O przeklętej wiośnie, czyli jak Widzew ma wyjść z dołka?

I znów to samo: Widzew na wiosnę przegrywa lub remisuje. Kolejny sezon z rzędu naszemu zespołowi po zimie wszystko przestaje wychodzić. Nie ma zwycięstw, nie ma punktów. Co się tu dzieje? – pytają wściekli kibice. Jak przerwać zaklęty krąg wiosennej niemocy, na którą już od paru lat nikt sposobu znaleźć nie może?

Jak zawsze w przypadku piłkarskiego kłopotu, przyczyn może być wiele, także pozasportowych. Ciężko jest, w generalnym sensie, utrzymać wysoką formę drużyny piłkarskiej przez cały sezon. Ale w Widzewie powtarzalność wiosennego kryzysu naprawdę stała się już zmorą. Spróbujmy przyjrzeć się temu bliżej.

Rozmawiał ze mną kiedyś, po zatrudnieniu w Widzewie Janusza Niedźwiedzia, kumpel-rzeszowianin, kibic tamtejszej Stali. Mówił, że władze karpackiego klubu nie wytrzymały już drugiej wiosny: gdy wyniki zespołu dramatycznie spadły, pociągając Stal w dół tabeli, angaż trenera natychmiast przeszedł do historii. – On tak ma w każdym klubie – przekonywał mnie kolega z Rzeszowa – przyjrzyj się, w każdym klubie, gdzie nie pójdzie, tam wiosną mu nie idzie.

Bądźmy uczciwi: nie chciało mi się sprawdzać, czy faktycznie chlebodawcy Janusza Niedźwiedzia, choćby w Górniku Polkowice czy Jarocinie, wyrzucali go z roboty na skutek spadku wyników na wiosnę. Zapewne nie zawsze o to musiało chodzić, ale… coś jest na rzeczy, bo wystarczy wziąć pod lupę wyniki Widzewa za kadencji tego szkoleniowca by stwierdzić, że wiosna w Sercu Łodzi nigdy nie była dla Niego pasmem sukcesów. Łagodnie mówiąc. Uzyskiwane awanse zaciemniają obraz sytuacji, ale wyniki mówią same za siebie. Na wiosnę mamy zniżkę formy.

Na obronę trenera Niedźwiedzia przemawiają dwa argumenty: po pierwsze, wiosenny dół Widzewiaków to bolączka dawniejsza niż historia tego akurat szkoleniowca. Dokładną analizę, sięgającą bodaj czasów drugiej kadencji trenera Mroczkowskiego, można było niedawno znaleźć w necie. Po drugie, trener Niedźwiedź – jakby świadomy istoty problemu – zabrał głos w bolesnej sprawie, wytykając (dość delikatnie) działaczom oraz całemu środowisku Widzewskiemu dotkliwy brak boisk treningowych, z których drużyny czerwono-biało-czerwonych mogłyby korzystać w przerwie zimowej.

Sprawa jest oczywista: naturalnych boisk (swoich, do dyspozycji) klub nie ma, każdego roku powtarza się więc epopeja z ich poszukiwaniem. To trochę wstyd, że w renomowanym, niezwykle zasłużonym klubie nie da się załatwić, choćby doraźnie, problemu zimowej i wiosennej murawy naturalnej do treningu pierwszej drużyny – w takiej odległości od klubu, ażeby trener nie musiał martwić się o wydolność piłkarskich organizmów. Ale też bądźmy uczciwi do końca: to są zawodowcy. Piłkarz jest od tego, żeby dwa razy dziennie na tym poziomie ligowym wyjść na trening i być przygotowanym do gry. Wszystko jedno, czy robi to na murawie naturalnej, sztucznej, grząskiej czy wysuszonej. W dawnych latach Widzew też nie miał porządnej murawy na wiosnę – a co potrafił zdziałać, wszyscy wiemy.

Uznajemy więc kłopot z murawą jako jeden z możliwych powodów kryzysu drużyny wiosną i szukamy dalej, przyglądając się nieco staranniej samej grze zespołu. Po zimowej przerwie Widzew ma kłopoty z tworzeniem sytuacji bramkowych. Długimi kwadransami zespół gra całkowicie bezproduktywnie, owszem, często zostając przy piłce, ale rozgrywając ją bez widocznego pomysłu. Wymiana pod własnym polem karnym, próba wyciągnięcia rywala z jego połowy. Jak się uda, w wolne przestrzenie wbiegają szybsi gracze ofensywni i z reguły (2-3 razy w meczu) stwarzają jakąś sytuację, częściej Pawłowski, czasem Kun albo Terpiłowski. Albo Hansen, jak da dobrą zmianę. Większość czasu w meczu to jednak rażący brak pomysłu na grę: wrzutki z bocznych sektorów, trochę w stylu angielskim, nie przynoszą efektu. Nie ma w ogóle podań prostopadłych ani skutecznych uderzeń z dystansu. Ciężko o dobrze rozegrany stały fragment gry.

A nade wszystko brakuje „mózgu” drużyny. Szefa środka drugiej linii, który pociągnął by zespół za sobą, stworzył przewagę, przyśpieszył, dograł ostatnie podanie. Bartek Pawłowski, który ma takie predyspozycje, ustawiany jest bardziej jako skrzydłowy. Marek Hanousek otrzymuje zadania destrukcyjne na „szóstce”. Juljan Shehu gra jako drugi pomocnik defensywny. Dominik Kun, bardzo pracowity, jest za mało efektywny. Juliusz Letniowski, który ma chyba jakiś problem mentalny, wiosną zawodzi po całości. Hansen i Terpiłowski są nierówni, grają w kratkę, trudno na nich liczyć.

Kibice Widzewa czekają więc, jak kania dżdżu, na jakieś objawienie środka pola. Transfer albo przebłysk formy jednego z obecnych w drużynie pomocników. Takiego asystenta, który mógłby obsłużyć podaniem jednego z dwóch skutecznych strzelców: Jordiego albo Bartka właśnie. Który żyłby z ostatnich podań i tzw. magic touch, magicznego dotknięcia, otwierającego strzelcowi drogę do bramki.

Takiego „czarodzieja” w drużynie brakuje, a tu na horyzoncie pojedynek wyjazdowy z mocarnym dziś Rakowem oraz seria pojedynków z zespołami dołu tabeli. Każdy z nich będzie gryzł trawę przeciwko Widzewowi, ustawiał autobus przed bramką i szukał okazji do przechwytu oraz kontry. Co robić, żeby nie walić głową w mur?

Przede wszystkim – włączyć odwagę. Nie bać się wstrząsnąć systemem taktycznym. Nie iść w powtarzalności, o których doskonale wiedzą rywale (zwłaszcza, gdy prowadzi ich jakiś bardziej kumaty trener). Nie wrzucać z boku na ścianę stoperów, tylko wrócić do koncepcji rozegrania środkiem pola. A jednemu z naszych „midfielders” dać wolną rękę i powiedzieć: masz mniej zadań defensywnych, skup się na kreowaniu akcji. Nie gub piłki, przyśpiesz akcję i staraj się zagrać między obrońcami, wypuszczaj w uliczkę, graj prostopadle. A jego kolegom w drugiej linii dać wbiegać na dużej szybkości, gdy tylko główny rozgrywający włączy swój „nadep”.

Takie oto porady szarego człowieka przychodzą mi na szybko do głowy. Jesteśmy sklinczowani: rywale wiedzą, co my chcemy zrobić, blokują nas, a my wtedy nie wiemy, co począć z piłką. Włączmy głowę. Pomyślmy, złammy stereotyp i schematy. Zaskoczmy czymś. Bo inaczej to punktów tej wiosny znów nie nabijemy.

O prawdziwym duchu sportu, czyli Grot Budowlani z medalem!!!

Jest w sportach zespołowych pewna, nieczęsto spotykana, cenna wartość, którą trudno wychwycić i opisać. Choć wymyka się definicjom, rzadko też bywa przedstawiana w medialnych relacjach, jej wpływ na osiągane przez zespół wyniki bywa przemożny. Chodzi o tzw. TEAM SPIRIT – duch drużyny. Byt, który niczym ludzka dusza, istnieje w teoretycznych rozważaniach – a zmierzyć go, zważyć i pokazać raczej się nie da. A jednak TEAM SPIRIT często przesądza o końcowym sukcesie. Gdy na sportowej arenie spotykają się godni siebie rywale, o podobnej sile czy jakości, wówczas działanie czynników poza-atletycznych (tak je nazwijmy), jak odporność psychiczna czy duch drużyny właśnie, przeważają szalę. Nie wystarczy bowiem dobrze przygotować się fizycznie, nauczyć się psychicznej twardości – trzeba mieć jeszcze to „coś”, które – w odpowiednim momencie uruchomione – wyciąga z zespołu, zmagazynowane gdzieś, dodatkowe pokłady energii.

Ów sympatyczny duszek zamieszkał i bardzo dobrze poczuł się w zespole siatkarek Grot Budowlani Łódź. A w obecnym sezonie warunki do wzrostu tej przedziwnej, frenetycznej istoty pojawiły się idealne. Zeszłoroczna drużyna, zajmując na koniec rozgrywek solidną, piątą lokatę, narobiła apetytu na sukces chyba wszystkim – działaczom, trenerom, a przede wszystkim kibicom. Dla tych pierwszych wyzwaniem stało się utrzymanie trzonu zespołu, powstrzymanie eksodusu najważniejszych zawodniczek oraz dokonanie transferów tak, by wartość ekipy podwyższyć, nie zaś utracić walory… Od strony sportowej zabieg udał się perfekcyjnie. W miejsce odchodzących siatkarek sprowadzono takie, których transfer do Łodzi był prawdziwą sportową sensacją (Paulina Maj-Erwardt) bądź też niewiadomą, ale z wielkimi nadziejami na dobry skutek (Kaja Grobelna). Zespół zbudowano tak, by na każdej pozycji znajdowały się zawodniczki o podobnych umiejętnościach. W trakcie sezonu niektórzy marudzili, że rezerwowe wchodzą z kwadratu zbyt rzadko, a trener grywa najczęściej jedną, sprawdzoną szóstką. Ale rezerwowe, gdy tylko pojawiały się na placu gry, dodawały zespołowi potrzebnej jakości, a zmiany często przesądzały o wyniku całych spotkań… Od strony sportowej zespół zbilansowano fachowo, w czym na pewno duża zasługa od lat świetnie znającego rynek transferowy prezesa Marcina Chudzika, oraz trenerów – papy i syna Krzyształowiczów – prowadzących ten sportowy rydwan w zgodnym, rodzinnym rytmie. Do nowoczesnych metod pracy syna, Błażeja, tata Tadeusz dołożył niezbędne doświadczenie, układając system dualności trenerskiej w sposób kompletny.

Ta sportowa staranność poskutkowała dobrym i fachowym przygotowaniem strony profesjonalnej w Budowlanych. Ale – właśnie wtedy, na początku sezonu – okazało się, że spod tej powierzchni wypływa coś jeszcze. Dziewczyny, które spotkały się w szatni, prawie natychmiast (i w komplecie) zostały przyjaciółkami. To nie jest trywialny żart, tylko fakty: okazało się, że skład tak bardzo odpowiada sobie personalnie, że każda za każdą dałaby się, w myśl przysłowia, zwyczajnie pokroić. Nie tylko na parkiecie! W wypowiedziach zawodniczek już na etapie przygotowań do sezonu pojawiły się wyraźne sygnały, jakoby klimat pracy treningowej był niezwykle pozytywny właśnie dzięki kapitalnym, prywatnym relacjom w zespole. Wkrótce wyjaśniło się coś jeszcze. To mianowicie, że każda z siatkarek (dosłownie, chodzi o wszystkie dziewczyny z „kapeli”, bez żadnych wyjątków personalnych) to osoba o niezwykle sympatycznym usposobieniu, życzliwości do świata i ludzi, pozytywna jednostka, miła i uśmiechnięta. Bez żadnych „hamulcowych”, psujących klimat tak, że widziałyby to osoby postronne… Krótko mówiąc: drużyna fajnych dziewczyn, gdzie indywidualne cechy zawodniczek przełożyły się na pozytywny charakter całości. Ową – niezwykle przyjazną – aurę wokół zespołu natychmiast odczuwać zaczęli zarówno kibice, jak i dziennikarze, wykonujący reporterską pracę przy Grot Budowlanych.

Tak właśnie magiczny TEAM SPIRIT ujawnił się po raz pierwszy. Potem, już w trakcie sezonu, pokazywał się w nadzwyczaj osobliwych formach… Na przykład jako złowrogi „potwór z Zielonej Góry”, w półfinale turnieju o Puchar Polski. Po dwóch wygranych setach rywalki z Impelu Wrocław miały dwa punkty do zwycięstwa i sześć przewagi, prawie wołając sprzątaczki i portiera z prośbą o zamknięcie hali… Tymczasem, nie wiadomo jakim cudem, łodzianki wywinęły się spod kosy i wygrały 3:2. Później, też bardzo niespodziewanie, tajemniczy „duchowy” pomocnik Budowlanych spętał nogi i ręce niepokonanym przez krajowego rywala dziewczętom z Polic. By wreszcie, z wielkim wdziękiem, ostatecznie pogrążyć w bezmiarze rozpaczy drużynę wrocławską, tym razem w walce o finał rozgrywek ligowych.

Ten sukces, medal mistrzostw Polski (dziś nie wiemy jeszcze, jakiego będzie koloru) to pierwszy od dwudziestu siedmiu lat krążek dla drużyny siatkówki kobiet z Łodzi. Pierwszy też, co oczywiste, w niedługiej historii ekstraklasowej samych Budowlanych, wieńczących piękny sezon finałem PP oraz niezwykle udanymi występami w europejskim Pucharze CEV. Jest efektem nie tylko doskonałej, profesjonalnej pracy całego sztabu sportowego Grot Budowlanych Łódź – ale też magicznej mocy nieuchwytnego duszka, który (uśmiechając się radośnie, jak każda z zawodniczek tej drużyny) chowa się gdzieś pod parkietem… W przeddzień finałowej batalii o złoto z Chemikiem Police uszczęśliwieni, wzruszeni łódzcy fani siatkówki swą wielką radość w zasadzie już przeżyli: ten zespół  „zrobił swoje”, zapewniając kibicom emocje, jakich nie mieli wcześniej. Ewentualne złoto (hoho!) będzie tylko wartością dodaną, czymś na pewno cudownym, ale w żaden sposób nie wymaganym od dziewcząt z Budowlanych. One same zapracowały na to swoją wspaniałą postawą, na parkiecie i wobec otaczającego je świata. Dziś przyszedł czas, by serdecznie im za to podziękować.

O zamieszaniu z odmianą, czyli jak traktować własne nazwisko

Pan Jacek Saryusz-Wolski wzbudził ostatnio burzę nie tylko przez uwikłanie w sprawy polityczne, ale też dzięki komplikacjom, jakich przysporzyła zainteresowanym odmiana jego nazwiska.

Casus jest niby prosty: w polszczyźnie odmieniamy wszystko „co się rusza”, gdy tylko da się odmienić. Jednakże nazwiska dwuczłonowe męskie, gdy mają pierwszy człon pochodzący od herbu bądź przydomka rodowego, są wyjątkiem. Pierwszego członu wówczas nie odmieniamy (np. Janusza Korwin-Mikkego) – chyba, że nie ma się pewności co do prawdziwego pochodzenia tegoż… Wtedy trzeba sprawdzać.

Reguła jest twarda. Trudno jednak, by przeciętny Kowalski znał na pamięć zawartość Herbarza Rzeczpospolitej. Nie każdy, kto publikuje, ma ponadto czas na grzebanie w historycznych aktach: wówczas z pomocą przyjść może kontakt z samym właścicielem nazwiska. Jacek Saryusz-Wolski chciał rozwiać wątpliwości, prosząc uprzejmie na Twitterze, by pierwszego członu mu nie odmieniać, bo tak sobie akurat życzy.

Tu jednak wątpliwości dopiero się pojawiły… No, bo – jak to? Czy właściciel nazwiska o kontrowersyjnych zasadach odmiany może, ot tak sobie, zażądać lub poprosić o cokolwiek? Czy jego wola wystarcza, by iść w sprzeczność wobec polskich norm językowych? I czy – jeśli stosowanie odpowiedniej formy nie jest ani jasne, ani oczywiste – powoływanie się na wolę posiadacza nazwiska jest błędem odmieniającego?

Cała sprawa z kilku warstw się składa, zatem warto chyba pochylić się nad jej spokojnym rozłożeniem. Zacznijmy od samej gramatyki. Mamy tu coś w rodzaju stosowania się do znaków drogowych na skrzyżowaniu. W odpowiedniej kolejności: najpierw światła, potem znaki pionowe, a na końcu – znaki poziome. Tu jest identycznie: najpierw mamy regułę. Tę stanowi brak odmiany członów herbowych lub przydomków. Jeśli mamy wątpliwość, co do pochodzenia członu – wówczas wolno nam odmienić, w myśl zasady, że „nieherbowy” pierwszy składnik nazwisk męskich odmieniamy w każdym przypadku. To taki „znak pionowy”. Ale jeśli i tu mamy wątpliwość, powinniśmy działać w myśl woli, jaką wyraża właściciel nazwiska. „Znak poziomy”, ale przesądzający ostatecznie o zachowaniu odmieniającego.

Dla jasności – chodzi o konkretną osobę. Na przykład: pana Jacka Saryusz-Wolskiego, nie zaś wszystkie osoby, noszące nazwisko Saryusz-Wolski. Ale jeśli  pan Jacek życzy sobie, by pierwszy człon jego nazwiska nie był odmieniany, z całą pewnością ma prawo taką prośbę wobec świata wyrazić. Tak, jak właściciele firmy IKEA uprzejmie proszą Polaków, by w naszym języku nazwy ich nie odmieniać, choć zasady fleksji polskiej każą tę odmianę robić. A zatem: nie „idziemy do IKEI”, tylko „idziemy do IKEA na zakupy”, bo tak chce właściciel marki. I również ma pełne prawo taką prośbę kierować do świata. I – jak się zdaje – wówczas prośba ta określa językową normę, właściwą dla tylko tego, wyjątkowego przypadku. A każdy językoznawca powie, że język jest tworem żywym, normy zmieniają się, podlegając ewolucji – i nic nie stoi na przeszkodzie, by zacząć stosować coś, co dotąd normą nie było. Jak na przykład polską odmianę rzeczownika „radio”.

Jest pewne, że wola właściciela nazwiska nie może burzyć normy oczywistej. Jeśli nazywam się Mielczarek, nie mogę zażądać ni prosić, by mojego nazwiska nie odmieniano: dostaję zresztą szału, gdy dzwoni handlowiec z jakiejś telefonicznej firmy i pyta, czy rozmawia z panem Remigiuszem Mielczarek… Marny wtedy jego los. Ale gdy mój kolega nazywa się Fiećko, ma pełne prawo żądać, by jego nazwiska nie odmieniano! Tak zresztą jest w przypadku wymienionego kolegi. Co nie zmienia faktu, że kwestia decyzji prywatnych w sprawie odmiany nazwisk powinna być wiążąca jedynie wówczas, gdy (jak w przypadku męskich nazwisk dwuczłonowych) zachodzą jakiekolwiek wątpliwości w sprawie fleksji.

Są jednak i tacy, którzy kwestionują prawo właścicieli do decydowania o własnych nazwiskach – w sprawie odmiany, którą powinniśmy (lub nie) stosować wbrew regułom polszczyzny… Tych ludzi zrozumieć mi najtrudniej. Nazwisko jest naszym dobrem osobistym, mamy oczywiste prawo do jego ochrony. Jeśli więc zachodzą jakiekolwiek wątpliwości względem odmiany mojego nazwiska, z pewnością mogę złożyć na ręce świata prośbę, by odmieniano (lub nie) podług mojej woli. I chyba jasne jest, że stanowię wówczas normę.

No, chyba że w ogóle kwestionujemy ideę prawa własności. Jest to wtedy jednak problem ideowy, a nie gramatyczny. Problem, który nazywa się socjalizm – i niszczy naszą planetę od chwili, gdy się na niej pojawił.

 

 

O kibolskiej polityce, czyli dokąd zmierzasz, biedna Polsko???

Dawno, dawno temu –  czyli 20 lat wstecz – PZPN wpadł na genialny pomysł rozgrywania finału Pucharu Polski na neutralnym stadionie. Nie było wówczas narodowego „gniazda”, zatem należało wymyślić miasto, na którego stadionie (jakiejś drużyny ligowej) mecz zostanie rozegrany. W roku bodaj 1996 padło na Łódź i ŁKS- obiekt przy al. Unii gościnnie przyjął  zwaśnionych kibiców dwóch drużyn: warszawskiej Legii i katowickiego GKS-u. Fanów porozmieszczano na przeciwległych, „krótkich” trybunach, tworząc miejsce neutralnym „miłośnikom piłkarstwa”. Nic więc dziwnego, że obie długie trybuny zajęli miejscowi, przy czym swoją ulubioną „galerę” wypełnili, uzbrojeni w normalny, meczowy sprzęt (flagi, pirotechnika, confetti) szalikowcy ŁKS. Skłóceni zarówno z Legią, jak i z GKS-em.

I od razu się zaczęło. Najpierw Legia zaśpiewała: „Gola, gola, gola, strzelcie k*rwom gola!” Katowice, z charakterystycznym, śląskim akcentem, odpowiedziały identycznie wulgarnym tekstem, tylko głośniej… Po sekundzie włączył się ŁKS: „Gola, gola gola, strzelcie se k*rwy gola!”…

Był to bodaj jedyny spośród dziesiątek obejrzanych przeze mnie meczów piłkarskich, gdy na trybunach znajdowało się więcej grup kibicowskich, niż drużyn na murawie… Ale nie o tym chciałem. Oto przecudowny, godny zapamiętania na zawsze obrazek stadionowy, pasuje jak ulał w roli genialnej metafory do zdarzeń politycznych, jakie dziś związują w ostrych sporach Polaków – nawet tych, którzy w ogóle nie interesują się piłką nożną.

Gdy spojrzymy nieco z góry, jakby wznosząc się  modnym ostatnio dronem, znowu zobaczymy w Warszawie krajobraz po dwóch wrogich sobie marszach poparcia. „Ilu było naszych?” – pytają jedni. „Źle nas pokazano, to wymaga kontroli!” – gardłują drudzy, z pozycji siły. Zupełnie jak kibole. Dokładnie tak samo, prymitywnie i z gangstersko-mafijnym zapiekleniem, rywalizują w naszym kraju grupy szalikowców. Walczą o to, kogo było więcej, kto miał „lepszą oprawę” i mocniej przeklął drugiego – przy czym wynik meczu ma kompletnie zerowe znaczenie. To my musimy być lepsi od tamtych: pokazać, że rządzimy „na kwadracie”. A w internecie należy zamieścić filmy, które dokumentują nasz sukces. Zaś inne ekipy, tylko pośrednio zaangażowane w ten spór, siedzą gdzieś obok i szydzą z naszych starań.

Niestety – spór publiczny w Polsce, o to, kto reprezentuje słuszniejszą opcję, który jest „nasz” albo „obcy”, w ostatnich latach mocno się w Polsce zaostrzył. I osiągnął dno kibolskiego zapieklenia. To już jest poziom gangsterskich porachunków „na dzielni”, w wykonaniu troglodytów przywdzianych w klubowe barwy, dokładnie identycznych po obu stronach barykady. Ogłupiałe masy znów wychodzą na ulice, prowadzone przez liderów, których jedynym celem jest ubicie własnego interesu, przy ślepej pomocy wiernego stada owiec. I znów wszyscy dają się prowadzić niczym na rzeź, przeciwko tym drugim. Gorszej, słabszej, wrogiej bandzie po drugiej stronie krajowego podwórka. Główne pytanie: kto się przypatruje? Kto, rechocząc donośnie, skręca się ze śmiechu i szyderstwa na widok obelg, rzucanych w obie strony? Kto nam życzy, byśmy „se gola strzelili”???

Od długiego czasu polski świat polityki (to szlachetny wzór amerykański) dzieli się na dwa główne obozy. Niektórzy śmieją się: dawny PPR wciąż walczy z dawnym PPS-em. Problem w tym, że od lat głosujemy na dwa prawie identyczne rodzaje biedy pod innymi sztandarami. Od 89 roku zmieniają się partie, ich nazwy i kolory. Nie zmieniają się ludzie, prawie ci sami (niektórzy wymierają, a młodzi dochodzą, dobrze wyszkoleni na partyjnych zebraniach) – którzy jeszcze nie zapewnili Polakom przyzwoitej zamożności. Dobrze mają się jedynie „nasi”, podpięci pod układ władzy. Raz ci, raz tamci obskakują lukratywne etaty w sektorze publicznym – w całym kraju, od góry do dołu. Holują za sobą kolegów. A innych, bez względu na kompetencje czy doświadczenie w danej branży – elita ma gdzieś. Wciąż nad Wisłą panuje osobliwy ustrój: mieszanka socjalizmu dla wszystkich z dobrobytem dla swoich. Pomyślmy chwilę. Czy po upadku komuny kieszeń przeciętnego Kowalskiego pozwala na godziwe życie we własnym kraju? Czy emerytury pozwalają nam,  jak niemieckim sąsiadom, na zwiedzanie świata w jesieni życia? Czy większość z nas może miesięcznie, bez żadnych kłopotów, zaoszczędzić pieniądze na swobodne wydatki poza jedzeniem i świadczeniami? Jak nasi pobratymcy w Unii – Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi? Otóż nie. I ci, którzy to dostrzegli, zrozumieli, a mają zbyt wiele godności, by wysługiwać się politycznym kacykom, są od dawna w Londynie. Na zmywaku, niestety.

Spór „czarnych” z „tęczowymi” nie służy dziś nikomu poza wysokimi funkcjonariuszami obydwu ugrupowań. No i tajemniczym obserwatorom z zewnątrz… Może, w co głęboko wierzę, Polska naszych potomków wyglądała będzie inaczej. Może zostanie krajem ludzi zamożnych, których stać będzie na godziwą opiekę medyczną, edukację wysokiej próby, godną starość, wypełnianie potrzeb kulturalnych… Może ten post-komunizm (wszystko jedno, pod jakim sztandarem) wreszcie zdechnie. Obyśmy zrozumieli to jak najszybciej.

O Budowlanych w pucharach, czyli wielka rodzina

Przez kilka lat zastępowałem sporadycznie kolegę by w końcu zostać na dłużej… Ani się człowiek obejrzał, aż tu minął drugi sezon na spikerce Budowlanych. Dziś jest szczególny dzień: siatkarki KS Budowlani Łódź wywalczyły piąte miejsce w Orlen Lidze. Najlepsze od czasów debiutu na najwyższym poziomie rozgrywek w latach 2009/10, gdy rozpędzony beniaminek zajął czwartą lokatę, wywalczył Puchar Polski i zagrał w europejskich pucharach. Obecnej drużynie zabrakło naprawdę niewiele, by tamten sukces powtórzyć – na drodze stanęły przede wszystkim kontuzje i pech, jak słynne zatrucie pokarmowe w jednym z hoteli w Bielsku, któremu uległa prawie cała ekipa… Nie ma co się jednak martwić. W obecnym, sportowo-finansowym układzie sił Orlen Ligi, właśnie o piątej lokacie jako możliwej do wywalczenia i zgodnej z oczekiwaniami, mówili eksperci. Zamiar się powiódł, a kibice Budowlanych są bardzo zadowoleni – ich ulubienice przez cały sezon walczyły niezwykle ambitnie, dając dowody swego przywiązania do barw drużyny, której kibice z meczu na mecz coraz piękniej nagradzali je swoim dopingiem.

Jak to jest być spikerem w sali o pojemności 13 tysięcy ludzi, która na mecze ligowe siatkówki kobiet zapełnia się w niewielkiej części? Trudno, gdy trzeba zachęcić do dopingu i zabawy dwa tysiące osób, w olbrzymiej przestrzeni Atlas Areny sprawiające wrażenie małej, rozproszonej grupy. Łatwiej, gdy grupa ta okazuje niezwykłą życzliwość wobec prowadzącego zawody. A tak właśnie jest na meczach Budowlanych. Fani są przychylni spikerowi, który czasem… trochę traci głowę. Cóż, jestem – jak oni – kibicem tej drużyny. Bywa, że wrzeszczę i wyję jak potępieniec, co z pewnością nie każdy kibic przyjmuje radośnie. Ale zdarzają się też chwile graniczące z magią. Gdy zespołowi nie idzie, traci punkty lub koncentrację i przydałby się dziewczynom jakiś pozytywny „kopniak” energetyczny, kibice dają się trzymającemu mikrofon spikerowi trochę poprowadzić. Udziela się im ten dziwny rodzaj przekonania, że na parkiet jakoś tam z trybun spływa energia, pozwalająca zespołowi rzucić się do walki. I to się sprawdza! Wiele razy było tak, że przy naszej zagrywce, przy zwiększającym się dopingu kibiców, dziewczyny zdobywały kilka punktów z rzędu, odrabiając potrzebne straty lub wychodząc na wygodne prowadzenie. Ja wiem, że siatkarki są skoncentrowane na grze, nie rozglądają się po trybunach w czasie rozgrywanej akcji – ale jednak atmosfera wsparcia MUSI być na parkiecie wyczuwalna. One same zresztą, ku wielkiemu zadowoleniu fanów, wciąż przypominają w wywiadach jak wielką pomocą są dla nich aktywni kibice.

Tak więc rośnie i pęcznieje ten pozytywny ruch kibicowski, w którym olbrzymią – i twórczą – rolę odgrywają ultrasi. Grupa najbardziej aktywnych kibiców na sektorze R stale się powiększa, są tam całe rodziny, chłopaki wciągają dziewczyny a rodzice- dzieci, a te są najcudowniejszymi kibicami. Dziś mała dziewczynka przyniosła wraz z mamą wielki, niebieski kwiat z napisem „Gabi”, oczywiście na cześć Gabrieli Polańskiej. Nasza środkowa (zresztą prywatnie cudowna, życzliwa dziewczyna), wzięła potem ten tekturowy znak uwielbienia, ściągnęła małą z trybun i razem pozowały do zdjęć po wygranym spotkaniu… Wzruszający moment, który dziecko zapamięta pewnie na całe życie. Ale grupa ultras Budowlanych to nie tylko powiększanie ekipy o kolejne pokolenia fanów. Kibice robią oprawy, organizują wyjazdy – a przede wszystkim, dbają by w prowadzony doping włączali się fani z pozostałych sektorów. To ultrasi wymyślili „rakietę”, do której dołączają się, wstając z miejsc, wszyscy ludzie w hali. Wygląda to i działa kapitalnie! Coraz lepiej wychodzi też skandowanie poszczególnych haseł metodą „na echo”, czyli z odpowiadaniem kibiców po drugiej stronie parkietu… Razem z prowadzącym oprawę muzyczną na meczach DJ’em, Jackiem Grzegorzewskim staramy się, by wszystko to razem było odpowiednio skoordynowane. Jeszcze nie zawsze się udaje. Ale jest z meczu na mecz coraz lepiej. A co najważniejsze, kibice zaakceptowali nasze wysiłki i postanowili chętnie współpracować z nami, by faktycznie doping stawał się jednorodny, obejmując wszystkich obecnych. To daje efekty, momentami naprawdę imponujące.

I tak właśnie tworzy się Wielka Rodzina Budowlanych. Ze świetnym zespołem na czele, bardzo udanie zbudowanym w tym sezonie dzięki wysiłkom prezesa Marcina Chudzika, charyzmatycznych trenerów: Jacka Pasińskiego i Błażeja Krzyształowicza oraz całego zespołu szkoleniowego. Tam każdy jest fajnym człowiekiem, wszystkie siatkarki (dobrane w zespół zbilansowany sportowo ale i charakterem) i każdy facet w tej ekipie. Nie czas tu na analizę gry Budowlanych, ale panie od początku sezonu bardzo się polubiły, miały też wspólny cel, jakim było wygrywanie. Niczego więcej w naszej kapeli nie trzeba. Oby jak najwięcej dobra z tego zespołu zostało na kolejny sezon!

O bladym strachu, czyli jak ZUS po nowemu umowy interpretuje…

Wiem o jednej. Ale słyszałem, że co najmniej kilka firm, zajmujących się w Łodzi organizacją rozmaitych imprez stanęło przed groźbą drakońskich kar finansowych. Powód? Łódzki ZUS wziął się za papiery: konkretnie za umowy o dzieło, podpisywane między organizującymi estradowe imprezy firmami a ludźmi, uprawiającymi wolne zawody. Muzycy, artyści kabaretu bądź sztuki cyrkowej, konferansjerzy… mnóstwo jest tak zwanych wolnych specjalności, które – żyjąc z własnych prezentacji – legalnie wykonują zamówienia na rzecz agencji eventowych, podpisując jednorazowe umowy. Najczęściej o dzieło, bo jako wolne od dodatkowych składek są tańsze dla zleceniodawcy. I o to właśnie chodzi: ZUS chce położyć łapę na tych kontraktach. Widocznie urzędnicy systemu uznali, że zbyt dużo kasy przecieka im przez palce zamiast wypełniać wiecznie pusty wór ZUS-owskich potrzeb. Rozpoczęły się kontrole, w których skwapliwie wyciąga się z dokumentacji te umowy o dzieło, które mogły zostać podpisane bez należytego uzasadnienia.

Od tego bowiem roku ZUS (organizując wcześniej cykl fachowych szkoleń dla swoich inspektorów) przyjął znaczne obostrzenia w uznawaniu, co dziełem jest, a co być nie może. Oczywiście to kontroler ma stwierdzić, czy w danym wypadku umowa o dzieło została zawarta poprawnie, zgodnie z obowiązującymi przepisami. W innym przypadku powinna być umową – zlecenie, z obowiązującą składką na ZUS… Inspektorzy zostali podczas szkoleń solidnie pouczeni, jak kwestionować zasadność umów o dzieło. Już nie wszystko, co dotąd dziełem było, może nim pozostać. Przykładowo – poprowadzenie konferansjerki na imprezie nie jest już żadnym dziełem autorskim. No, bo niby jakie tu dzieło zostało wykonane? Zaśpiewanie piosenki, do której pieśniarz nie ma praw autorskich (czyli każdej, skomponowanej przez innego artystę) też, w rozumieniu nowej interpretacji, dziełem nie jest. Mnożą się przykłady, firmy piszą wyjaśnienia pokontrolne, grożą im naprawdę surowe mandaty. Na właścicieli padł blady strach: gdy kwestionowana jest jedna umowa, z Bogiem sprawa. Ale jeśli kontrola dotyczy całego 2015 roku, a mandaty za nieprawidłowe umowy mogą sięgać kilkudziesięciu tysięcy złotych, żarty się kończą. Takie kary mogą już zagrozić egzystencji mniejszych firm. Powiało grozą,  bo w Łodzi i jej pobliżu ostry proces kontrolny jest właśnie w toku.

O co naprawdę chodzi? Otóż ZUS chce zdobyć jak największą kontrolę nad wolnym rynkiem usług artystycznych, zmusić strony do podpisywania jednorazowych umów-zlecenie, przez co oczywiście pobierać haracz (w postaci obowiązkowej składki ubezpieczeniowej) od każdej takiej umowy. Nie od dziś wiemy, że ZUS jest bankrutem. Podejmowane intensywnie kontrole – jestem przekonany, że problem nie dotyczy wyłącznie łódzkiej ziemi  – z daleka wyglądają na rozpaczliwą próbę kolejnego, masowego wyłudzenia pieniędzy, by bankrut mógł jakoś wywiązywać się ze swych ustawowych zobowiązań społecznych. Oczywiście najzupełniej legalnie, w majestacie prawa i jego nowej interpretacji. Oraz, rzecz jasna „w obronie interesu pokrzywdzonych umowami śmieciowymi artystów”. Bo przecież pobierane od umów-zleceń składki przeznaczone są dla nich, tych biednych, krzywdzonych przez wrednych kapitalistów ludzi sztuki, nierzadko z ledwością wiążących koniec z końcem, pozbawionych możliwości regularnego gromadzenia składek emerytalnych i zdrowotnych w ZUS-ie.

Nie ma większego draństwa niż dokonywanie jawnej kradzieży i wmawianie poszkodowanemu, że dzieje się to dla jego dobra. A tak właśnie zachowuje się ZUS – i cały stojący za nim aparat polityczno-państwowy, szukający w kieszeni obywateli, który to już raz, pieniędzy na swój kompletnie niewydolny system obowiązkowych ubezpieczeń społecznych. Wmawianie artystom, że dzięki składkom z podpisywanych doraźnie umów-zleceń są oni w stanie odłożyć w ZUS-ie na godziwą emeryturę jest tak bezczelnym kłamstwem, że aż zatyka… Wszyscy wiemy, jakie emerytury dziś wyliczane są w symulacjach dla odkładających składki regularnych „etatowców”. Są to głodowe kwoty – co dopiero mają powiedzieć ci, których składki opłacane są nieregularnie, właśnie od zleceń? To pierwsza sprawa, druga – pieniądze z tychże zleceń nie trafiają na żadne indywidualne konta tych ludzi w ZUS-ie, bo takich po prostu nie mamy. Kasa wpada do wielkiego wora bez dna i przepada, wydawana na bieżące funkcjonowanie instytucji o nazwie ZUS. Żaden artysta czy inny „wolny zawód” nie będzie miał w przyszłości, z odkładanych od zleceń składek, żadnej godziwej korzyści. Następna, równie ważna sprawa: zlecenie każe zleceniodawcy płacić składkę, a dla tych firm są to bardzo często poważne, dodatkowe obciążenia finansowe. „Eventowcy” na skutek obecnej, urzędniczej polityki będą więc organizować mniej imprez lub zaczną się zwijać, prowokując bezrobocie po obu stronach rynku. Bo wykonawców też zrobi się mniej, gdy popytu na nich zacznie brakować… Kto straci? Wszyscy. Kto zyska? ZUS, wyłącznie. I doraźnie, bo za rok poważnie odchudzona branża będzie podpisywać również mniej umów zleceń, tych oskładkowanych. I źródełko wyschnie. Nie wątpimy, że urzędnicy znajdą sobie wówczas inną ofiarę do wyssania – tylko co zrobić z ludźmi, w branży eventowej pozbawionymi możliwości zarabiania na życie? Tym już ZUS się nie interesuje.

Firmy eventowe, przynajmniej w znanej mi łódzkiej sytuacji, muszą teraz rozważyć dwie drogi. Przyjąć nakładane mandaty (czyli zgodzić się na urzędniczą interpretację tego, co jest, a co nie jest dziełem) – albo je odrzucić, wchodząc z ZUS-em na drogę sądowej walki. Przy obecnych kwotach, jakie w procesach gospodarczych pobierają adwokaci – oraz przy opieszałości sądów, rozpatrujących sprawy w ciągach kilkuletnich, raczej żadnej z tych firm nie będzie stać na takie działanie. Będą się zapewne starali wybronić przed nie uznaniem w ZUS-ie umów o dzieło, albo od razu zapłacą. Tak czy inaczej, łatwo nie będzie. Mam ogromną nadzieję, że rynek prywatnie świadczonych usług eventowych nie zostanie przez to zarżnięty. I że wreszcie w naszym umęczonym, uciskanym narodzie nastąpi nagłe przebudzenie świadomości – w jakim systemie tak naprawdę żyjemy. Bo jest to system, w sensie gospodarczym, wciąż głęboko komunistyczny. I wcale nie został jeszcze obalony.

O Triagonal, czyli jak na starość muzyczną formę zachować

Zdarza się, że fani sprzed lat pytają mnie o powrót Sacriversum. To miłe, bo znaczy, że o starej załodze jeszcze ludzie nie zapomnieli. Tymczasem reaktywacja „Smarków”, orkiestry licznej składem i zawiłej, gdy chodzi o personalne losy grajków, nie jest prostym zadaniem. Emigracja, praca, rodziny, dzieciaki… Wreszcie, co tu ukrywać, mijające lata – to wszystko sprawia, że zebranie pełnego składu kapeli choćby na jedną próbę jest jak dotąd niewykonalne. A co tu mówić o przypomnieniu sobie utworów, ponownym zgraniu się, wyrobieniu odpowiedniej formy koncertowej, pracy nad nowym repertuarem… Pomysł na dziś wydaje się karkołomny, choć MacKozer niezmiennie powtarza: póki Remo żyje, Sacriversum istnieje. Bardzo to przyjemne, choć przecież Krystian sam pokaźną cegłę do losów zespołu dołożył!

Traf chciał, że niemal idealnie w dziesiątą rocznicę wydania DVD „Saevitia Draconis”, które w praktyce zakończyło działalność Sacriversum, mnie samemu udało się wkroczyć na ścieżkę nowej, muzycznej przygody. Złożyło się na to kilka realnych przyczyn. Rozalka trochę dorosła i nie wymaga już dziś aż tak bezpośredniej opieki. Tata mógł więc, po czterech latach przerwy, wyciągnąć spod łóżka zakurzony futerał i przypomnieć sobie, jak trzyma się w rękach gitarę. Zmiana pracy – wpłynięcie na spokojniejsze wody – to też zwyczajowy powód lekkiego powiększenia swobody poza gorsetem regulaminowych ośmiu godzin. Od muzyki nie da się dożywotnio odstąpić, a życie rockowego grajka nie znosi próżni. Remo, gdy tylko nadarzyła się okazja, zaczął rozglądać się za powrotem do sali prób. Pojawiło się pytanie, z kim i co grać „od zera”.

Wtedy właśnie odezwał się do mnie Jacek Sikora. Człowiek w łódzkim środowisku rockowców dobrze znany. Grał na gitarze w jednej z pierwszych, wręcz legendarnych tu kapel – Charon, pod koniec lat 80-tych startującej w eliminacjach „Metalmanii”, grającej na owe czasy muzykę rewolucyjną, gatunkowo i technicznie. Był właścicielem pierwszego w Łodzi sklepu z płytami CD, gdzie wcześniej, na kasetach jeszcze, kupowało się z wypiekami na twarzy debiutanckie wydania demówek Vadera czy Armagedon… Okazało się, a był to kwiecień 2015, że Jacek nie odłożył gitary na półkę, przez lata rozwijał swe umiejętności i zbierał pomysły – być może po to, by kiedyś dopracować je w zespole. Zaproponował mi współpracę twierdząc, że ma też perkusistę, który gwarantuje odpowiedni poziom artystyczny tworzonego projektu.

Między mną a Jackiem istnieje pewna różnica gustów muzycznych. On jest bardzo osłuchany, to audiofil, posiadający w domu tysiące płyt, dziś ponadto niezbyt często zainteresowany dźwiękami metalowymi. Zapytajcie Go natomiast o sprawy jazzowe czy folkowe, na pewno będzie miał o czym podyskutować… Przypuszczał, że choć Jego wytrawny gust muzyczny musi jakoś zetknąć się z moim, znacznie „słodszym” i pikantnym, możemy pokusić się wspólnie o wytworzenie nowej, muzycznej wartości.

Perkusistą z „papierami” okazał się Wojciech Konicki. Profesor, weteran, legenda łódzkiej sceny. Dziś sam mówi, że nie pamięta wszystkich składów, z którymi występował. W 64-tym roku życia ma za sobą bagaż grania w każdym z możliwych stylów, nie jest wszakże pałkerem metalowym. I to było kolejne wyzwanie, z którym musieliśmy się wspólnie zmierzyć. Powiem szczerze, wątpiłem, czy proponowane przez Jacka riffy można w sekcji rytmicznej uzupełnić bez stosowania choćby techniki gry na dwie stopy… Na szczęście obawy okazały się płonne: Wojtek gra gęsto, aktywnie, a przy tym minimalistycznie, jakby nie wyciągając bębna zbyt mocno na plan pierwszy. Doświadczeniem i świadomością gry całkowicie nadrabia ewentualne braki, jakie w tym gatunku mogłyby pojawić się na skutek nie używania technik metalowych. Mnie w każdym razie niczego w bębnie nie brakuje.

Z tych trzech, bardzo różnych źródeł powstał Triagonal. Czyli geometryczna forma, której sensem jest właśnie połączenie trzech różnych płaszczyzn. Praca idzie szybko, bo Jacek przynosi pomysły, które wspólnie aranżujemy. Często są to już gotowe ciągi riffów, ich ułożenie w całość utworu jest już zadaniem całego tercetu. Nastawiamy się na proste kompozycje – w prostocie siła! Jak często bywa, wokale i teksty powstają na końcu. Piszę te głosy trochę jak malarz-impresjonista, opierając się na skojarzeniach, związanych z doświadczeniami przeszłości. Teksty dojrzałego kolesia, który niejedno już przeżył, ale nie chce o tym mówić wprost: to często sprawy zbyt intymne. Zatem odbiorca dostaje metafory, hasłowy ciąg skojarzeń. Może na tej podstawie wykreować własny obraz rzeczywistości lub przywołać własne wspomnienia.

Przez kilka miesięcy Triagonal pracował dość intensywnie, a po wakacjach mieliśmy gotowy repertuar na  płytę. I tu pojawił się problem: jak nagrać dziewięć kompozycji, dysponując niewielkim budżetem, bez żadnego wsparcia wytwórni fonograficznej? Z pomocą jak zwykle pośpieszyli koledzy. Nagrania odbyliśmy w łódzkim Robak Studio, dzięki przychylności Zbyszka Piotrowskiego i Roberta „Małego” Hajduka (tak, tak – to perkusista znany z Proletaryat). Ceny okazały się „do zniesienia”, choć przyznać trzeba, że wykonawczo spięliśmy się wręcz do granic możliwości. Album nagraliśmy „na setkę”, w ciągu czterech dni. W życiu bym się nie spodziewał, że kiedyś uda mi się poradzić z takim wyzwaniem – choć o dyspozycję kolegów byłem akurat spokojny… Miksami i masteringiem zajął się już Mały, co sprawiło, że dnia 9.01.2016 roku odebraliśmy z jego rąk płytę-matkę. Wcześniej otrzymaliśmy w prezencie logo zespołu, które przygotował dla nas fantastyczny Daniel Dostal! Album czeka więc na oficjalną premierę, a w międzyczasie wrzuciłem do sieci trzy kawałki, które traktujemy jako „single promocyjne”. Jeszcze nie wiemy, czy płytę wydamy sami w małym nakładzie, czy też od razu powiesimy ją gdzieś bezpłatnie w przestrzeni internetowej.

Najciekawsza rzecz – co właściwie gramy? Po pierwszych, sondujących opinie ludności testach, spotykamy się z rozmaitymi uwagami. Wątpliwości budzi pomysł złączenia brutalnych, wokalowych growli z muzyką nie do końca metalową. Tak, to na pewno nie każdemu się spodoba. Mieszanie różnych energii zawsze jest ryzykowne. Do tej muzy bardziej pasowałyby pewnie zaśpiewy w stylu Lemmy’ego, świeć Panie nad Jego duszą. Ja potrafię to zrobić. Rzecz w tym, że czułbym się z takim mimetyzmem niezbyt dobrze. Świętości powinny być nienaruszalne, aczkolwiek… zobaczymy. Tymczasem jest jak jest – i tak będzie. Poczekamy na opinie po wydaniu płyty, na wiosnę chcielibyśmy też zdążyć z pierwszymi koncertami. Serdecznie Was na nie zapraszam już dzisiaj!

O długiej przerwie, czyli rok, który szybko minął…

Ależ to zleciało… Rok przerwy na blogu to jakby wieczność. W wielu wypadkach nawet nie ma po co wracać. Gdy patrzę z nostalgią na datę swego ostatniego wpisu – 18 lutego 2015 – zastanawiam się, czy ta moja „rzeźnicka” felietonistyka (jak połamany angielski, „butchered english”) może jeszcze kogokolwiek zainteresować.

To także inny symbol: wyjątkowo pracowitego roku. Zmiany w życiu zawodowym, dorastanie dzieci, powrót do grania w zespole… Nie każdy, mając tak pokaźny worek obowiązków na karku chciałby wracać do specyficznej sali treningowej języka publicysty, jaką zawsze jest platforma blogowa. Na pisanie i szlifowanie warsztatu trzeba mieć czas, bowiem żaden trening nie toleruje pobieżności. A jak już się pisze, to trzeba mieć o czym. Oby nas słuchano, rozumiano – i oby ich to zaciekawiło! Tak właśnie brzmi główne motto dziennikarskiej profesji.

Rzecz w tym, że dziennikarzem być przestałem. Przynajmniej w sensie praktycznym, bo w tym zawodzie – jak w harcerstwie – zostaje się podobno przez całe życie. Chciałbym kiedyś wrócić, bo tęsknię do reporterskiej gonitwy za newsem. Brakuje mi tego specyficznego napięcia, gdy człowiek bezwzględnie musi zdążyć z robotą na konkretną godzinę, bo w telewizji (lub stacji radiowej) żadnych opóźnień tolerować nie można. Nie narzekam na dzisiejszą funkcję. Rzecznik prasowy też powinien być punktualny, rzetelny, dobrze poinformowany. Ale jeśli kiedyś zawodowy los podrzuci mi jeszcze szansę na powrót do korzeni, obiecuję sobie, że przynajmniej rozważę tę ofertę.

Czy zatem faktycznie jest o czym pisać na przednówku nowego roku? 2016 – moi koledzy metalowcy śmieją się, że będzie to diabelski rok: 666+666+666+6+6+6… Liczba bestii. Nie wierzycie? Sprawdźcie z kalkulatorem, wychodzi dokładnie tyle, ile trzeba. Pytanie brzmi, czy ta demoniczna numerologia istotnie stwarza nam pretekst do radosnego chichotu. Moim zdaniem, zapowiedzi o apokaliptycznych czasach, w jakie być może (z pewnym poślizgiem) własnie wkraczamy, mogą się zupełnie realnie sprawdzić. A to do radości już raczej nie skłania – zwłaszcza, gdy choć pobieżnie przejrzymy ubiegłoroczne, niepokojące sygnały…

W skali globalnej oczywiście przeraża nas terroryzm i jego ekspansja. Czy świat zrobił cokolwiek, by skutecznie zapobiegać wzrastającemu zagrożeniu? Po konkretnych zamachach, z łatwą do podsumowania liczbą ofiar? Otóż dokładnie nic: w żadnym z państw nowoczesnej Europy, ani na żadnym innym kontynencie nie wprowadzono nawet jednej zmiany prawnej, która skutecznie powstrzymałaby napływ uchodźców z krajów, gdzie terroryzm islamski się rodzi. A to znaczy, że z każdą kolejną falą emigracji może wpłynąć do państw tzw. wolnego świata dowolna liczba osób, zainteresowanych wymordowaniem kolejnych innowierców w obronie imienia Wszechmocnego Allaha. Także i w Polsce nie jesteśmy chronieni dokładnie w żaden sposób – i jeśli wojujący muzułmanie zechcą nagle wziąć sobie nasz kraj na cel, będą tu ginąć niewinni ludzie. Strzeżmy się! Nie zapominajmy o codziennych środkach ostrożności.

W skali krajowej wstrząsa nami kolejna odsłona wojny polsko-polskiej. I znów sobie, choć jest coraz gorzej, potrafimy osłodzić życie dowcipem: oto nowe pokolenie AK walczy z następnym pokoleniem SB… Coś w tym jest. Ale nie zmienia generalnej konstatacji, że przez lata wewnętrzny konflikt, miast łagodnieć, burzliwie się rozwinął – i wypłynął przy kolejnych wyborach, wpędzając rodaków w abstrakcyjne, dwubiegunowe pandemonium absurdu. Kiedyś też tak było. W roku 89 polski świat dzielił się na „komuchów” i „solidaruchów”, lecz wtedy stawka rywalizacji miała o wiele większy ciężar: wolność i dobrobyt nas samych oraz tych, co po nas nastaną. Od trzydziestu prawie lat, choć „wybraliśmy wolność” nie możemy jakoś doczekać się dobrobytu. Niecierpliwi wybierają symboliczny zmywak w Londynie, a nad Wisłą – póki co – zamożność zarezerwowana jest dla krewnych i znajomych aktualnie rządzącego królika. Ja wiem, że kraj zrobił postęp i jest „znacznie lepiej niż za komuny”, wystarczy się rozejrzeć. Ale przeciętny Kowalski jakoś od tego postępu bogatszy się nie robi. A rozglądając się dookoła w którymkolwiek z bogatych krajów zachodnich, wciąż dostrzegamy, że ichniejszego najbiedniejszego Smitha czy Schmidta stać na znacznie więcej, niż u nas. Zwłaszcza na emeryturze. Pytanie – komu na tym zależy? – zostaje bez konkretnej odpowiedzi, bo takiej w telewizji (wszystko jedno czyjej) nie usłyszymy.

W skali lokalnej, czyli w mej słodkiej Łodzi, wszyscy z radością konsumują owoce dwuletnich remontów drogowych. Nie wszystkie, bo smutna wieść o kolejnych opóźnieniach w oddaniu ludziom nowego centrum miasta z wybudowanym od podstaw dworcem PKP nieco zaciemniła różowy obraz, malowany przez służby miejscowej propagandy sukcesu. Nie wdając się w dyskusje o sensie potężnej finansowo inwestycji nowej trasy W-Z, pogadałem ze starym taksówkarzem. Takim, co to od wielu lat przemierza autem łódzkie ulice. Powiedział: „Przed remontem jeździło się szybciej, sprawdziłem i porównałem”. To w zasadzie wystarcza za całe podsumowanie. Choć w Łodzi nie brakuje optymistycznych opinii, że otwarcie wschodniej obwodnicy miasta w postaci brakującego skrawka autostrady A 1, odciąży centrum z ruchu tranzytowego.

Nie wiem, czy nadchodzący rok przyniesie nam radykalnie korzystne zmiany. Jak to mówią: gdy w Sylwestra zwichnąłeś rękę, będzie Cię tak samo bolała w przyszłym roku… Łódzcy kibice piłkarscy mogą sobie gremialnie strzelić w łeb z rozpaczy, bez względu na końcówkę szalika. Ale przecież polskie reprezentacje narodowe w różnych grach radzą sobie wyśmienicie! A stadiony w Łodzi mają być wkrótce porządne. Kapele rockowe narzekają na totalny spadek zainteresowania ich muzyką. Ale przecież jest internet, w którym każdy może się promować na dowolną skalę… Nawiasem, zachęcam Was do zapoznania się z twórczością mojej nowej kapeli, TRIAGONAL. Dosłownie na dniach będziemy mieli gotowe pierwsze nagrania, które udostępnimy w sieci, na nowo tworzonym profilu FB.

I tak dalej, i dokoła… Niby nie jest źle, ale w sumie nie jest wcale dobrze. Taką mamy teraz na świecie „republikę bananową”, której lekko zakurzona odmiana panuje i w Polsce. W sensie takim, że jesteśmy wciąż zapóźnieni wobec normalnych krajów o jakieś 30 lat. Szukając pozytywów, są kraje jeszcze bardziej zacofane i „wiochmeńskie”. Choć akurat mnie wcale ten fakt nie pociesza. Życzę natomiast nam wszystkim, byśmy ten 2016 rok spędzili we względnym bezpieczeństwie, niezłym zdrowiu i choćby w elementarnej zamożności. Niech się spełni – a w następnych latach będzie lepiej.

O „Idzie” nagradzanej, czyli prawo leminga

„Ida” – film, z którego nagle cała Łódź zrobiła się dumna, zbiera nagrody wszelkich festiwali… Jest nawet szansa na Oscara, bo film dostał nominację. W łódzkim Muzeum Kinematografii już czynna jest wystawa, poświęcona „Idzie” (można tam oglądać nawet Wartburga, rocznik 1965,  którym jeździły bohaterki). Są też słyszalne, coraz donośniejsze, głosy sprzeciwu: oto kolejny film, wmawiający światu, że Polacy mordowali Żydów. Zawiązał się komitet postulujący, by do filmu wmontować tablicę, informującą, że za Holokaust Narodu Żydowskiego odpowiedzialne są wyłącznie faszystowskie Niemcy. Jak w wypadku „Pokłosia”: kontekst społeczno-polityczny (w którym „Ida” istnieje, jak każde dzieło sztuki) ma być równie ważny, co artystyczna wartość filmu.

Zacznijmy od tego, że „Ida” to film niezły, ale z pewnością nie genialny. Prezentuje ładne i ciekawe zdjęcia, solidne aktorstwo (zwłaszcza Agata Kulesza i Dawid Ogrodnik przekonują stworzonymi kreacjami), historię opowiedziano z dbałością o realia historyczne. Niewiele jednak dzieje się w sferze scenariusza i dialogów: przedstawiona w filmie historia zakonnicy, odkrywającej swą żydowską tożsamość, dałaby się opowiedzieć formą krótkiego metrażu. I to nawet razem z towarzyszącym jej wątkiem miłosnym. Przemiana bohaterki (rozumiemy, że ulega ona przemianie) zarysowana jest nieczytelnie i mało wiarygodnie. Widz może opuścić kino w przekonaniu, że Ida wyszła z klasztoru wyłącznie po to, by spróbować seksu… A zapewne nie taka była intencja twórców. Interesujące zdjęcia mają chyba wypełniać lukę, jaka wytwarza się w warstwie dialogowej między rozmawiającymi postaciami. Tekstu jest mało, zresztą dialogi fatalnie udźwiękowiono, a efekt takiej sytuacji może być jeden – nuda. Moglibyśmy mnożyć przykłady dzieł kinematografii światowej, w których piękne zdjęcia towarzyszą ciekawej, zgrabnie opowiedzianej, wartkiej historii. „Ida” nie należy do tych dzieł – i trochę pod tym względem przypomina „Milczenie” Bergmana. Tam też jest nudno i rozwlekle, a widz ma delektować się obrazem. No, już widzę jak wobec tego dictum jeżą się włosy na głowach bergmanowskich apologetów: cóż, jeśli nie wypada mówić, że mistrz nakręcił słaby film, nie znaczy to, że nie przydarzyła mu się faktyczna wpadka. Nawiasem, Bergman nakręcił jedynie dwa dobre filmy, oba na początku swej kariery – ale nie wolno o tym głośno mówić, bo to Bergman przecież…

Odnoszę wrażenie, że bardzo podobny efekt spotyka w odbiorze „Idę”: JUŻ nie wypada mówić, że ten film jest słaby. Ani zaprzeczać jakiejkolwiek stronie jego genialności. W przeciwnym razie będziemy oszołomami. I tutaj dotykamy bardzo niebezpiecznego dla krytyki momentu, w którym społeczno-polityczny kontekst dzieła zaczyna przekraczać jego artystyczną wartość. Z „Pokłosiem” też tak było: wszyscy kłócili się o to, czy film jest antypolski, zapominając o jego uniwersalnej wymowie – oraz o tym, że jest to zdecydowanie najlepszy obraz w całym dorobku reżysera, Władysława Pasikowskiego. Boję się, że po pierwsze „Ida” znów ma nas podzielić w Żydowskiej Sprawie (niewykluczone, że komuś na tym zależy), a po drugie merytoryczne rozmowy o tym filmie staną się za chwilę zupełnie nieistotne. Bo przecież nie mogą mylić się szacowne gremia, przyznające rozliczne nagrody. Niestety, czas przyznać, że król jest nagi – nagrody przyznawane są mocno na wyrost. Tym gorzej dla owych gremiów.

O sondażach, czyli kto wygra wybory???

„Istnieją małe kłamstwa, wielkie kłamstwa – i statystyki”. Oto ulubione powiedzenie wolnościowców, którzy z wielkim dystansem traktują obraz świata, kreowanego w mediach w oparciu o wszelkie możliwe sondaże. Jak pokazuje życie (także i młodej, nadwiślańskiej demokracji) wyniki politycznych wyborów mają się jedynie z grubsza do liczb, osiąganych w badaniach na rozmaitych „próbkach” respondentów. Nie tylko o sondaże zresztą chodzi: gdyby wierzyć badaczom/statystykom, działającym na innych polach, rzeczywistość nasza przypominałaby świat fantazji. No bo jak inaczej pojąć wiadomość, że statystycznie każdy Polak wypija w ciągu roku, na przykład, pięć litrów alkoholu? A taki pan Kowalski, który jest całkowitym abstynentem – też? A inny pan, powiedzmy – Nowak – który wypija litr spirytusu dziennie, także mieści się w normie statystycznego Polaka? Tak mniej więcej działają sondaże. Mogą nam dać obraz rzeczywistości jeśli nie całkowicie zafałszowanej, to na pewno nie do końca odpowiadającej prawdzie.

Badania sondażowe mogą być natomiast znakomitym sposobem wyborczej manipulacji. I z pewnością, jako socjotechniczne narzędzie wpływu na wyborców, są używane. Dlaczego twierdzę tak z pełnym przekonaniem? To proste: badania prowadzone wobec tych samych kandydatów, na innych grupach respondentów i przez różne instytucje badawcze, dają nam wyniki kompletnie od siebie odległe… Jednym z cytowanych często w necie przykładów jest ostatni sondaż Gazety Wyborczej, dający Hannie Zdanowskiej, kandydatce Platformy Obywatelskiej na prezydenta Łodzi, pięćdziesiąt procent poparcia wśród tutejszego elektoratu. Przy jednoczesnym wskazaniu zaledwie czternastu procent poparcia dla jej  najgroźniejszej konkurentki, Joanny Kopcińskiej (niezależnej ze wsparciem PiS). Budzi zdumienie, że inne sondaże nie pokazują aż takiej różnicy – na przykład 38% do 28% w konkurencyjnych badaniach, prowadzonych przez firmę o dużym stopniu społecznej wiarygodności… Nie chodzi o to, jakie NAPRAWDĘ poparcie generują poszczególni kandydaci, ale o to, jak wielką nieprawdę pokazują nam tutaj sondaże. Bo przecież, zwróćmy uwagę, nie chodzi o różnice rzędu kilku procent, ale o zupełnie inne mapy społecznego poparcia!

Warto więc zachować rozsądek w stosunku do badań sondażowych, a przede wszystkim: nie dajmy się manipulować! Abstrahując już od tego, jak na wynik sondażu można wpływać podczas badań, oraz że wyniki te można po prostu sfałszować – prezentowane liczby mogą, najzwyczajniej w świecie, wpłynąć na zachowania wyborcze każdej grupy ludzi…  Wśród nas jest bowiem wielu takich, którzy widzą sens oddania głosu na kandydata jedynie wówczas, gdy „ma on szansę na zwycięstwo”. W innym przypadku osoby takie uznałyby swój głos za zmarnowany. Czemu tak jest? Wiedzą zapewne socjologowie, ale nie dyskutujmy z faktami: wielu wyborców nie podchodzi do urn z jakąkolwiek znajomością politycznego programu kandydata. Liczy się coś zupełnie innego, a wśród innych „atrybutów” również ewentualna przewaga, jaką jeszcze przed elekcją nasz kandydat może wypracować sobie nad konkurentami. Lubimy stanąć po stronie wygranych! Dlatego sondaże są tak ważne: znając je z publikatorów masowych, ludność pracowicie przelicza procenty i wybiera sobie taką osobę, która – według przewidywań – ma dużą szansę na wygraną. Stąd powód, dla którego sondaże stały się groźną bronią w bezwzględnej, przedwyborczej walce. Pokazując „mizerne poparcie” dla reszty kandydatów, można wypromować jednego, na którego wiele osób odda swe głosy w przekonaniu, że ten zwycięży. Albo zniechęcić do stawienia się przy urnach tych, którzy planowali głosowanie na konkurencję…

Kłopot w tym, że nigdy nie ma jednego w pełni skutecznego wzoru prowadzenia badań sondażowych: właśnie dlatego żadnej z sond nie można do końca wierzyć. Ale publikacja wyniku idzie w świat, odbiorcy nie zastanawiają się, czy sondaż jest wiarygodny, tylko zapamiętują wysokość słupków. Bo ufają medium, które dany sondaż publikuje. I koło nam się zamyka – wykorzystując przychylne media można, przy odrobinie socjotechnicznej zaradności, poważnie wpłynąć na realny wynik wyborów. I to zgodnie z prawem, bez żadnych nieprzyjemnych konsekwencji.

Apeluję więc: nie patrzmy na sondaże, głosujmy zgodnie z własnymi poglądami, politycznym rozeznaniem i stanem posiadanej wiedzy. Mamy też prawo, by do wyborów nie iść. Jestem pewien, że dla wielu Polaków będzie to – niestety! – rozwiązanie najbardziej zgodne z własnym sumieniem czy wyznawanymi poglądami… Nie każdy lubi głosować na kandydata, z którym zgadzamy się „częściowo”, wybierając „mniejsze zło”. A i też niewielu jest takich, z którymi zgadzamy się w stu procentach. A jednak trzeba pamiętać o tym, że według obowiązującego prawa ktoś będzie tymi gminami, powiatami i regionami przez najbliższe cztery lata zarządzał – mamy wpływ na to, kto to będzie i co zrobi. A o zmianie ustroju na lepszy porozmawiamy przed wyborami parlamentarnymi.