawdzić. A to do radości już raczej nie skłania – zwłaszcza, gdy choć pobieżnie przejrzymy ubiegłoroczne, niepokojące sygnały…

W skali globalnej oczywiście przeraża nas terroryzm i jego ekspansja. Czy świat zrobił cokolwiek, by skutecznie zapobiegać wzrastającemu zagrożeniu? Po konkretnych zamachach, z łatwą do podsumowania liczbą ofiar? Otóż dokładnie nic: w żadnym z państw nowoczesnej Europy, ani na żadnym innym kontynencie nie wprowadzono nawet jednej zmiany prawnej, która skutecznie powstrzymałaby napływ uchodźców z krajów, gdzie terroryzm islamski się rodzi. A to znaczy, że z każdą kolejną falą emigracji może wpłynąć do państw tzw. wolnego świata dowolna liczba osób, zainteresowanych wymordowaniem kolejnych innowierców w obronie imienia Wszechmocnego Allaha. Także i w Polsce nie jesteśmy chronieni dokładnie w żaden sposób – i jeśli wojujący muzułmanie zechcą nagle wziąć sobie nasz kraj na cel, będą tu ginąć niewinni ludzie. Strzeżmy się! Nie zapominajmy o codziennych środkach ostrożności.

W skali krajowej wstrząsa nami kolejna odsłona wojny polsko-polskiej. I znów sobie, choć jest coraz gorzej, potrafimy osłodzić życie dowcipem: oto nowe pokolenie AK walczy z następnym pokoleniem SB… Coś w tym jest. Ale nie zmienia generalnej konstatacji, że przez lata wewnętrzny konflikt, miast łagodnieć, burzliwie się rozwinął – i wypłynął przy kolejnych wyborach, wpędzając rodaków w abstrakcyjne, dwubiegunowe pandemonium absurdu. Kiedyś też tak było. W roku 89 polski świat dzielił się na „komuchów” i „solidaruchów”, lecz wtedy stawka rywalizacji miała o wiele większy ciężar: wolność i dobrobyt nas samych oraz tych, co po nas nastaną. Od trzydziestu prawie lat, choć „wybraliśmy wolność” nie możemy jakoś doczekać się dobrobytu. Niecierpliwi wybierają symboliczny zmywak w Londynie, a nad Wisłą – póki co – zamożność zarezerwowana jest dla krewnych i znajomych aktualnie rządzącego królika. Ja wiem, że kraj zrobił postęp i jest „znacznie lepiej niż za komuny”, wystarczy się rozejrzeć. Ale przeciętny Kowalski jakoś od tego postępu bogatszy się nie robi. A rozglądając się dookoła w którymkolwiek z bogatych krajów zachodnich, wciąż dostrzegamy, że ichniejszego najbiedniejszego Smitha czy Schmidta stać na znacznie więcej, niż u nas. Zwłaszcza na emeryturze. Pytanie – komu na tym zależy? – zostaje bez konkretnej odpowiedzi, bo takiej w telewizji (wszystko jedno czyjej) nie usłyszymy.

W skali lokalnej, czyli w mej słodkiej Łodzi, wszyscy z radością konsumują owoce dwuletnich remontów drogowych. Nie wszystkie, bo smutna wieść o kolejnych opóźnieniach w oddaniu ludziom nowego centrum miasta z wybudowanym od podstaw dworcem PKP nieco zaciemniła różowy obraz, malowany przez służby miejscowej propagandy sukcesu. Nie wdając się w dyskusje o sensie potężnej finansowo inwestycji nowej trasy W-Z, pogadałem ze starym taksówkarzem. Takim, co to od wielu lat przemierza autem łódzkie ulice. Powiedział: „Przed remontem jeździło się szybciej, sprawdziłem i porównałem”. To w zasadzie wystarcza za całe podsumowanie. Choć w Łodzi nie brakuje optymistycznych opinii, że otwarcie wschodniej obwodnicy miasta w postaci brakującego skrawka autostrady A 1, odciąży centrum z ruchu tranzytowego.

Nie wiem, czy nadchodzący rok przyniesie nam radykalnie korzystne zmiany. Jak to mówią: gdy w Sylwestra zwichnąłeś rękę, będzie Cię tak samo bolała w przyszłym roku… Łódzcy kibice piłkarscy mogą sobie gremialnie strzelić w łeb z rozpaczy, bez względu na końcówkę szalika. Ale przecież polskie reprezentacje narodowe w różnych grach radzą sobie wyśmienicie! A stadiony w Łodzi mają być wkrótce porządne. Kapele rockowe narzekają na totalny spadek zainteresowania ich muzyką. Ale przecież jest internet, w którym każdy może się promować na dowolną skalę… Nawiasem, zachęcam Was do zapoznania się z twórczością mojej nowej kapeli, TRIAGONAL. Dosłownie na dniach będziemy mieli gotowe pierwsze nagrania, które udostępnimy w sieci, na nowo tworzonym profilu FB.

I tak dalej, i dokoła… Niby nie jest źle, ale w sumie nie jest wcale dobrze. Taką mamy teraz na świecie „republikę bananową”, której lekko zakurzona odmiana panuje i w Polsce. W sensie takim, że jesteśmy wciąż zapóźnieni wobec normalnych krajów o jakieś 30 lat. Szukając pozytywów, są kraje jeszcze bardziej zacofane i „wiochmeńskie”. Choć akurat mnie wcale ten fakt nie pociesza. Życzę natomiast nam wszystkim, byśmy ten 2016 rok spędzili we względnym bezpieczeństwie, niezłym zdrowiu i choćby w elementarnej zamożności. Niech się spełni – a w następnych latach będzie lepiej.

O „Idzie” nagradzanej, czyli prawo leminga

„Ida” – film, z którego nagle cała Łódź zrobiła się dumna, zbiera nagrody wszelkich festiwali… Jest nawet szansa na Oscara, bo film dostał nominację. W łódzkim Muzeum Kinematografii już czynna jest wystawa, poświęcona „Idzie” (można tam oglądać nawet Wartburga, rocznik 1965,  którym jeździły bohaterki). Są też słyszalne, coraz donośniejsze, głosy sprzeciwu: oto kolejny film, wmawiający światu, że Polacy mordowali Żydów. Zawiązał się komitet postulujący, by do filmu wmontować tablicę, informującą, że za Holokaust Narodu Żydowskiego odpowiedzialne są wyłącznie faszystowskie Niemcy. Jak w wypadku „Pokłosia”: kontekst społeczno-polityczny (w którym „Ida” istnieje, jak każde dzieło sztuki) ma być równie ważny, co artystyczna wartość filmu.

Zacznijmy od tego, że „Ida” to film niezły, ale z pewnością nie genialny. Prezentuje ładne i ciekawe zdjęcia, solidne aktorstwo (zwłaszcza Agata Kulesza i Dawid Ogrodnik przekonują stworzonymi kreacjami), historię opowiedziano z dbałością o realia historyczne. Niewiele jednak dzieje się w sferze scenariusza i dialogów: przedstawiona w filmie historia zakonnicy, odkrywającej swą żydowską tożsamość, dałaby się opowiedzieć formą krótkiego metrażu. I to nawet razem z towarzyszącym jej wątkiem miłosnym. Przemiana bohaterki (rozumiemy, że ulega ona przemianie) zarysowana jest nieczytelnie i mało wiarygodnie. Widz może opuścić kino w przekonaniu, że Ida wyszła z klasztoru wyłącznie po to, by spróbować seksu… A zapewne nie taka była intencja twórców. Interesujące zdjęcia mają chyba wypełniać lukę, jaka wytwarza się w warstwie dialogowej między rozmawiającymi postaciami. Tekstu jest mało, zresztą dialogi fatalnie udźwiękowiono, a efekt takiej sytuacji może być jeden – nuda. Moglibyśmy mnożyć przykłady dzieł kinematografii światowej, w których piękne zdjęcia towarzyszą ciekawej, zgrabnie opowiedzianej, wartkiej historii. „Ida” nie należy do tych dzieł – i trochę pod tym względem przypomina „Milczenie” Bergmana. Tam też jest nudno i rozwlekle, a widz ma delektować się obrazem. No, już widzę jak wobec tego dictum jeżą się włosy na głowach bergmanowskich apologetów: cóż, jeśli nie wypada mówić, że mistrz nakręcił słaby film, nie znaczy to, że nie przydarzyła mu się faktyczna wpadka. Nawiasem, Bergman nakręcił jedynie dwa dobre filmy, oba na początku swej kariery – ale nie wolno o tym głośno mówić, bo to Bergman przecież…

Odnoszę wrażenie, że bardzo podobny efekt spotyka w odbiorze „Idę”: JUŻ nie wypada mówić, że ten film jest słaby. Ani zaprzeczać jakiejkolwiek stronie jego genialności. W przeciwnym razie będziemy oszołomami. I tutaj dotykamy bardzo niebezpiecznego dla krytyki momentu, w którym społeczno-polityczny kontekst dzieła zaczyna przekraczać jego artystyczną wartość. Z „Pokłosiem” też tak było: wszyscy kłócili się o to, czy film jest antypolski, zapominając o jego uniwersalnej wymowie – oraz o tym, że jest to zdecydowanie najlepszy obraz w całym dorobku reżysera, Władysława Pasikowskiego. Boję się, że po pierwsze „Ida” znów ma nas podzielić w Żydowskiej Sprawie (niewykluczone, że komuś na tym zależy), a po drugie merytoryczne rozmowy o tym filmie staną się za chwilę zupełnie nieistotne. Bo przecież nie mogą mylić się szacowne gremia, przyznające rozliczne nagrody. Niestety, czas przyznać, że król jest nagi – nagrody przyznawane są mocno na wyrost. Tym gorzej dla owych gremiów.